- promocja
Kapitularz Diuną - ebook
Kapitularz Diuną - ebook
Oszałamiające połączenie przygody oraz mistycyzmu, ekologii i polityki.
Kapitularz przechodzi z wolna transformację, w wyniku której Bene Gesserit mają nadzieję wznowić zbiory melanżu i zdobyć dominującą pozycję we wszechświecie. Toczy się jednak walka z czasem – dostojne matrony zaciskają pętlę wokół głównej siedziby zgromadzenia. Dręczona wizjami własnej śmierci, matka przełożona Darwi Odrade robi wszystko, by ocalić siostry, i kładzie na szali swe ostatnie atuty: gholę baszara Tega, byłą dostojną matronę Murbellę oraz obdarzonego niezwykłymi zdolnościami Duncana Idaho.
Tymczasem gdzieś w oddali czai się wróg stokroć potężniejszy i zarzuca swą sieć...
Dom Wydawniczy REBIS oddaje czytelnikom nowe, poprawione wydanie cyklu „Kroniki Diuny”, który tworzą: Diuna, Mesjasz Diuny, Dzieci Diuny, Bóg Imperator Diuny, Heretycy Diuny i Kapitularz Diuną.
Najnowszą ekranizację Diuny wyreżyserował Denis Villeneuve (Blade Runner 2049, Sicario). Autorami scenariusza są Eric Roth (Forrest Gump), Jon Spaihts (Doktor Strange) i Denis Villeneuve, a muzyki – Hans Zimmer (Gladiator, Incepcja, Dunkierka). W obsadzie znalazły się takie gwiazdy światowego kina, jak Timothée Chalamet, Rebecca Ferguson, Stellan Skarsgard, Jason Momoa, Charlotte Rampling, Javier Bardem, Josh Brolin, Zendaya i Oscar Isaac.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-780-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– koda Bene Gesserit
Kiedy ghola przyszedł na świat z pierwszej kadzi aksolotlowej Bene Gesserit, matka przełożona Darwi Odrade zarządziła skromną uroczystość w swej prywatnej jadalni na szczycie Centrali. Ledwie świtało i dwie członkinie jej rady – Tamalane i Bellonda – nie były zachwycone wezwaniem, chociaż śniadanie miała podać szefowa prywatnej kuchni Odrade.
– Nie każdej kobiecie dane jest uczestniczyć w narodzinach własnego ojca – zauważyła Odrade, kiedy tamte marudziły, że mają zbyt wiele zajęć, by „tracić czas na głupstwa”.
Po podstarzałej twarzy Tamalane przemknął cień uśmiechu. Zaokrąglone rysy Bellondy nie wyrażały niczego, co u niej zwykle oznaczało przyganę.
Odrade zastanawiała się, czy to możliwe, że Bellonda nie wyzbyła się niechęci do względnego komfortu otaczającego matkę przełożoną. Wygląd pokojów Odrade wyraźnie określał jej pozycję, ale jeszcze wyraźniej jej obowiązki, i nie było to wywyższanie się nad siostry. Niewielka jadalnia pozwalała na narady ze współpracownicami podczas posiłków.
Miała prywatną kuchnię z szefową na każde skinienie, chociaż większość jej posiłków pochodziła ze wspólnej jadłodajni. Nigdy nie było wiadomo, kiedy jakiś niespodziewany gość może zasiąść przy jej stole albo kiedy ona i jej doradczynie mogą potrzebować pokrzepienia.
Główne doradczynie stały przy niej. Ktoś z archiwów Bell powinien tu być lada minuta albo, według projekcji na roboczym stole, lada sekunda.
Bellonda spoglądała na boki, wyraźnie nie mogąc się doczekać odejścia. Bezskuteczne okazały się wysiłki przebicia się przez skorupę jej chłodnej obojętności.
– Dziwnie się czułam, trzymając to dziecko na rękach i myśląc: „To mój ojciec” – powiedziała Odrade.
– Już to mówiłaś – odparła Bellonda warkliwym barytonem, jakby każde słowo przyprawiało ją o niestrawność.
