Kaprys historii - ebook
Kaprys historii - ebook
"To powieść pojemna - trzy kontynenty, sześć krajów, kilkanaście postaci, dziesięć dekad - ale nie przepełniona. Dynamiczna, ale pozwalająca czytelnikowi nadążać za autorem. Brawurowa, na granicy pisarskiego ryzyka, ale trzymająca się zasad, które ją kontrolują.
I co najważniejsze, dobrze opowiedziana.
A opowiadanie jest sednem literatury, o czym my, autorzy, przypominamy sobie tym niechętniej, im trudniej nam ono przychodzi.
Książka, którą polecam każdemu, kto stawiając wymagania literaturze, jest w stanie postawić je również sobie".
Eustachy Rylski
"Na krawędzi faktów i fikcji, między historią prawdziwą a możliwą toczy się akcja książki Marcina Wolskiego Kaprys historii. Zajmująca intryga prowadzi czytelnika przez dziwne miejsca i niemal wszystkie kontynenty, a bohaterowie dokonują cudów, by uchronić świat przed szaleńcami pragnącymi zawładnąć genetyczną pamięcią ludzkości. Pasjonująca opowieść z cyklu: «odwieczna walka dobra ze złem» w atrakcyjnej formie. Poza wszystkimi zaletami barwnej narracji trudno nie zauważyć u tego autora domieszki krzepiącej ironii. I bardzo dobrze!"
Jan Pietrzak
Znany wszystkim nadredaktor Wolski ze współczesnego Stańczyka zmienił się w polskiego Forsytha. Jeśli ktoś jeszcze nie zna jego historycznych thrillerów, musi ten brak jak najszybciej nadrobić.
Rafał A. Ziemkiewicz
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-061-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głupia dziewczynka jedzie na wakacje
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że przypadnie mi rola kronikarza. Jeśli nie liczyć maili i SMS-ów, w których wystukiwaniu osiągnęłam znaczną biegłość, posługiwanie się mową pisaną nie należało do moich najmocniejszych stron. Nie układałam wierszy, nie prowadziłam pamiętnika, a wypracowania miałam krótkie i treściwe jak wysuszona ryba. Gdyby poinformować „Bździągwę”, naszą polonistkę, że pozazdrościłam kariery doktorowi Watsonowi albo staremu subiektowi Rzeckiemu, spadłaby z krzesła, a jej 120 kilo żywej wagi zatrzęsłoby podstawami naszego niepublicznego liceum. Hak jej w smak i wszystkim tym „życzliwym” osobom, które przyszyły mi łatkę życiowego nieudacznika, czy mówiąc bez ogródek — „małej głupiej dziewczynki”. Zaczęło się w podstawówce, gdzie cieszyłam się opinią dziecka chorowitego i opóźnionego w rozwoju. Z czasem do diagnozy dorzucono dysleksję, dysgrafię i chroniczne lenistwo. Widocznie ktoś musi zostać taką rodzinną czarną owcą. Dla równowagi! Jeden z moich dziadków był geniuszem, który otrzymałby pewnie kilka Nobli z dowolnej dziedziny, gdyby nie fakt, że był emigrantem z Polski, o niepoprawnych politycznie poglądach i czysto słowiańskim genomie. Drugi dziadek reprezentował inne talenty — perfekcyjny konformista, który po wiernej służbie komunie na starość zdążył jeszcze zostać w III RP rzutkim biznesmenem, a na pogrzebie mieć trzech biskupów i z dziesięciu byłych członków KC PZPR, z pewnością zasługiwał na dyplom prymusa w szkole przetrwania. Miałam i trzeciego niby-dziadka, po którym noszę nazwisko Podlaska (niestety, nic nie wskazuje, żebym prędko miała je zmienić), który wprawdzie nie wpuścił żadnych chromosomów do naszej polsko-rusko-jewrejskiej dynastii (babcia Róża była pół-Żydówką, praprababka Natasza Kamieniecka de domo Starosłucka — Rusinką), ale całe dziesięciolecia uchodził za ojca mego taty — pogrobowca.
