- W empik go
Kapłan - ebook
Kapłan - ebook
Seria dziwnych, trudnych do wytłumaczenia zdarzeń; zaginięć, rytualnych zabójstw, wreszcie przypadków dziwnej choroby - wstrząsa miastem. Policja szybko orientuje się, że kluczem do rozwiązania zagadki jest tajemniczy duchowny, którego śladem rusza dwójka (na razie) śledczych.
Pojawiają się pytania: Czy prastare mity o potężnym bractwie Aurelitów mogą jednak okazać się prawdziwe? Czy to ich mroczny plan właśnie zaczyna się ziszczać? Wreszcie – kim jest człowiek o niezwykłych zdolnościach, nazywany przez wtajemniczonych „Kapłanem”, którego – jak mówią legendy – lękają się nawet Aurelici i który, jako jedyny, może pokrzyżować ich plany?
Zagadkowy thriller hipotetyczny, którego akcja toczy się współcześnie, ale w którym odległa historia ma niebagatelne znaczenie. Bohaterowie powieści poruszają się po całym świecie, ale choć uczestniczą w niemal fantastycznych wydarzeniach, tło powieści stanowi całkowicie realistyczna rzeczywistość początku XXI wieku. Ten interesujący eksperyment stanowi zaskakującą nowość na naszym rynku.
Krzysztof Kotowski - bestsellerowy pisarz, dziennikarz i psycholog. W przeszłości pracował w radiu i TVP. Był autorem i prowadzącym wielu popularnych programów telewizyjnych, m.in. „Kawa czy Herbata” czy „Rhythmics”. Jest autorem thrillerów z pogranicza psychologii, fantastyki i horroru, czyli tzw. „thrillerów hipotetycznych”. Jego książki w ocenie krytyki i czytelników odznaczają się przede wszystkim świetnym językiem, poczuciem humoru i wartką akcją. Uznanie przyniosły mu m.in. takie książki jak: „Krew na Placu Lalek”, „Niepamięć”, „Marika”, „Zygzak”, „Święto Świateł” czy „Modlitwa do Boga Złego”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-24-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Warszawa, rok 2007
Doktor Błażej Kulawik – rześki czterdziestolatek z kartoflastym nosem, twarzą okrągłą jak wiejski bochenek chleba, ale za to z kobieco uroczymi, jak twierdziła większość pielęgniarek, niebieskimi oczami, uśmiechnął się od ucha do ucha z niekłamaną radością i – trzeba przyznać – wdzięcznością, że doktor Aleksandra Sambierska raczyła z łaski swojej wrócić wreszcie z urlopu. Gdy więc ujrzał ją w drzwiach gabinetu, mógł spokojnie zwalić swoje co najmniej o trzydzieści kilo za ciężkie ciało z powrotem na wygodny fotel i odetchnąć z ulgą.
Kolega Kulawika, jego rówieśnik, zresztą kumpel ze studiów – Zenon Jabłoński, lekarz sumienny, dokładny i wnikliwy, ale nijak nieumiejący pozbyć się abnegackiego wyglądu, przysypiał na kanapie pod ścianą. Machnął niedbale ręką, reagując oszczędnie na powrót koleżanki do pracy i zaszczycając ją tylko krótkim: „Cześć, Marchewa!”, na powitanie.
Rudowłosa, drobna, niska pani doktor była uwielbiana przez ordynatora, bardzo lubiana przy tym – co może trochę dziwne – przez kolegów i zwykle szanowana przez pacjentów. Przynajmniej tych, którzy choć trochę łapali, o co dookoła chodzi. Jako psychiatra znana była z oczytania, dociekliwości i nieuleczalnej miłości do przypadków ciekawych i trudnych. Pewien wyjątek poniekąd stanowił tu jej mąż – przypadek klasycznie ciekawy i trudny, który dwa lata temu wymienił ambitną żonę lekarkę na dziewiętnastoletnią absolwentkę szkoły zawodowej w Koluszkach o kierunku kulinarnym czy żywieniowym – w każdym razie jakimś związanym z żarciem. W tym przypadku diagnoza i rokowanie były raczej niepomyślne. Żyje im się od tej pory podobno wspaniale – ona jako zastępczyni bufetowej dba z poświęceniem o żołądek nowego męża, on rewanżuje jej się tym, że stosunkowo rzadko truje o filologii klasycznej, ograniczając się do wykładów na uczelni. Samotna pani doktor przebolała już stratę, ale od tego czasu żaden poważny mężczyzna w jej życiu się nie pojawił. Podobno...
Obchodząc ostatnio swoje trzydzieste piąte urodziny, nikogo nie zaprosiła, nie urządziła przyjęcia, a tylko kupiła sobie dobry koniak i przepijając do lustra, udawała, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Koledzy uważali, że prześliczne piegi i uroczy uśmiech nadal ją zdobiły, a kretyn mąż może się schować! Choć niewdzięczny filolog klasyczny nigdy nie mówił, że odchodzi, bo żona nie może dać mu dzieci, ale jakoś tak się złożyło, że pani bufetowa w ciążę zaszła niemal natychmiast i bobas miał już prawie rok. Ktoś ze wspólnych znajomych go podobno widział, więc szybko doniesiono opuszczonej zdradziecko Oli, że dziecko jest brzydkie, czerwone i wiecznie drze mordę. Trochę pomogło.
– Jak było? – spytał wstępnie Kulawik.
– Znośnie. Pobiegałam trochę po górach. – Ola padła na fotel po drugiej stronie jego biurka. – A co u was?
– Ciekawie. Nawet Zenio tak twierdzi.
– Widzę – prychnęła z przyjacielskim zresztą uśmiechem.
Zenio nadal przysypiał na kanapie.
– Weź się jakoś zachowuj! – skarcił go Kulawik.
– Spadaj, grubasie! – mruknął, nie otwierając oczu Jabłoński.
– Chcemy o nim pogadać, jełopo! – nalegał.
Zenio otworzył oczy i pokręcił głową okazując niezadowolenie.
– Nie daj się zrobić w bambuko, Marchewa – ostrzegł zdradziecko, posyłając koledze rewanżystowski uśmiech.
– Podniecacie mnie, łobuzy! Tamten już naopowiadał mi przez telefon, że macie coś, czego jeszcze nie widziałam. Gadajcie, do cholery!
Zenio przyjął powoli postawę siedzącą.
– Przyjechał do nas z neurologii – zaczął Kulawik. – Mężczyzna, dwadzieścia osiem lat, do tej pory nie wykazujący żadnych odstępstw od normy. Trzy tygodnie temu stracił nagle przytomność, zaczął gorączkować, nie można było nawiązać z nim sensownego kontaktu. Przewieziono go do szpitala na Sobieskiego. Wyglądało na ostre zapalenie mózgu.
– No i? – spytała przepisowo Ola.
– To nie było zapalenie mózgu. – Kulawik wyjął z otwartej teczki jeden z dokumentów i podał koleżance. – Tu masz badania płynu mózgowo-rdzeniowego. Zrobili jeszcze rezonans, EEG i też guzik.
– Co to znaczy „guzik”?
– Rezonans czysty – wtrącił Jabłoński. – A w EEG tyle było artefaktów, że nie mogli niczego stwierdzić.