Zrozumiała oczywiście żart Odrade. Stary baszar Miles Teg był naprawdę ojcem matki przełożonej. A Odrade własnoręcznie zebrała komórki (zdrapując je paznokciami), by wyhodować tego nowego gholę, będącego częścią długoterminowego „planu możliwości”, gdyby udało im się skopiować tleilaxańskie kadzie. Bellonda wolałaby jednak raczej zostać usunięta z Bene Gesserit, niż uśmiechnąć się, słuchając dowcipu Odrade.
– Uważam, że to lekkomyślność w takim czasie – powiedziała. – Te wariatki polują na nas, by nas zniszczyć, a ty urządzasz uroczystość.
Odrade z pewnym trudem zachowała łagodny ton.
– Jeżeli dostojne matrony znajdą nas, nim będziemy gotowe, być może przyczyną będzie upadek naszego morale.
Bellonda spojrzała Odrade w oczy, a w tym spojrzeniu były rozczarowanie i oskarżenie: „Te straszne kobiety unicestwiły już szesnaście naszych planet!”.
Jak to często bywało, nic nie mówiąc, Bellonda zdołała zwrócić uwagę matki przełożonej na łowczynie ścigające Bene Gesserit z dziką zajadłością. Zniknęło ciche zadowolenie z triumfu, którego tak pragnęła tego rana Odrade.
Zmusiła się do myślenia o nowym gholi. _Teg!_ Gdyby udało się przywrócić mu pierwotne wspomnienia, zgromadzenie znów miałoby najznakomitszego baszara w dziejach. Mentata baszara! Militarnego geniusza, którego bohaterskie czyny opiewały legendy Starego Imperium.
Czy jednak nawet Teg powstrzyma te kobiety z Rozproszenia?
„Na wszystkich bogów, dostojne matrony nie mogą nas znaleźć, jeszcze nie teraz!”
W Tegu kryło się zbyt wiele niewiadomych i możliwości. Głęboka tajemnica spowijała okres przed jego śmiercią podczas zniszczenia Diuny. „Zrobił na Gammu coś, co rozpaliło nieokiełznaną furię dostojnych matron. Jego samobójcza postawa na Diunie nie wystarczyłaby, żeby wywołać tak gwałtowną reakcję”. Z tych dni na Gammu przed zniszczeniem Diuny pozostały tylko pogłoski, strzępy informacji. „Poruszał się zbyt szybko, by ludzkie oko mogło to dostrzec”. Czy tak było? Czy to kolejny przejaw szalonych możliwości genów Atrydów? Mutacja? A może tylko jeszcze jeden mit o Tegu? Zgromadzenie musiało się dowiedzieć tego jak najszybciej.
Nowicjuszka wniosła trzy śniadania, a siostry zjadły je szybko, jakby chciały skrócić tę przerwę w pracy, bo strata czasu była niebezpieczna.
„Te przeklęte łowczynie! Zawsze są gdzieś w naszych myślach!”
Kiedy tamte odeszły, Odrade pozostała z wątpliwościami ożywionymi przez niewypowiedziane lęki Bellondy.
„I moje lęki”.
Wstała i podeszła do szerokiego okna, z którego nad szczytami dachów roztaczał się widok na część pierścienia sadów i pastwisk otaczającego Centralę. Koniec wiosny, a tam już zaczynały się zawiązywać owoce. „Odrodzenie. Dziś narodził się nowy Teg!”
Tej myśli nie towarzyszyło jednak radosne uniesienie. Zwykle widok z okna przywracał jej siły, ale nie dziś.
„Jakie są moje rzeczywiste siły? Jakie są fakty?”
Źródła siły matki przełożonej budziły respekt: głęboka lojalność jej podwładnych, wojsko pod wodzą baszara, ucznia Tega (obecnie z większą częścią sił chroniącego szkoleniową planetę Lampadas), rzemieślnicy i inżynierowie, szpiedzy i agenci w całym Starym Imperium, niezliczeni robotnicy, którzy widzieli w zgromadzeniu nadzieję na przetrwanie, i wszystkie matki wielebne z Innymi Wspomnieniami sięgającymi zarania życia.
Odrade mogła bez fałszywej skromności powiedzieć o sobie, że przedstawia szczyt możliwości matki wielebnej. Jeżeli jej wspomnienia nie dostarczały niezbędnych informacji, miała inne, które wypełniały tę lukę. Była też pamięć maszyn, chociaż Odrade przyznawała się skrycie do wrodzonej nieufności wobec nich. „Czy wszystkie nie wyszły z ludzkich rąk? Niech więc ludzie je osądzą!”