Uchodził również za bohatera komunistycznej konspiracji, miał swoje ulice, pieśni itp. A potem sprawa się rypła i „Chudy Gienek” stracił wszystko, nad czym sam raczej nie boleje, bo zginął w pierwszym dniu powstania warszawskiego, walcząc za niesłuszną sprawę. Jeśli do piekła, gdzie niewątpliwie przebywa, dochodzą jakiekolwiek gazety, to najwyżej „Trybuna” i „NIE”. Te zaś z pewnością nie pisały o poprawkach do jego życiorysu. (No, może ostatnio do VIP-ów zmarłych w stanie permanentnego grzechu dociera „Gazeta Wyborcza” wydawana specjalnie na niepalnym azbeście. Jednak ta demaskowaniem bohaterów Gwardii i Armii Ludowej raczej się nie zajmuje).
Tak czy owak, nie odnajduję w sobie talentów owych znakomitych przodków, jeśli nawet gdzieś są, to muszą być głęboko ukryte. A co do urody... Chciałabym być wysoką blondynką z biustem Dody Elektrody i ustami Angeliny Jolie, ale jestem niedużą brunetką, o przetłuszczających się włosach, ze skłonnością do nadwagi. Wystarczy, że przystanę przed ciastkarnią Bliklego i natychmiast trzy kilogramy w górę, a przecież nigdy nie zjadam więcej niż dwa pączki!
Grażyna (pani kanclerz nie znosi, kiedy nazywam ją mamą) całą swoją miłość ulokowała w Adamie. Trudno zresztą się jej dziwić. Mój młodszy o pięć lat brat urodził się latem pierwszego roku stanu wojennego, jako kolejny pogrobowiec w rodzinie i choćby dlatego wymagał większej porcji czułości. No i wyrósł na niezłego szajbusa. Jego obsesyjne twierdzenia, że tata, zaginiony w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, nadal żyje i jest przetrzymywany przez tajną agendę Federalnej Służby Bezpieczeństwa gdzieś w przepastnych trzewiach rosyjskiego państwa, od lat traktowałam na równi z opowieściami rolników spod Ciechanowa o kręgach w zbożu czy z możliwością zajścia w ciążę poprzez siadanie na fotelu wygrzanym przez jakiś autorytet moralny. W odróżnieniu od mężczyzn z naszej rodziny nie dysponuję zdolnościami do telepatii, porozumiewania się we śnie czy prekognicji. Nie potrafię giąć wzrokiem łyżeczek i, jak twierdzą moi partnerzy, nawet symulowanie orgazmu wychodzi mi kiepsko. Może dlatego nie dostałam się do szkoły teatralnej. I nie wyszłam za mąż.
Na szczęście mam również słabą pamięć i każda moja życiowa porażka jest przeze mnie opłakiwana krótko. Po jakimś czasie zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego płaczę? I nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Trudno! Adam pamięta praktycznie wszystkich sławnych ludzi z historii — recytuje bezbłędnie dynastie babilońskie, zna na pamięć Pieśń o Rolandzie czy Pogrzeb Wołodyjowskiego. Ja nawet tatę słabo pamiętam — w czasie „karnawału Solidarności” rzadko bywał w domu, walcząc o sprawę i bzykając w garsonierze na Grochowie jakąś licealistkę. Trudno więc się dziwić, że Grażyna wspomina go niechętnie i wścieka się na Adama, który mówi o ojcu, tak jakby był Zeusem olimpijskim, spadającym na swoją połowicę pod postacią złotego deszczu. Moim zdaniem Maciej Podlaski z Zeusem miał tyle wspólnego, że żadnej dupencji nie przepuścił. Czy mi go brakowało? Czasami. W mojej szkole nikogo to nie dziwiło — połowa dzieciaków pochodziła z rodzin rozbitych lub niepełnych, a i tak to lepsze niż sytuacja obecna, kiedy można mieć dwóch ojców gejów lub dwie mamusie lesby. Albo całą czwórkę naraz.