– Od kiedy jest u nas? – spytała Ola.
– Od dwóch tygodni – odparł Kulawik. – Przyjechał niedługo po tym, jak wyjechałaś.
– I chcesz, żebym go teraz przejęła? Po takim czasie?
Co naprawdę stwierdziliście?
– Wszystko – mruknął znudzonym tonem Jabłoński.
– Pytam poważnie, Zeniu.
– A ja ci poważnie odpowiadam. Przerobiliśmy z nim tu chyba wszystkie możliwe psychozy. Jakby jaja sobie z nas robił.
Sambierska spojrzała powątpiewająco na Kulawika.
– O czym wy gadacie?
– Olu, nigdy czegoś takiego nie widziałem – oświadczył śmiertelnie poważnie Kulawik. – Można było u niego stwierdzić objawy parafreniczne z wszelkimi możliwymi omamami i urojeniami, paranoję prześladowczą, paranoję wynalazczą, rozszczepienie osobowości, schizofrenię zdezorganizowaną, katatonię, osobowość wieloraką, co tylko chcesz, codziennie co innego.
– Niemożliwe – przerwała mu Ola. – To musi być jakieś oszustwo.
– Szkoda, że tego nie widziałaś. – Zenio również stał się kamiennie poważny.
– Mówcie, co po kolei. – Sambierska rozłożyła ręce.
– U nas zaczął od silnych stanów pobudzeniowych i lękowych – ciągnął Kulawik. – Widział Boga, diabła, anioły, historię świata, cytuję: „tysiące istnień”, czasy pradawne oraz te mniej pradawne i tak dalej. Później był po kolei jakimś urzędnikiem królewskim na starożytnej Krecie, następnie wojownikiem rzymskim, wikingiem, a nawet jednym z pułkowników Władysława IV. Doraźnie jechaliśmy na benzodiazepinach i obserwowaliśmy, bo żadnej terapii nie mogliśmy zastosować u kogoś, komu codziennie stawialiśmy inną diagnozę.
– Chcesz powiedzieć, że jeszcze się coś zmieniło?
– Potem się trochę uspokoił i zaczął mówić w jakichś obcych językach, i nie mówię tu o angielskim czy francuskim, ale takich, których by chyba żaden poliglota nie zrozumiał. Udawał karatekę albo kogoś takiego.
– Uuu... Jest unieruchomiony?
– Nie, nikomu nie robił krzywdy. Ograniczył się do „treningu”. Odosobniliśmy go na pewien czas, ale nie było z tego punktu widzenia kłopotów, więc wrócił do normalnej sali, pod okiem sanitariusza.
– Jak bystry?
– Ja za nim nie nadążam, a ty? – mruknął do Zenia.
Jabłoński machnął tylko ręką.
– Może poczekać na starego? – zaproponowała wreszcie Ola.
– Stary wraca za dwa tygodnie ze Stanów, to raczej nie wchodzi w grę – odparł Kulawik.
– No dobra, od kogo go przejmuję?
– Od nikogo.
– Słucham?
– No, powiedzmy ode mnie – bąknął Kulawik. – Nie postawiono ostatecznej diagnozy, więc nie przydzieliłem go jeszcze nikomu, czekałem na ciebie. Dość dokładnie opisałem historię choroby, w teczce masz badania i wszystko, co zdołaliśmy zgromadzić.
Ola pokiwała głową, wstała z fotela i wolno przeszła się po gabinecie.
– Te urojenia z osobami, z którymi się identyfikował... może on przerabia swoje poprzednie wcielenia? Może wierzy, że...
– Raczej nie – przerwał koleżance Zenio.
– Dlaczego?
– Był rycerzem imperium karolińskiego i jednocześnie rzymskim kupcem. Podawał nam nawet dokładne daty. Żyli niemal równocześnie.
– Jak on to wyjaśnia?
– Nie wyjaśnia. – Kulawik rozłożył ręce. – Nie wie, dlaczego go to spotkało.
– To już coś – mruknęła z zadowolenia Ola. – Ma szansę się jakoś odbić. Może nawet wykorzystam te wcielenia...
– Będzie ciężko, to katolik.
– Dziewięćdziesiąt procent Polaków tak mówi, z czego połowa nie pamięta, kiedy ostatni raz była w kościele.
– Ten dokładnie pamięta.
– Jesteś pewien?
– Ponad wszelką wątpliwość. – Kulawik zamknął teczkę pacjenta i przesunął na drugą stronę biurka, aby Ola mogła się z nią dokładnie zapoznać.
***
Ksiądz Krzysztof Lorent spokojnie wstał z łóżka. Postanowił, że przejdzie się po korytarzu i jeszcze raz uporządkuje nowe myśli.
– Masz papierosa? – spytał jak zwykle Jacuś, pacjent z sąsiedniego łóżka. Był o kilka lat młodszy od Lorenta, chorobliwie chudy i wiecznie przygarbiony. Spotkał się z nim wzrokiem na bardzo krótko i nie czekając na odpowiedź, pobiegł gdzieś w pośpiechu.
Krótki, urywany śmiech starszego człowieka z trzeciego łóżka zawisł nagle w powietrzu. Krzysztof ruszył wolno do otwartych przed chwilą przez Jacusia drzwi. Wyszedł na korytarz i skręcił w lewo, w stronę okratowanego na końcu przejścia. Niewysoka lekarka, która szła naprzeciwko, ujęła Krzysztofa ciepłym, uroczym uśmiechem.
– Mogę zająć księdzu kilka minut? – spytała uprzejmie, gdy już się spotkali.
– Oczywiście – odparł, przytakując lekko.
– Może usiądziemy? – Wskazała wolną ławkę stojącą pod ścianą
Krzysztof, usiłując puścić ją przodem, zatrzymał się na chwilę, ale instynkt doświadczonego psychiatry natychmiast zareagował: „nigdy nie stawać do pacjenta tyłem”. Wzięła go więc z uśmiechem pod ramię i tak dobrnęli do ławki.
– Nazywam się Aleksandra Sambierska – przedstawiła się. – Nie znamy się jeszcze, pracuję na tym oddziale.
– Przydzielono panią do mnie? – spytał nieśmiało Krzysztof
– „Przydzielono” to może niezbyt dobre słowo, proszę księdza, ale będziemy często się spotykać i ze wszelkimi problemami proszę zwracać się do mnie.
– Pani jest katoliczką?
– Nie – odparła szczerze – Jestem niewierząca.
– Mówi pani o Bogu?
– Nie rozumiem.
– Mówiąc, że jest pani niewierząca, miała pani na myśli wiarę w Boga?
– Oczywiście.
– Nie zawsze to takie oczywiste. Jean Paul Sartre twierdził, że znacznie więcej wiary należy z siebie wykrzesać, usiłując uwierzyć w materialny początek świata, a potem w teorię ewolucji, niż starając się uwierzyć w istnienie potęgi duchowej, która ten świat powołała do życia.
– Ciekawe, że ksiądz się na niego powołuje. Jeśli dobrze pamiętam, Sartre był lewicowym ateistą.