Czuła pokusę przekopywania się przez te inne życia, które nosiła jako dodatkową pamięć w głębokich warstwach świadomości. Może tam, w doświadczeniach innych, znalazłaby jakieś błyskotliwe wyjście z kłopotów. „To niebezpieczne! Możesz się tam zatracić, zafascynowana różnorodnością ludzkich istnień. Lepiej zostawić Inne Wspomnienia w spokoju, gotowe na żądanie albo ingerujące w razie potrzeby. Świadomość – oto oparcie i zamocowanie tożsamości”.
Pomogła dziwna mentacka metafora Duncana Idaho.
– Świadomość to spoglądanie w lecące przez wszechświat lustra, zbierające po drodze wciąż nowe obrazy, które bez końca się w nich odbijają. Nieskończone widziane jako skończone, podobieństwo świadomości niosące odczuwalne okruchy nieskończoności.
Nigdy nie słyszała słów, które by lepiej określały jej świadomość.
– Wyspecjalizowana złożoność – mówił Idaho. – Zbieramy, składamy i odzwierciedlamy swoje systemy porządku.
Takie właśnie było przekonanie Bene Gesserit – że ludzie to istoty zaprojektowane przez ewolucję do zachowania porządku.
„Czy nam to jednak pomoże w starciu z tymi nieuznającymi żadnego porządku kobietami, które na nas polują? Jaką gałąź ewolucji one stanowią? Czy ewolucja jest tylko jeszcze jednym imieniem Boga?”
Siostry uśmiechnęłyby się szyderczo, gdyby wiedziały o takich „bezcelowych spekulacjach”.
Odpowiedzi mogły jednak kryć się w Innych Wspomnieniach.
„Aaach, jakie to kuszące!” Jakże desperacko pragnęła przenieść swą obleganą przez wątpliwości osobowość w minione tożsamości i poczuć, jak się wtedy żyło! Oczywiste niebezpieczeństwo tej pokusy przejęło ją dreszczem. Czuła, jak Inne Wspomnienia tłoczą się na skraju świadomości. „To było tak!”, „Nie! To było inaczej!” Jakie były zachłanne! Trzeba patrzeć i wybierać, ostrożnie ożywiając przeszłość. Ale czy to nie jest celem świadomości, prawdziwą istotą życia? „Wybieraj z przeszłości i dostosowuj do teraźniejszości. Ucz się konsekwencji”.
To był pogląd Bene Gesserit na historię – starożytne słowa Santayany brzmiące w ich myślach: „Ci, którzy nie pamiętają historii, są skazani na jej powtarzanie”.
Budynki samej Centrali, najpotężniejsze założenie Bene Gesserit, odzwierciedlały tę postawę, gdziekolwiek spojrzała Odrade. Funkcjonalność była naczelną zasadą. Wokół centrów Bene Gesserit niewiele pozostało rzeczy niefunkcjonalnych, a te uchowały się tylko za sprawą nostalgii. Zgromadzenie nie potrzebowało archeologów. „Nie mamy zakurzonych magazynów! Wszystko przetwarzamy!” Matki wielebne były żywym wcieleniem historii.
Powoli, o wiele wolniej niż zwykle, widok z okna wywarł swój kojący wpływ. Oczy Odrade widziały ład Bene Gesserit.
Dostojne matrony mogły jednak zniszczyć ten ład w każdej chwili. Położenie zgromadzenia było znacznie gorsze niż za czasów Tyrana. Odrade czuła wstręt do wielu decyzji, które musiała podjąć. Nawet jej pracownia wydawała się mniej przytulna za sprawą podjętych w niej decyzji.
„Spisać na straty twierdzę Bene Gesserit na Palmie?”
Taką sugestię zawierał poranny raport Bellondy czekający na stole. Odrade podeszła i postawiła na nim przyzwalające „Tak”.
„Spisać na straty, bo atak dostojnych matron nastąpi lada chwila, a my nie możemy ich bronić ani ewakuować”.
Tysiąc sto matek wielebnych i Bóg wie ile nowicjuszek, postulantek i innych zginie przez to jedno słowo.
„Żadna operacja ratunkowa nie jest możliwa. Nie, nie. Raz jeszcze odwrót. Tak, tak”.