Opowiadam o tych wszystkich moich kalectwach, nie żeby kogokolwiek wzruszać lub prosić o wsparcie, ale tylko dlatego, że inaczej nie da się wytłumaczyć, jakim sposobem owego lata znalazłam się na pokładzie jachtu „Różyczka” (zbieżność z Obywatelem Kane Orsona Wellesa całkowicie przypadkowa), tnącym swym olśniewająco białym dziobem ciepłe jak bulion fale Morza Karaibskiego. Nie — nie wygrałam w „Milionerach”, bo na to jestem za głupia, nie poznałam księcia z bajki ani rodzimego gangstera z wygolonym łbem i w rozciągniętych gaciach, w których krok wypada między kolanami. Z moich dotychczasowych „narzeczonych” żaden nie zabrał mnie dalej niż do Włoch (pod Warszawą), a parę podróży z Sebastianem musiałam sfinansować sama. Na Karaiby dałam się zaprosić dziadkowi razem z bratem, jego przyjacielem i mentorem profesorem Leśniewskim oraz Dorotką, przemądrzałą pindą z podkrakowskiej wsi, jego młodą małżonką. No i mamusią. Świeżą emerytką. Cudowne towarzystwo, prawda? Na rodzinne wakacje ostatni raz dałam się namówić przed maturą.
Było uroczo. Przerzygałam wtedy całą drogę z Cieszyna do Wenecji, bo oprócz alergii na wielogodzinne wykłady Adama i afektowane wrzutki mej rodzicielki cierpię na chorobę lokomocyjną. Chyba że sama prowadzę. Potem było jeszcze ciekawiej. Z katedry w Pizie wyrzucono mnie za zbyt kusy tiszert bez stanika, w Weronie się zgubiłam, a w parku Villa Borghese omal nie dałam się uprowadzić jakiemuś zabójczo przystojnemu makaroniarzowi. Gdyby nie włączył się Adam, który się rozbeczał, pewnie dziś wegetowałabym w jakimś podrzędnym burdelu. Po tych doświadczeniach starałam się już trzymać od wspólnych wojaży z daleka.
Kiedy Grażyna przeniosła się do willi po dziadku komuchu w Konstancinie, zostawiła mi swój trzypokojowy apartament (mocne słowo apartament — trzy tworzące go pokoiki były zgodne z typowo PRL-owskim normatywem, czyli dla krasnoludków prawdopodobnie były za duże, ale dla Królewny Śnieżki zdecydowanie za małe). Okoliczność dobra i niedobra zarazem.
Rozmaici faceci wykorzystujący moją łatwowierność, z jaką przyjmowałam do wiadomości, że główną atrakcją lokalu na Saskiej Kępie jestem ja, a nie wanna z hydromasażem, zagnieżdżali się tam chętnie i pozbycie się ich przypominało wyciskanie wągra u słonia. Ale tu wzywana na pomoc Grażyna działała bezbłędnie. I bezwzględnie. Potem przekonałam się, że wystarczy zażądać od takiego „współspacza” ustalenia terminu ślubu, aby zniknął z mego życia jak krwista plama z obrusa posypanego nie-zwykłym proszkiem. (Oczywiście w reklamie!).
Inna sprawa, że z Sebastianem dałam się nabrać. Naprawdę, byłam przekonana, że to jest właśnie to, a może nawet ciut więcej! Zapewne dlatego, że czas na uregulowania cywilnoprawne wydawał się najwyższy — stuknęła mi trzydziestka, koleżanki równolatki miały na koncie gdzieś po dwa małżeństwa i półtora dzieciaka, a ja nic. Tylko ten segment w szeregowcu na Saskiej Kępie. I to niecały. Wynajęłam pokój od ogrodu mieszanemu małżeństwu; ona Polka spod Zamościa, on Ukrainiec (ale, jakby powiedziała Grażyna, „przyzwoity człowiek”), i czekałam na dzień, w którym Sebastian wreszcie mi się oświadczy.
Finał okazał się gorszy, niż mogłam przypuszczać. Dotąd mężczyzn mego życia (określenie piękne, konkrety dużo gorsze) mogłam dzielić na durniów i łajdaków. Łajdakiem był osiłek Konrad, z klasy maturalnej, który po roku podrywania mnie odebrał mi dziewiczy wianek podczas ostrej prywatki w Otwocku („starych nie ma, chata wolna”), będąc zresztą tak naćpany, że chyba wziął mnie za Julię Roberts. Nie wytrzymałam z nim długo, zresztą kiedy pokapowałam, że ma jeszcze dwie laseczki na boku, wyryczałam swoją hańbę w poduszkę i znalazłam sobie Grześka — dla odmiany durnia.