– No właśnie – Krzysztof tajemniczym uśmiechem przyznał jej rację. – Co jest w takim razie dla pani podstawą do optymizmu? – spytał, zakładając nogę na nogę.
– Życiowego?
– Tak. Co sprawia, że chce pani codziennie rano się budzić, działać, stawiać przed sobą zadania?
– Właśnie to. Samo przez się. Warto żyć dla codziennych małych kłopotów, dla dobrej herbaty i smacznego śniadania, dla pracy i pożytecznych działań, dla oglądania nieba codziennie nad sobą i cieszenia się słońcem. Warto.
– Pani jest samotna... – wtrącił cicho Krzysztof.
– Nie czuję się samotna – skłamała lekarka, zaskoczona lekko tą uwagą. – Biorę to, co daje mi świat. A skoro Bóg stworzył świat, więc musi być on najdoskonalszym z możliwych. – Roześmiała się wesoło.
– Bardziej bym panią podejrzewał o cytowanie Woltera niż Leibniza.
– Liczę, że wykaże ksiądz trochę zrozumienia i tolerancji, współpracując ze mną.
– To już terapia?
– To po prostu rozmowa – skłamała ponownie Ola.
– Proszę mnie tak nie nazywać – poprosił uprzejmie pacjent.
– Jak?
– Proszę nie tytułować mnie księdzem. Odgrywam tu zupełnie inną rolę.
– Jak się księdzu wydaje, jaką?
– Pacjenta. I chyba niewiele się w tej kwestii mylę – odparł spokojnie.
Lekarka roześmiała się szczerze.
– No tak. Myślałam, że ksi...
– Krzysztof.
– ...że coś innego możesz mieć na myśli, Krzysztofie. Ja wprawdzie odgrywam tu rolę lekarki, ale mów do mnie Aleksandra. I jeśli pozwolisz, zadam ci kilka pytań. Niektóre mogą się wydawać trochę głupie, ale taka jest tu procedura.
– Proszę – zgodził się gładko.
– Wiesz, dlaczego się tu znalazłeś?
– Oczywiście.
– Przypomnisz mi?
– Mam objawy kilku ciężkich psychoz.
Ola, mimo że przyzwyczajona do profesjonalnego zachowania wobec pacjentów, nie potrafiła ukryć zdziwienia.
– Znasz się na psychiatrii? – wybrnęła niezbyt mądrym pytaniem.
– Na tyle, na ile ksiądz się powinien na tym znać. Zaskoczyło cię, że zdaję sobie sprawę ze swojego stanu?
Lekarka przez chwilę milczała.
– Nie, zastanawiam się, czy moglibyśmy porozmawiać o twojej pamięci...
– Chętnie porozmawiam na ten temat, ale nie teraz.
– Dlaczego?
– Chyba oboje nie jesteśmy jeszcze na to gotowi, na pewno nie jesteśmy wobec siebie szczerzy, a to warunek konieczny do takiej wymiany myśli.
– Nie jesteśmy szczerzy? – powtórzyła Ola.
– W rozmowie ze mną skłamałaś przynajmniej pięć razy, ja tylko raz. To niesprawiedliwe.
Lekarka postanowiła nie zaprzeczać.
– Idę teraz na obchód. – Uśmiech nie znikał z jej ust. – Przemyślę, co mi powiedziałeś, i wrócę za kilka godzin, zgoda?
– Zgoda.
Grupa lekarzy wolno weszła do kolejnej sali. Zanim jednak Kulawik zdążył zacząć, jeden z asystentów podszedł szybko do niego i szepnął mu coś na ucho. Lekarz skinął na Jabłońskiego, aby poprowadził obchód dalej, klepnął w ramię Sambierską i oboje wyszli na korytarz. Przeszli kilka metrów w stronę jego gabinetu, kiedy nagle się zatrzymał.
– Nie zdążyłem zapytać. – Rozejrzał się po pustym korytarzu. – Jak ci z nim poszło?
– Mądrala straszny – mruknęła Ola.
– Dasz sobie z nim radę?
– Poczytam trochę Tatarkiewicza i powinnam opanować sytuację. – Uśmiechnęła się zdawkowo.
– Pytam poważnie.
Ola rozłożyła ręce i zastanowiła się przez chwilę.
– Lubi mieć kontrolę. Urządził sobie seans, na którym czułam się jak pacjent, i pewnie o to mu chodziło. Na pierwszy rzut oka chyba mnie polubił. Przygotowuje mnie.
– Do czego?
– Do tego, aby powiedzieć kilka rewelacji, w które mam uwierzyć. Chce mnie przekonać, że nie jest chory.
– Od czego zaczniesz?
– Od schizofrenii paranoidalnej.
– Ostrożnie. – Kulawik zajrzał jej głęboko w oczy. – Nie dopasowuj własnych teorii do pacjenta.
– Spokojnie, czytałam to, co mi dałeś. Rzeczywiście bardzo nietypowy przypadek, szczególnie gdy się weźmie pod uwagę przebieg pierwszej fazy ataku choroby, ale na początku chcę właśnie to wykluczyć. W przeciwnym razie zaproponuję terapię w tym kierunku.
Kulawik spojrzał w stronę sali, z której właśnie wyszli lekarze, aby przejść do następnej.
– Jego proboszcz jest w moim gabinecie – powiedział po chwili.
– Mam iść z tobą?
– Tak.
Chatillon, południowa Francja, rok 2007
Aureil zamknął oczy i opuścił głowę. Milczał bardzo długo. Luigi Balea był przekonany, że mistrz się modli. Nie śmiał mu przerywać, więc czekał. Złożył ręce jak do rozmowy z Bogiem i obserwował wychudzoną, drobną, ale wciąż wzbudzającą w nim lęk postać nauczyciela.
– Czy to pewne? – odezwał się po dłuższym czasie Aureil.
– Wszystkie znaki na to wskazują – odpowiedział Luigi, schylając nisko głowę i nie chcąc spotkać wzroku starca. Aureil nieśpiesznie przebiegł dłonią po siwych włosach.
– Tyle razy już myliliśmy się... – mruknął cicho, jakby do siebie.
– Teraz to naprawdę zupełnie co innego, ojcze.
– Krótko żyjesz, chłopcze. – Starzec pokręcił głową. – Przypomnij mi, ile masz lat?
– Dwadzieścia siedem.
– Hm. – Na ponurym obliczu Aureila przez sekundę zagościła zapowiedź ledwie zauważalnego, ale jednak uśmiechu. – Sześćdziesiąt lat temu, kiedy byłem w twoim wieku, też już kilka razy myślałem, że go znalazłem, że w końcu się pojawił... I jak do tej pory zawsze się myliłem, podobnie jak mój ojciec i jego ojciec...
– Musimy spróbować! – zdobył się na odwagę Luigi, podnosząc głos, jednak wyczuł na sobie karcące spojrzenie mistrza, więc zamilkł.
– Nie mam swoich dzieci. – Aureil zaczął wolno przechadzać się po sali. – Mam tylko was i tę straszliwą wiedzę, którą przekazywano przez pokolenia. Muszę jej uczyć. Wy jesteście następni. Takie jest nasze przeznaczenie. Zamek, w którym mieszkamy, ma ponad czterysta lat. Jest tu wszystko, co zgromadziła przez ten czas moja rodzina. Wiesz, co by było, gdyby jakikolwiek nierozważny ruch zakłócił nam spokój?