„Nie” i „tak” brzmiały równie nieprzyjemnie.
Wysiłek podjęcia takich decyzji wytworzył nowy rodzaj znużenia. Znużenia duszy? Ale czy istnieje coś takiego jak dusza? Czuła głębokie znużenie gdzieś, gdzie nie sięgała świadomość. Zmęczona, zmęczona, zmęczona.
Nawet Bellonda okazywała napięcie, a przecież Bell delektowała się przemocą. Tamalane, zdawało się, była ponad to, ale nie zwiodła Odrade. Tam osiągnęła wiek obserwacji z góry, co czekało każdą siostrę, jeżeli tego dożyła. Nic się wtedy nie liczy prócz obserwacji i sądów. Większość z nich pozostała niewypowiedziana, czasem tylko jakiś cień błądził po jej pomarszczonej twarzy. Ostatnio Tamalane mówiła niewiele, a jej wypowiedzi były tak oszczędne, że niemal zabawne.
– Kup więcej statków pozaprzestrzennych.
– Pomów z Szieną.
– Przejrzyj zapisy Idaho.
– Wypytaj Murbellę.
Niekiedy wydawała tylko pomruki, jakby słowa mogły ją zdradzić.
A łowczynie wciąż błąkały się w przestrzeni, szukając jakiegokolwiek śladu wiodącego do Kapitularza.
W najgłębiej skrywanych myślach Odrade postrzegała statki dostojnych matron jako okręty korsarskie na nieskończonych morzach między gwiazdami. Nie powiewały nad nimi co prawda czarne bandery z trupią czaszką i piszczelami, ale w istocie były tam. Nie było w tym jednak nic romantycznego. „Zabijaj i rabuj! Gromadź bogactwo, brodząc we krwi innych. Wysysaj energię i wysyłaj nowe zabójcze statki pozaprzestrzenne po zbroczonych krwią szlakach”.
I nie zdawały sobie sprawy, że posuwając się nadal tym szlakiem, same utoną w owej czerwonej wybroczynie.
„W Rozproszeniu, skąd pochodzą dostojne matrony, muszą żyć szaleńcy, ludzie owładnięci jedną ideą: Zniszczyć innych!”
Wszechświat, w którym takie idee mogą się swobodnie rozprzestrzeniać, jest niebezpieczny. Mądre cywilizacje troszczą się o to, by podobne idee się nie umacniały, a nawet by nie miały szans się narodzić. Kiedy się to przypadkiem zdarzało, były szybko odrzucane.
Odrade zdumiewało, że dostojne matrony tego nie widzą, a jeśli widzą – ignorują.
– Nadęte histeryczki – mówiła o nich Tamalane.
– To ksenofobia – poprawiała ją Bellonda, jakby nadzór nad archiwami zapewniał jej lepszą ocenę rzeczywistości.
Odrade pomyślała, że obie mają rację. Dostojne matrony zachowywały się histerycznie. Wszyscy _obcy_ byli wrogami. Ufały tylko mężczyznom, których ujarzmiły seksualnie, a i to nie do końca. Stałe kontrole, według Murbelli („Jedyna pojmana przez nas dostojna matrona”), pozwalały się upewnić, czy ta ich władza jest trwała.
– Czasem bez powodu kogoś niszczą, by dać przykład innym.
Te słowa Murbelli zmuszały do zastanowienia.
„Czy posłużymy za przykład? »Patrzcie! Oto, co się stanie z tymi, którzy ośmielą się nam sprzeciwiać!«”
Ksenofobia nie była dla Bene Gesserit niczym nowym. „Naszą odpowiedzią – pomyślała Odrade – jest wyważona inteligencja, która tłumi wielkie wahania”. Ale czy nie było w tej myśli zbyt wiele dumy?
– Mamy własną ksenofobię – przestrzegała swą radę. – Cierpimy na paranoję związaną z dostojnymi matronami.
A co mówiła o tym dostojna matrona Murbella?
– Rozgniewałyście je i teraz nie ustąpią, póki was nie zniszczą.
„Zniszczyć obcych!” Osobliwa szczerość.
– To ich słabość, byle dobrze to rozegrać – powiedziała Odrade.
„Ksenofobia prowadząca do absurdu? Całkiem możliwe”.