Grzeczny chłopczyk, dobry uczeń, przystojniaczek, któremu żaden włosek nie odstaje, koszulka zawsze pachnąca, spodenki własnoręcznie wyprasowane. Zazdrościła mi go cała klasa, z wyjątkiem paru lepiej zorientowanych kolegów. Grześ miał wszystko, co trzeba — maniery, samochód, rozległe zainteresowania kulturalno-oświatowe — dzięki niemu zresztą pokochałam teatr i kino, a nawet powróciłam do dziecięcych marzeń o karierze gwiazdy. Grzegorz w kontaktach bilateralnych nie był nachalny. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. W pieszczotach zachowywał dziwną bierność... Na czym polegał jego problem, zrozumiałam, kiedy zobaczyłam go z wykolczykowanym „przyjacielem” wśród bywalców klubu „Le Madame”. Potem przejściowo w moim życiu zagościł korepetytor śpiewu (kiedy przygotowywałam się do egzaminu do szkoły teatralnej na Miodowej) — łajdak, żonaty i dzieciaty, o czym dowiedziałam się trochę za późno, następnie profesor tejże szkoły, który obiecał pomoc na egzaminie, a skończyło się na: „Ofelio, idź do klasztoru!”. W następnych latach na liście moich moralnych upadków dominowali dranie, którzy teraz, z odleglejszej perspektywy, zlewają mi się w jedną wielką pomyłkę. Mieli parę cech wspólnych, uwielbiali sikać do zlewu, woleli piwo od wina, charakteryzował ich szybki „ciąg na bramkę” w moich stringach i fascynująca zdolność błyskawicznego zapadania w sen, kiedy było po wszystkim. I dopiero Sebastian... Moja druga połówka pomarańczy! No, mandarynki!
Ale po kolei. Nie skończyłam żadnych elitarnych studiów. Do PWST mnie nie przyjęli, mimo że wpływowy profesor ponoć usilnie lobbował. Skreślili mnie po trzech semestrach kulturoznawstwa. Dwa lata spędzone w pewnej podrzędnej uczelni na wschodnim wybrzeżu USA okazały się stracone, jeśli nie liczyć umiejętności konwersowania po angielsku, palenia trawki i nakładania facetom prezerwatywy. W tej sytuacji można uznać, że licencjat osiągnęłam cudem. Z drugiej strony, jak miałam go nie zrobić na uczelni mojej mamusi. Kto wie, może zostałabym nawet magistrem, ale zrobiłam sobie parę lat przerwy na przetarcie się zawodowe, a za IV Rzeczypospolitej szkoła popadła w poważne, za to niespodziewane tarapaty. To, że siedział tam ubek na ubeku, nikomu dotąd nie przeszkadzało. Zresztą zasada zrównoważonej proporcjonalności, realizowana przez Grażynę, spowodowała, że obok zasłużonych marksistów z dawnej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC zasiadali księża z KUL-u i paru cwaniaków, którzy po wykładach na drugim kontynencie, załatwionym im przez byłych oficerów prowadzących, dość bezprawnie posługiwali się tytułem profesora. Upadek miał dużo bardziej banalne powody. Okazało się, że dyrektor finansowy (Grażyna nigdy nie miała głowy do pieniędzy) nie tylko kręcił lewą kasą, ale wpakował się w podejrzane opcje walutowe... W 2008 roku Prywatna Wszechnica Nauk zbankrutowała. Mama zdążyła rzutem na taśmę przejść na emeryturę trzy miesiące wcześniej. Ja nawet nie zaczęłam pisać magisterki. Zresztą nie miałam szczególnej motywacji. Od paru lat pracowałam w Polkablu, rozwijającej się prywatnej stacji telewizyjnej. Dostałam się tam, naturalnie, po protekcji, ale wkrótce okazało się, że „podrzutek pani kanclerz” oprócz parzenia kawy i sprzątania popielniczek coś jeszcze umie. Charakteryzatorki potrafią dokonywać cudów i wskutek ich działalności lubi mnie kamera, a mikrofon wyłapuje w moim głosie coś, co Sebastian nazywał „zniewalającym brzmieniem altu”. Moje „Rozmowy Kulturalne” miały nie najgorszą oglądalność, a dyrektor Wąsik, gnom o aparycji Piaskowego Dziadka z NRD-owskiej kreskówki (ale, jak twierdziły wtajemniczone koleżanki, o genitaliach Priapa), wyraźnie mnie lubił. A nawet czynił obleśne propozycje. Jednak nie udało mi się stwierdzić, czy przydomek „Tu luz, tam trak” (nawiązujący do organicznych anomalii malarza Toulouse-Lautreca) jest adekwatny, bo pojawił się Sebastian i otoczył mnie kloszem ochronnym swej opiekuńczości, wdzięku, czaru i charyzmy.