– Wiem, ojcze, zdaję sobie z tego sprawę – jęknął cicho chłopak.
– Wiesz, jaka ciąży na nas odpowiedzialność?
– Tak, ojcze!
– I dalej uważasz, że go znaleźliście?! Luigi odważnie podniósł wzrok.
– Tak, ojcze!
Starzec zmarszczył brwi i znów przez kilka minut milczał.
– No dobrze – odezwał się wreszcie. – Przygotujmy się więc. Niełatwo będzie się z nim zmierzyć. Aha, i na razie trzymaj Iosifa z dala od tego.
– Tak, mistrzu.
– Zostaw mnie teraz samego.
– Przygotowywałem się na to całe życie! – nie ustępował Luigi.
– Ale krótkie życie – westchnął smutno Aureil. – Bardzo krótkie życie. Wyjdź i zostaw mnie samego.
Ksiądz proboszcz Alojzy Demel wydusił z siebie prawie uprzejmy uśmiech, kiedy Ola i Kulawik pojawili się w drzwiach gabinetu, choć wyraźnie przyszło mu to z trudem. Doktor Błażej – jak nazywali go chyba wszyscy, nawiązując do słynnego niegdyś Szpitala na peryferiach, z satysfakcją zauważył, że duchowny jest jeszcze grubszy od niego i nawet obszerna sutanna nie zdołała tego ukryć. Takie momenty poprawiały mu zwykle humor i radośniej nastrajały do rozmowy.
– Witam księdza! – Wyciągnął raźno dłoń. – Herbaty, kawy?
– Nie, dziękuję – odparł uprzejmie, ale dosyć chłodno gość.
– Usiądźmy – zaproponował Kulawik i wskazał duchownemu kanapę.
Oli nie podobało się protekcjonalne spojrzenie i drażniący, jej zdaniem, sposób bycia klechy, jednak na razie postanowiła nie dawać tego po sobie poznać.
– Przejdę od razu do rzeczy – zaczął Demel, przymrużając oczy. – Jak długo to może potrwać?
– Rozumiem, że chodzi o pobyt księdza Krzysztofa w szpitalu? – upewnił się Kulawik.
– Oczywiście.
– Przy takich schorzeniach to bardzo trudne do określenia – wyznał szczerze lekarz. – Może kilka tygodni, może wiele lat.
– Jak to?! – Na duchownym wyraźnie ta wiadomość zrobiła piorunujące wrażenie. – Przecież go leczycie!
– Tak, ale to nie takie proste. – Kulawik pokręcił głową. – Ksiądz Krzysztof nie ma grypy ani anginy. Obawiamy się, że zapadł na ciężką psychozę i możliwe, że będzie się z nią zmagał do końca życia.
Nawet Olę nieco zdumiał stanowczy ton doktora Błażeja.
– To znaczy, że nie wróci do nas? – spytał drżącym głosem proboszcz.
– Nie wiemy.
– Czy jesteście państwo katolikami? – Ksiądz wyraźnie starał się opanować.
– Przepraszam – wtrąciła Ola. – Jakie to ma znaczenie w tym momencie?
– Chcielibyśmy, aby lekarz prowadzący księdza Krzysztofa był wyznania rzymskokatolickiego – wyjaśnił proboszcz tonem wyraźnie nieznoszącym sprzeciwu.
– To szpital państwowy – podjął wyzwanie Kulawik. – Od naszego personelu nie wymagamy zaangażowania religijnego, tylko profesjonalizmu. Ksiądz Krzysztof jest nie tylko kapłanem, ale także obywatelem tego kraju i podlega przede wszystkim prawu, które narzuca nam ustawa. Nie ma tam ani słowa o obowiązku bycia członkiem jakiejkolwiek wspólnoty religijnej.
– W takim razie przeniesiemy księdza Krzysztofa do innej placówki – odparł chłodno proboszcz.
– Nie wyrażamy na to zgody – oświadczył spokojnie lekarz.
– Chory ma chyba prawo do wyboru placówki, w której jest leczony!
– Nie w tym stanie. O zmianie szpitala może zadecydować tylko sąd na podstawie wniosku rodziny.
– Jedyną rodziną księdza Krzysztofa jesteśmy my.
– Rozumiem, ale z prawnego punktu widzenia to nie jest wiążące. Została wydana decyzja o ubezwłasnowolnieniu tego pacjenta na czas nieokreślony. Oznacza to, że do odwołania nie może on kierować własnymi poczynaniami.
– To nie do przyjęcia – jęknął ksiądz.
– Przykro mi.
– To bardzo niezręczna sytuacja dla naszej parafii. Dlaczego państwo jako lekarze nie chcą z nami współpracować?!
– Na razie słyszę żądania, a nie chęć współpracy. – Kulawik ani na moment nie stracił zimnej krwi.
Proboszcz odczekał chwilę, którą najprawdopodobniej zużył na tłumienie w sobie gniewu, i spróbował jeszcze raz.
– Co, jako parafia, możemy zrobić dla Krzysztofa? – spytał prawie spokojnie.
– To, co związane z potrzebami religijnymi, staramy się pacjentom zapewnić. Nasza kaplica jest czynna cały czas.
Myślę jednak, że teraz potrzebny mu przede wszystkim spokój.
– Możemy go swobodnie odwiedzać?
– W wyznaczonych godzinach, tak.
Duchowny spuścił głowę. Stracił rezon i nagle zrobił się smutny.
– Możemy księdzu zadać kilka pytań? – wtrąciła Ola.
– Proszę – mruknął cicho.
Sambierska spojrzała kontrolnie na kolegę. Kulawik nieznacznie przytaknął głową.
– Wiem, że to dość ogólne – zaczęła – ale jaki ksiądz Krzysztof był przed chorobą? Wyglądał raczej na introwertyka czy człowieka otwartego? Na smutnego, wesołego, pogodnego... no, chodzi o wszystko, co ksiądz pamięta? Ten temat wyraźnie się proboszczowi spodobał. Wydusił z siebie nawet uśmiech, splótł palce i spojrzał na chwilę w górę, co chyba pomagało mu w skupieniu.
– Krzysztof to młody duchowny. Przepełniony wiarą i miłością. Otwarty, radosny... Z pokorą przyjmujący smutki.
Rany boskie... – jęknęła w myślach Ola – gdzie oni się tego uczą?
– Proszę księdza – powiedziała na głos. – Jesteśmy lekarzami, a to jest szpital, w którym leczymy ludzi, a nie odprawiamy rekolekcje ignacjańskie.
– Nie rozumiem. – Gniew powoli wracał na oblicze proboszcza.
– Proszę powiedzieć coś o pacjencie! Coś, co może nam się przydać. A nie oficjalną formułkę o tym, jak powinien wyglądać idealny duchowny.
– Pani chyba rzeczywiście dawno nie była w żadnej świątyni.
– Jestem ateistką – odparła zniecierpliwiona.
– Nigdy nie wpuściła pani Chrystusa do serca?
– Nie rozmawiamy na mój temat. – Ola nigdy nie przepadała za księżmi, ale ten wyjątkowo ją drażnił.