Uderzyła pięścią w stół, wiedząc, że gest ten zostanie dostrzeżony i zapamiętany przez siostry, które stale obserwowały matkę przełożoną. Potem przemówiła do wszechobecnych kamer i operujących nimi sióstr strażniczek:
– Nie będziemy siedzieć i czekać w obronnych enklawach! Roztyłyśmy się niczym Bellonda („Niech się tym gryzie”), myśląc, że stworzyłyśmy nienaruszalną wspólnotę i trwałe struktury. – Objęła wzrokiem dobrze sobie znane wnętrze. – To miejsce jest jedną z naszych słabych stron!
Usiadła przy stole, rozmyślając („Jakżeby inaczej!”) o architekturze i rozplanowaniu wspólnot. Cóż, matka przełożona miała do tego prawo!
Wspólnoty Bene Gesserit rzadko powstawały przypadkowo. Nawet kiedy siostry przejmowały istniejące struktury (jak stara twierdza Harkonnenów na Gammu), robiły to, planując ich rozbudowę. Potrzebowały pneumatycznych systemów przesyłania pakiecików i listów, światłowodów i projektorów wiązek świetlnych, by przekazywać zaszyfrowane informacje. Uważały się za mistrzynie bezpiecznej łączności. Najważniejsze wiadomości przenosiły akolitki i matki wielebne, które raczej popełniłyby samobójstwo, niż zdradziły przełożone.
Mogła sobie wyobrazić, poza tym oknem i planetą, swoją doskonale zorganizowaną i obsadzoną sieć, której każda Bene Gesserit była częścią. Gdy chodziło o przetrwanie zgromadzenia, obowiązywała bezwzględna lojalność. Zdarzały się odstępstwa, niekiedy spektakularne (jak lady Jessiki, babki Tyrana), ale nie szły one zbyt daleko. Większość miała charakter przejściowy. „Wiem lepiej niż wy!” znikało, gdy pojawiały się zagrożenia porządku.
A wszystko to było systemem Bene Gesserit. I słabością.
W głębi duszy Odrade zgadzała się z lękami Bellondy. „Będę jednak przeklęta, jeśli pozwolę podobnym myślom zatruć radość życia!” Tego właśnie pragnęły rozszalałe dostojne matrony.
– Łowczynie chcą naszej mocy – powiedziała Odrade, spoglądając w kamery pod sufitem. „Niczym starożytni barbarzyńcy pożerający serca wrogów. Cóż… damy im coś do pożarcia! A gdy pojmą, że nie zdołają tego strawić, będzie już za późno!”
W zgromadzeniu nie zajmowano się prawieniem morałów, poza wstępnym przygotowaniem nowicjuszek i postulantek, ale Odrade miała swoje powiedzenie: „Ktoś musi zaorać ziemię”.
Uśmiechnęła się do siebie i pokrzepiona, pochyliła się nad pracą. Ten pokój, to zgromadzenie, są jej ogrodem. Są w nim chwasty, które trzeba wyplenić, by zasiać nasiona. „I nawóz. Nie wolno zapomnieć o nawozie”.Kiedy zacząłem prowadzić ludzkość moim Złotym Szlakiem, obiecałem jej lekcję, którą zapamięta. Znam wzór, którego ludzie wypierają się w słowach, a potwierdzają w czynach. Mówią, że pragną bezpieczeństwa i spokoju, warunków, które nazywają pokojem. Ale nawet gdy to mówią, sieją zamęt i przemoc.
– Leto II, Bóg Imperator
„Więc ona mnie nazywa Pajęczą Królową!”
Wielka dostojna matrona rozparła się w swym wielkim krześle na podwyższeniu, a cichy chichot wstrząsnął jej zwiędłymi piersiami. „Wie zatem, co się stanie, kiedy ją schwytam w moją sieć! Wyssę ją do cna, oto, co zrobię!”
Drobna kobieta o pospolitych rysach twarzy, w której nerwowo drgały mięśnie, wpatrywała się w żółte płytki posadzki oświetlonej z góry sali audiencyjnej. Matka wielebna Bene Gesserit leżała tam spętana szigastruną. Nie próbowała walczyć. Szigastruna spełniała swe zadanie. „Mogłaby jej obciąć ręce!”