– Co jeszcze można o nim powiedzieć... – Proboszcz rozłożył ręce.
– Jak ksiądz myśli, dlaczego nasz pacjent został duchownym? Jest wysokim, przystojnym mężczyzną. – Ola postanowiła, że czas podręczyć klechę.
Kulawik rzucił jej subtelne, ale jednak bardzo krytyczne spojrzenie. To było głupie i niepotrzebne. Popisy pani doktor tylko dodatkowo rozdrażnią i tak niełatwego rozmówcę, leczenie utknie w martwym punkcie, a czas naglił.
– Proszę sobie wyobrazić, że jest coś więcej niż przyziemność i materialna pustota – rzucił nieprzyjemnym tonem proboszcz. – Podejrzewam, że trudno to pani zrozumieć, lecz Krzysztof czuł powołanie od wczesnego dzieciństwa. Wiem to od jego świętej pamięci rodziców. Później bezgraniczna wiara pogłębiała w nim potrzebę służenia Bogu i Kościołowi.
– Ksiądz Krzysztof naszym zdaniem posiada rozległą wiedzę filozoficzną i historyczną – wtrącił Kulawik, próbując uciąć ten do niczego nieprowadzący spór. – Czym, pomijając oczywiście duszpasterską posługę, nasz pacjent szczególnie się interesował?
Proboszcz dopiero po dłuższym czasie przeniósł wzrok z Oli na jej kolegę.
– Był wyjątkowo zdolnym klerykiem. Jest bardzo oczytany. Ma pan rację, interesuje się filozofią, co u duchownych nie jest niczym wyjątkowym. O jego zainteresowaniach historycznych nie wiem. Ale mogę śmiało powiedzieć, że mimo tak młodego wieku, już teraz wielu przełożonych postrzega go jako myśliciela o bardzo obiecującej przyszłości.
– Rozumiem. – Lekarz kiwnął głową. – A jego osobowość? Proszę teraz być szczerym, czy miał miłe usposobienie, czy...
– Czy takie jak ja? – przerwał proboszcz, w którego uśmiechu tym razem wyraźnie można było dostrzec ironię.
– Nie to chciałem powiedzieć. – Kulawik starał się być maksymalnie uprzejmy.
– Bywam surowy – odparł wyniośle ksiądz. – Ale przede wszystkim w stosunku do siebie. Posługa duchowa wymaga dyscypliny, to nieodzowne. Krzysztof nigdy nie dawał powodów do upomnień. Choć rzeczywiście – był i jest ciepłym człowiekiem, cieszącym się wyjątkową sympatią i poważaniem wśród wiernych.
– A czy... – lekarz zastanowił się przez chwilę. – Wiadomo coś księdzu o niepokojach naszego pacjenta? Lękach, myślach, które go w jakiś sposób prześladowały przed przyjściem tutaj?
Proboszcz uniósł do góry brwi, stając się na chwilę jednym wielkim znakiem zapytania.
– Prawie każdy ma takie myśli, tyle tylko że u zdrowych ludzi szybko mijają. Natomiast u niektórych... nie mijają i stają się czymś na kształt obsesji – wyjaśnił Kulawik. – Zapowiedź choroby eksponuje się właśnie w taki sposób.
– Krzysztof nie miał tego typu myśli. Był skupiony na pomocy innym. Nie miał zbyt wiele czasu dla siebie – odparł krótko proboszcz, skutecznie omijając wzrok lekarza.
– To znaczy... ksiądz nie zauważył takich objawów – wtrąciła Ola, wyraźnie akcentując słowo „ksiądz”.
Gniewne spojrzenie klechy wywołało złośliwą satysfakcję Sambierskiej.
– Nie mam już nic do dodania – powiedział oficjalnie proboszcz i uniósł się dostojnie z kanapy. – Nie mam także zbyt wiele czasu, a chciałbym odwiedzić księdza Krzysztofa. Czy to możliwe w tej chwili?
– Oczywiście – odparł szybko Kulawik.
– Jest chyba w swojej sali – dodała Ola.
Duchowny, lekko skłaniając głowę, bez słowa wyszedł z gabinetu.
Kulawik natychmiast przeniósł spojrzenie na koleżankę. Nic nie mówił, ale gdyby miał do dyspozycji gromy Zeusa, nie wahałby się zesłać ich na Sambierską.
– No co? – odezwała się wreszcie Ola.
– No, gówno! – warknął przez zęby lekarz. – Mogłabyś czasem puknąć się w głowę albo przebadać hormony?
– Nie lubię takich durniów jak on.
– To jest ksiądz! Duchowny, kapłan!
– I co z tego?!
– A to jest szpital! Twoja przeszłość nie może mieć wpływu na pracę! Jeśli wciąż nie umiesz zapanować nad tym, co się wtedy stało, zabieram ci tego pacjenta.
– Ten pacjent to co innego.
– To też ksiądz.
– Jest inny.
– I wiesz to po kilku minutach rozmowy z nim i paru kartkach dokumentów?! – Kulawik zmarszczył gniewnie czoło.
– Czuję to.
– Czujesz to?! – Lekarz pokręcił głową, jakby nie dowierzał. – Co to jest?! Film o amerykańskich gliniarzach, że masz „przeczucia”?!
– Przepraszam, dopiero wróciłam z urlopu, zapomniałam się. – Ola uniosła pojednawczo do góry rękę.
– Uspokoisz się?
– Tak.
– Przestaniesz szaleć?
– Ja nie szaleję.
Kolejne gniewne spojrzenie Kulawika przywołało ją do porządku.
– Dobra, dobra! Od tej chwili wzniosę się na wyżyny obiektywizmu i niezależności, dobrze już? – jęknęła zrezygnowana Ola.
– Idź do domu, zaczniesz od jutra. – Lekarz machnął ręką.
– Przecież jest dopiero jedenasta...
– Więc weź jego papiery i popracuj w domu. Ale zejdź z oczu temu proboszczowi!
***
Sala ćwiczeń drżała od uderzeń drewnianych mieczy. Luigi Balea, stojąc oparty o ścianę, przypatrywał się obojętnie, jak Iosif Punin bezlitośnie okłada czterech młodych alumnów. Jego ruchy zaskakiwały regularnością i konsekwencją, jakby tańczył według określonego z góry schematu. Żaden krok, unik, uderzenie nie było przypadkowe, a szybkość – tak niewiarygodna, że pozwalała na „ustawianie” sobie przeciwników w najdogodniejszy sposób, nie zostawiając im chwili wytchnienia. Kiedy Punin uznał wreszcie, że trening dobiega końca, bez trudu powalił na dębową podłogę każdego z podopiecznych w odstępie dosłownie ułamków sekund, ciosami niegroźnymi, ale bolesnymi i kończącymi się przynajmniej minutą na podłodze. Iosif się wyprostował. Był ubrany tylko w czarne, luźne spodnie do treningu. Całe jego zlane potem ciało, potężnie umięśnione, bez grama zbędnego tłuszczu, lśniło światłem z lamp. Miał rzadkie, jasne włosy, małe, sine, chytre oczy i nazbyt wystające kości policzkowe.
Rzucił w kąt drewnianą atrapę miecza i zbliżył się do Luigiego.
– Co powiedział mistrz? – spytał, nie zważając na jęczących cicho uczniów na podłodze. Jego oddech szybko powrócił do normy.
– Przygotowujemy się – odparł z powagą Balea.
– Wspaniale. – Punin zacisnął pięści z pasją.
– Ty na razie zostajesz – dodał obojętnie Luigi.
– Co?!
– Taka jest decyzja.
– Jestem w twoim wieku i żyję tu jak ty, od dzieciństwa! Jestem lepszy od ciebie, wiesz o tym! – Jego nos zatrzymał się centymetr od twarzy Luigiego.
– Milcz! – mruknął cicho Balea. – Tu są studenci.
– Wyjdźcie! – wrzasnął w ich stronę wściekły Punin.
Czwórka obolałych chłopców, z których najstarszy miał najwyżej dziewiętnaście lat, szybko zebrała się z podłogi i w pośpiechu opuściła salę, zamykając za sobą ciężkie drzwi.
– Przestań wreszcie knuć za moimi plecami! – warknął Punin. – Nie pozbędziesz się mnie. To ja znalazłem tego Polaka!
– Nie ty, Iosifie, tylko ludzie, których tobie przydzielono. – Luigi nawet na chwilę nie stracił zimnej krwi. Jego obojętny wyraz twarzy wydawał się tak naturalny jak śnieg na Syberii.
Punin z wściekłością cisnął zielonym habitem o podłogę, wydobywając z siebie wrzask, który z pewnością było słychać nawet za drzwiami.
– Ty głupcze! – rzucił z pogardą Balea i ruszył w stronę drzwi.
– Dlaczego?! – wrzasnął za nim Iosif. – Dlaczego ciągle ty?!
Luigi nie zamierzał dłużej tego słuchać. Otworzył drzwi i szybko za nimi zniknął.
Aureil wyłączył podgląd sali treningowej i zasunął ogromny obraz Joakima Skovgaarda, za którym znajdowały się ekrany. Podszedł do biurka i nacisnął zielony przycisk po prawej stronie. Kiedy usłyszał głos strażnika, nachylił się nad mikrofonem.
– Przyślij do mnie Iosifa Punina! – rozkazał.
– Masz papierosa? – spytał Jacuś.
– Nie mam – odparł cierpliwie Krzysztof i zamknął oczy, usiłując odpocząć. Leżał na swoim łóżku na wznak w szlafroku.
Jacuś podszedł nieśmiało do niego, drapiąc się prawą ręką w lewe ucho.
– Źle się czujesz? – spytał, nie otwierając oczu Lorent. Wyczuł chłopaka bez problemu, ale wiedział, że nie umie być agresywny ani w żaden inny sposób niebezpieczny czy groźny.
– Mój organizm wymaga uspokojenia. Krzysztof otworzył oczy.
– Coś się stało?
Jacuś rozłożył bezradnie ręce.
– Niestety, wciąż jestem śledzony – stwierdził. – Ponad wszelką wątpliwość.
– Rozumiem – odrzekł spokojnie Lorent. – A nie uważasz, że fakt przebywania w tym szpitalu trochę cię jednak chroni?
Jacuś zrezygnowany machnął ręką i przysiadł nieśmiało na łóżku księdza.
– Co oni tu mają za ochronę! Wiesz, co to dla nich przeniknąć przez takie drzwi czy bramę na dole? To pestka! Nic! Masz papierosa?
– Wiem, że musisz się uspokoić, ale akurat w tym pokoju raczej jesteś bezpieczny. Wszyscy możemy być w razie czego świadkami; ja, pan Alojzy. – Krzysztof wskazał na leżącego pod ścianą katatonika.
– Pan Alojzy?! On nawet nie wie, o co w ogóle chodzi!
– A ja?
– Myślisz, że mógłbyś ich zauważyć? – spytał Jacuś z nadzieją.
– Jestem sługą bożym – Krzysztof powiedział to niechętnie, ale rozumiał, że trudno o lepszy argument.
Chłopak zamyślił się, chowając twarz w dłoniach.
– Gdyby nie te cienie... – jęknął płaczliwie po chwili. – Wiesz, jak to jest... jestem zmęczony.
– Tak, wiem. Połóż się, popilnuję otoczenia. Na pewno teraz się nie odważą.
– Lubię kolor zielony. I panią Karpińską, mieszka naprzeciwko mamy – wyznał szczerze Jacuś. – A ty lubisz na przykład Beatlesów?
– Nie zgadzam się z niektórymi rzeczami, o których śpiewali, ale... raczej tak.
– Johna śledzili i w końcu go zabili 8 grudnia o 22.50.
George’a otruli...
– George Harrison zmarł na raka gardła i krtani.
– 29 listopada 2001 roku – uzupełnił chłopak. – Ale to tylko wersja oficjalna. Dwa lata wcześniej już próbowano go zabić, nie sądzisz?
– Napadł go zwykły rabuś – odparł cierpliwie Krzysztof.
– Boże, jaki ty jesteś naiwny! – żachnął się Jacuś i zerwał z łóżka. – Nie potrafisz wyjść poza te zwykłe pięć zmysłów! Świat szumi, mówi, kołysze się, straszy, pociesza, morduje, jednak nikt tego nie słyszy. Nikt nie słyszy tych głosów. A jak stajesz się wyjątkowy, wtedy przeklinasz tę chwilę i nie chcesz... Masz papierosa?
– Nie mam. – Krzysztof ponownie zamknął oczy.
– Ile razy rozmawiałeś z Bogiem? – nie dawał za wygraną chłopak. – Przyznaj się. Ile razy słyszałeś jego głos?
– Codziennie.
– Co codziennie?
– Codziennie rozmawiam z Bogiem. Po prostu czuję w sobie jego wolę i głos.
– Tak dosłownie?!
– Umiem się na to otworzyć.
– I to nie wyobrażenie?
– Nie.
– Ale słyszysz go tak jak mnie teraz? W taki sposób?
– Nie w taki sposób.
– To z nim nie rozmawiałeś! – zawyrokował Jacuś.
Krzysztof otworzył oczy i usiadł na łóżku. Był wyraźnie znużony, ale uznał, że chłopakowi należy się wyjaśnienie.
– Jacku... nie jesteś Bogiem. Jesteś człowiekiem. Nie możesz rozmawiać ze Stwórcą jak z ludźmi. Z Bogiem rozmawia się językiem wiary. Wpuszcza się go do swojego serca i dzięki temu uczy się pokory, miłości, czasem poświęcenia, czasem cierpienia. Ci, którzy „słyszą” Boga w sposób, w jaki my tu rozmawiamy, ulegają zwykłej ułudzie i najczęściej są chorzy. – Lorent uśmiechnął się do chłopaka, usiłując złagodzić ciężar ostatnich słów.
– Przebywam w tym szpitalu, bo jestem inny, a nie chory. To znaczy jestem chory, ale... jestem tu, bo mam takie... lęki i trudno mi być wtedy samemu... – głos chłopca stał się płaczliwy. – Dlaczego ja?! Dlaczego nie mogę być zwykłym studentem?!