Wielka dostojna matrona lubiła tę salę ze względu na jej rozmiary, jak również dlatego, że była zdobyczą wojenną. Miała trzysta metrów kwadratowych powierzchni i służyła nawigatorom Gildii w ich ogromnych zbiornikach za miejsce zebrań na Węźle. Pojmana wyglądała na żółtej posadzce jak źdźbło w bezmiarze przestrzeni.
„To chuchro zbyt dobrze się bawiło, ujawniając, jak mnie nazywa tak zwana matka przełożona. Jest też nafaszerowana szerem. A jednak to piękny dzień – myślała wielka dostojna matrona – mimo że żadne tortury czy sondy nie działają na te czarownice. Jak torturować kogoś, kto w każdej chwili może wybrać śmierć? I wybiera! Mają też sposoby tłumienia bólu. Sprytne są te prymitywne istoty”.
Wielka dostojna matrona cieszyła się, że zaciskacze kciuków, żelazne buty i błogosławione autodafe z czasów Torquemady ustąpiły miejsca dziełom służącym do wydobywania z więźniów pożądanych odpowiedzi. Sondy T i ich różne udoskonalone wersje z Rozproszenia mogły wydobyć informacje nawet z mózgów ludzi niedawno zmarłych. Wywoływanie bólu nie wymagało uszkodzenia ciała, tylko (czasami) nerwów. Wielka dostojna matrona pomyślała, że to wielki postęp. Mózg tego ciała wiedział, że ono przetrwa, by zaznać nowej, większej udręki.
Oczywiście nauka, która stworzyła te potężne narzędzia, zdawała się prowokować równoważną siłę – wiedzę o powstrzymywaniu indukcji bólu i działania sond. _Szer!_ Ciało przepełnione tym przeklętym narkotykiem rozkładało się prędzej, niż można je było należycie zbadać sondami.
Wielka dostojna matrona dała znak przybocznej. Ta trąciła nogą matkę wielebną, a na następny znak rozluźniła więzy z szigastruny, by pozwolić na nieznaczne ruchy.
– Jak ci na imię, dziecko? – spytała wielka dostojna matrona. Jej głos, fałszywie dobrotliwy, brzmiał chrapliwie z racji wieku.
– Jestem Sabanda. – Czysty, młody głos, nietknięty jeszcze bólem zadanym przez sondę.
– Chcesz popatrzeć, jak chwytamy jakiegoś słabego samca i go zniewalamy?
Sabanda znała właściwą odpowiedź. Zostały uprzedzone.
– Prędzej umrę. – Powiedziała to spokojnie, patrząc na starą twarz barwy zbyt długo leżącego na słońcu korzenia.
W oczach staruchy były pomarańczowe plamki. Oznaki gniewu, jak powiedziały jej cenzorki.
Luźna czerwono-złota szata z wyszytymi czarnymi smokami i czerwone trykoty pod nią podkreślały wątłość postaci.
Wielka dostojna matrona nie zmieniła wyrazu twarzy, nawet gdy znów pomyślała o tych czarownicach: „Niech je diabli!”.
– Co robiłaś na tej nędznej planecie, na której cię złapałyśmy?
– Byłam nauczycielką młodzieży.
– Obawiam się, że nie pozostawiłyśmy przy życiu nikogo z tej młodzieży. – „Dlaczego się uśmiecha? Chce mnie obrazić! Oto dlaczego!”
Wielka dostojna matrona podniosła mały palec prawej ręki. Przyboczna zbliżyła się do pojmanej z zastrzykiem.
„Może ten nowy narkotyk rozwiąże język czarownicy. A może nie. To nieważne”.
Twarz Sabandy wykrzywiła się, gdy igła dotknęła jej szyi. Po kilku sekundach była martwa. Służący wynieśli ciało. Zostanie rzucone na pożarcie schwytanym futarom. Nie było z nich wielkiego pożytku. Nie rozmnażały się w niewoli, nie wypełniały najprostszych poleceń. Ponure, wyczekujące istoty.
– Gdzie przewodnicy? – mógł spytać któryś. Niekiedy inne zbędne słowa wymykały się z ich humanoidalnych ust. Dostarczały jednak pewnych rozrywek. Niewola dowodziła też, że mają słabe strony. Tak samo jak te prymitywne czarownice.
„Znajdziemy kryjówkę czarownic. To tylko kwestia czasu”.