– Spokojnie, wszystko dobrze. Po prostu masz gorszy dzień... – Ksiądz nieśmiało próbował wyciągnąć do niego rękę.
Jacuś zacisnął mocno usta, stał przez chwilę, szukając odpowiedniego słowa, po czym nagle wybiegł z sali.
– Jacek! – zawołał Krzysztof, ale chłopak był już daleko na korytarzu. – Przepraszam...
Spuścił głowę. Dotknął czubkami palców czoła i pozostał tak w bezruchu kilka chwil. Po minucie, może dwóch, usłyszał na korytarzu kroki, a następnie skrzypnięcie drzwi, lecz nie był to żaden chory ani nawet lekarz. Tym razem pojawiła się w nich zwalista postać księdza Demela.
– Jak się czujesz? – spytał z niekłamaną troską w głosie proboszcz.
– Biorąc pod uwagę okoliczności, nieźle – odparł niemal pogodnie Krzysztof. – A co u ciebie, wujku?
– Trochę pusto.
Lorent wydusił z siebie uśmiech.
– Chyba nie zaniedbujesz wiernych?
Tym razem, co może wydać się niewiarygodne, uśmiechnął się proboszcz.
– Rozmawiałem z tutejszym personelem – nagle spoważniał, kiedy tylko wypowiedział te słowa.
– To chyba nie był najlepszy pomysł – skomentował szybko Krzysztof.
– Dlaczego?
– Wybacz, że to mówię, ale nie sądzę, abyś znalazł z nimi wspólny język.
– Nie rozumiem...
– Rozumiesz – odparł ciepło, jednak bez cienia wątpliwości Lorent.
– Znowu zaczynasz. – Proboszcz pokręcił głową, okazując niezadowolenie. – Możesz mieć mnie za oschłego, lecz nie za ograniczonego. Starałem się nawiązać z nimi odpowiedni dla naszej sytuacji kontakt.
– I jak wam poszło? – spytał, znając odpowiedź, Krzysztof.
– To nie chodzi o mnie, ale o ciebie. Nie zapewnią ci tu takiej opieki jak trzeba.
Ksiądz Demel zaczął chodzić po sali w tę i z powrotem, mrugając śmiesznie oczami. Długo przy tym milczał, jednak widać było, że zbierał się do dłuższej przemowy. Głośno oddychał, rozcierał dłonie, co kilka sekund spoglądając na swojego wychowanka.
– Nie denerwuj się – uspokoił go Lorent. – Nie są tacy źli.
Proboszcz ponownie pokręcił głową.
– Nie powinieneś tu być – upierał się. – Wyraźnie ci się poprawia, czujesz się coraz lepiej, a ta atmosfera zatruwa twój umysł!
– To szpital dla umysłowo i psychicznie chorych, wujku. Jaka ma być tu atmosfera? Modlitewnego skupienia?
– Przeszły ci już te... przywidzenia, prawda?
– Tak – skłamał Krzysztof, ale Demel wyraźnie go do tego zmusił.
– To co tu jeszcze robisz? Mój ojciec miał w pięćdziesiątym trzecim zapalenie mózgu. Po pewnym czasie wszystko wróciło do normy i przeżył jeszcze sporo pięknych lat...
– Nie planuję umrzeć – zapewnił Lorent.
– No, ja myślę. Chciałbym z tobą porozmawiać, jak zorganizować twój powrót.
Krzysztof nieznacznie drgnął. Znów lekko dotknął czubkami palców swojego czoła, jakby zastanawiał się, czy przypadkiem nie warto przemilczeć tego, o czym właśnie chciał powiadomić przełożonego. Przymknął oczy, aby łatwiej się skupić i wyrównać oddech, zakłócony nieco myślami, które opanowały jego umysł i rozpraszały spokój. Do rozmowy na ten temat przygotowywał się już od kilku dni, mimo wszystko nastąpiła chyba zbyt szybko.
– Ja już nie wrócę, księże proboszczu – powiedział cicho, ale nawet taki ton podziałał na Demela, jakby ktoś rzucił w niego stukilowym odważnikiem.
– O czym ty mówisz?! Przecież przed chwilą...
– Nie wrócę już do kapłaństwa – wyjaśnił krótko i treściwie Lorent.
Nastąpiła dość długa i kłopotliwa cisza. Szeroko otwarte oczy proboszcza zdradzały bezradność i niedowierzanie.
– Nie rozumiem...
– Jeśli mnie stąd wypuszczą, wujku, odejdę z Kościoła.
Przestanę być księdzem.
– Ale... dlaczego?! Jak to w ogóle możliwe?
– Nie sądzę, abym potrafił ci to teraz wytłumaczyć.
– Może jednak spróbuj – głos proboszcza wyraźnie się załamał.
– Myślę, że Bóg... czuję to... wyznacza mi teraz inne zadania. Ja muszę w tej chwili robić coś innego.
– A co można robić lepszego dla Boga, niż mu służyć?!
– Nie mówię, że to, co zmuszony jestem robić, będzie lepsze. Mówię tylko, że to konieczne.
Demel ukrył twarz w dłoniach.
– Nie mogę tego słuchać. Mówiłeś, że jest ci lepiej, że zdrowiejesz.
– Nigdy nie byłem chory – odparł śmiertelnie poważnie Krzysztof, zaglądając głęboko w oczy proboszczowi. – Ani oni, ani ty nie jesteście w stanie tego zrozumieć, choć to prawda.
– Wszyscy pacjenci w tym szpitalu tak mówią! – Demel nie wytrzymał.
– To nie ma sensu. – Lorent zrezygnowany pokręcił głową. – Porozmawiajmy kiedy indziej.
– Uspokój się. Mam głęboką wiarę, że to minie i wszystko skończy się dobrze.
– Nic nie minie.
– Ja wiem swoje.
– Nie zmienię zdania, wujku.
Demel uśmiechnął się, jakby kompletnie nic się nie stało.
– No, chyba rzeczywiście pora na mnie. Przyjdę jutro.
– Nie wierzysz mi?
– Jutro porozmawiamy. – Proboszcz chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. – Oby Bóg miał cię w swojej szczególnej opiece i zesłał na ciebie błogosławieństwo zdrowia i głębokiej wiary.
Aureil przywitał Punina dobrotliwym, starczym uśmiechem.
– Zbliż się, chłopcze! – Wskazał mu miejsce na drewnianym krześle, metr od biurka, za którym siedział.
– Wybacz, ojcze, nie zdążyłem jeszcze wziąć kąpieli. – Iosif schylił nisko głowę.
– Nie szkodzi, nie będę cię długo zatrzymywał. Mistrz wstał i wolno zaczął chodzić po komnacie.
– Wszystko w porządku, chłopcze? Zdrowie dopisuje? – spytał pogodnie.
– Jak najbardziej, ojcze.
– Postępy w treningach?
– Zadowalające, ale wciąż czynię wysiłki, aby wykorzystać maksimum możliwości.
– To dobrze, dobrze...
Aureil wolno pogładził swoją siwą czuprynę, spacerując przez chwilę w milczeniu.
– Wiesz, jak kocham swoje gołębie? – zapytał nagle.
– Tak, mistrzu, wszyscy to wiemy.
Starzec rozłożył ręce, jakby borykał się z problemem, którego nie potrafił rozwiązać.
– Mam z nimi ostatnio sporo zmartwień.
– Coś się stało? – spytał niepewnie Punin.
– Od dobrych kilku dni zachowują się niespokojnie. Mniej jedzą, odnoszę nawet wrażenie, że ich społeczne zachowania straciły na sile. – Zakłopotanie na twarzy Iosifa nie wywołało żadnej reakcji starca. – Legendy o tym, że łączą się w pary na całe życie, są prawdziwe – ciągnął. – Samiec wybiera sobie partnerkę i zostaje z nią do końca, chyba że zdarzy się jakieś... – Aureil przeniósł wzrok na młodzieńca i zmarszczył brwi. – Czasem jednak nie jesteśmy w stanie odgadnąć, co może wpędzić w nieszczęście tak wrażliwe stworzenie. Gruboskórni, aroganccy homo sapiens dawno już utracili cechującą ich jeszcze kilkaset lat temu empatię w stosunku do natury, nie sądzisz?
– Tak... to możliwe – odparł nieśmiało Punin.
– Gołębiom być może wystarcza samo przeczucie nieszczęścia... – Aureil znowu charakterystycznym gestem pogładził swoje włosy. – Może wyczuwają niepokój u innych? Nie bez przyczyny są symbolem pokoju, bo właśnie wtedy, gdy milknie nienawiść, zazdrość, zawiść... gdy podłość zostaje zwyciężona przez miłość, jak wykazują liczne przesłanki, wtedy gołębie są najszczęśliwsze. Dają się dotykać ludziom, płodzą liczne potomstwo, mają apetyt...
– Tak, tak. Też o tym słyszałem.
– Jak myślisz, Iosifie, czy jest możliwe, że w naszym otoczeniu mogło zdarzyć się coś, co niepokoiłoby nawet tak nieświadome zwierzęta jak moje gołębie? Wiesz... one są jak najczulsze urządzenia. – Starzec się uśmiechnął.
– Nie zauważyłem, aby w zamku... to znaczy w naszej społeczności, miały ostatnio miejsce jakieś niepokoje. Natychmiast bym o tym ojca powiadomił – oświadczył pewnym głosem Punin.
– Rozumiem. To mi wystarcza. Możliwe przecież, że to ta nowa karma, którą przywiózł z Paryża Claude.
– Czy mogę odejść? – spytał z nadzieją Iosif.
– Oczywiście. Przepraszam, że cię niepokoiłem. Wiesz, jak to jest; stary człowiek czasem musi wylać swoje żale. Młodzieniec ukłonił się z szacunkiem i ruszył w kierunku drzwi.
– A, jeszcze jedno! – dogonił go głos Aureila.
– Tak, mistrzu?
– Skoro już mnie odwiedziłeś... zapytam – a ciebie nic nie martwi? Masz wszystko, czego ci trzeba?
– Nie mam wielkich wymagań, ojcze – odparł z dumą Punin.
– Wiem, ale mów śmiało – zachęcił starzec. Iosif przez chwilę walczył z myślami.
– Wszyscy przygotowujemy się na spotkanie z Kapłanem. Staram się oczywiście zachować należny spokój, ale... jestem tym podniecony i wiele sobie po tym obiecuję.
– To oczywiste. Doskonale cię rozumiem. Dla każdego z nas to wielkie przeżycie – przyznał dobrotliwie Mistrz. – Musimy się dobrze przygotować.
– Tak, ojcze.
– Jak uczy nas historia, cierpliwość jest jedną z najpotężniejszych, ale i, niestety, najrzadziej spotykanych cnót. Jej brak strącał już z piedestału największe potęgi tego świata. Najmężniejsi herosi ginęli, popełniając ten błąd. A na historii znamy się tutaj chyba szczególnie dobrze, prawda, chłopcze?
– Tak, mistrzu.
– Tak à propos historii... wiesz, jakie słowa wypowiedział wielki Ajaks pod Troją, gdy na polu bitwy zobaczył Hektora?
– „Oto wreszcie człowiek, którego warto zabić”.
– Właśnie. I co uczynił?
– Ruszył na Hektora...
– ...i zginął – dopowiedział Aureil. – Wielki, niezwyciężony Ajaks stojący u wrót miasta swoich marzeń, w najsłynniejszej bitwie wszech czasów, której każdy bohater miał przejść do historii. I właśnie w tej, najważniejszej chwili, taki heros nie potrafił zrozumieć, że jeszcze nie czas. Że bogowie wyznaczyli Hektorowi inny moment na śmierć.
Starzec zbliżył się do Punina i położył mu na ramieniu dłoń.
– Całą sztuką życia, mój chłopcze – ciągnął mistrz – jest umiejętność znalezienia w sobie wiedzy nie tylko na swój temat, lecz także na temat własnego przeznaczenia. To również dotyczy nas – Aureil ponownie zmarszczył mocno brwi.
– Wiem, jak to trudne, ojcze – powiedział cicho Iosif.
– Na pewno? – Palce starca zacisnęły się na ramieniu Punina, aż chłopak poczuł wzbierający ból.
– Staram się, mistrzu! – jęknął.
– Nie zawsze śmierci da się uniknąć – kontynuował Aureil, nie zwalniając uścisku. – Ale nigdy ona nie może być pozbawiona sensu.
– Tak, mistrzu!
– Achilles, ulubieniec bogów, niemal nieśmiertelny rycerz, zanim wybrał się na tę wojnę, przyszedł do matki, prosząc o radę. „Jeśli nie pojedziesz tam, będziesz żył długo – odparła. – Ale gdy prochy twoje znikną pod ziemią, zginiesz na zawsze. Jeśli jednak przybędziesz tam, już nie wrócisz, ale w umysłach ludzi będziesz żył wiecznie”. Co wybrał, wiemy wszyscy. Tylko czy mądrze? – Aureil jeszcze mocniej zacisnął palce.
– Nie wiem, ojcze... – jęknął chłopak, czując, jak zaczyna się trząść z bólu. Żelazne imadło precyzyjnie uciskające nerw promieniowy powodowało trudne do wytrzymania cierpienie.
– Dobrze! – odparł łagodnie starzec i lekko zwolnił uścisk. – Tylko on mógł znać prawidłową odpowiedź na to pytanie. My nie dowiemy się już nic więcej, co najwyżej możemy być mu wdzięczni za jego wielkość.
– Tak, ojcze.
– Czy obiecasz mi, że w modlitwach i indywidualnej medytacji poświęcisz więcej czasu temu zagadnieniu?
– Tak, ojcze!
– Czy zajrzysz w głąb siebie, dokładając wszelkich starań, aby wydobyć prawdę?
– Taaak, ojcze... – Iosif wciąż nie mógł powstrzymać drżenia ciała.
– Wracaj do siebie, rycerzu. Jeśli Bóg cię wybrał, będziesz o tym wiedział – zakończył spokojnie mistrz, zdejmując rękę z jego ramienia.
Punin był przerażony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przeczytaj także pozostałe tomy cyklu „Kapłan”:
„Modlitwa do Boga złego”
„Czas czarnych luster”