Nawiasem mówiąc, sama go tam ściągnęłam. Młodszy ode mnie, rodem z miasteczka tak małego, że nigdy o nim nie wspominał, studiował na ostatnim roku w Prywatnej Wszechnicy Nauki i udzielał się w uczelnianej gazetce. Poznaliśmy się na jakiejś imprezie integracyjnej, w majątku jednego ze sponsorów uczelni, gdzie z wdziękiem wcielił się w rolę konferansjera. Podczas tego „naszego pierwszego dnia” byliśmy na romantycznym spacerze po lesie, w trakcie którego zerwała się burza z piorunami, on otulił mnie swoją przemokniętą marynarką, a następnie, gdy jak Kopciuszek zgubiłam pantofelki, wręcz niósł na rękach (powiedzmy „na barana”). Parę dni później pojechaliśmy razem na Mazury. Tam okazał się kochankiem nowej generacji, czułym, absolutnie nieegoistycznym, jak to się mówi, mocnym w gębie, w seksualnym znaczeniu tego słowa. No więc, jak mu było nie załatwić tej pracy w Polkablu? Rychło został prawdziwą gwiazdą. Uprzejmy, uczynny, sympatyczny, bezproblemowy. Sebastian nie miał poglądów, znaczy zawsze miał takie jak jego rozmówca (inna sprawa, nie widziałam, żeby wdawał się w rozmowy z kimś w rodzaju Jerzego Roberta Nowaka czy Leszka Bubla). Przystojny jak włoski fryzjer, miał łatwość wymowy — na każdy temat. „Wędlina z harlequina” — jak oceniła go moja przyjaciółka Lucy. A jaki był naprawdę? Trudno orzec coś konkretnego o kimś przezroczystym jak mgła (perfumowana). Dziś już wiem, ale ta wiedza sporo kosztowała.
I nie jestem pewna, czy powinnam dziękować, czy nienawidzić za to mojego brata.
Mój instynkt samozachowawczy nakazywał, aby w środowisku Polkabla nigdy nie chwalić się Adamem. Ktoś taki jak pracownik IPN-u, w dodatku o fundamentalistycznych poglądach na lustrację, uznawany był tam za istotę budzącą zgrozę i politowanie. Przez trzy lata nikt, poza Lucy i Sebastianem, nie miał pojęcia o młodszym bracie. Niestety.
Któregoś razu w zastępstwie za Cenckiewicza czy Gontarczyka, a może nawet za obu „pogromców Wałęsy”, zaproszono go na dyskusję w studio, no i trzeba trafu, spotkaliśmy się oko w oko. Szedł on, Sebastian i dyrektor Wąsik. Ja plotkowałam z Lucy pod palmą w holu.
— Cześć, siostrzyczko! — powiedział i ucałował mnie na powitanie.
Nie umiem, jak już wspomniałam, teleportować się w takich chwilach do Australii (albo dalej). Stałam więc jak cielę pod tą palmą, jednak kątem oka zauważyłam, że Sebek zbladł, natomiast dyrektor Wąsik uśmiechnął się szeroko, podejrzanie upodabniając się do ropuchy.
— Nie miałem pojęcia, że nasza gwiazda i pan doktor są rodzeństwem.
Co miałam zrobić? Sebastian, gdyby to się jemu przydarzyło, pewnie poszedłby w zaparte, mówiąc na przykład: „Nie mam braci wśród wrogów postępu”, nasłuchując równocześnie, czy nie zapieje kur. Ja tylko uśmiechnęłam się, bąknęłam coś bez sensu i po prostu uciekłam.
Myślałam, że sprawa przyschnie. Ale nie przyschła. Mama właśnie przestała być kanclerzem, jej uczelnia zbankrutowała, IPN znów znalazł się pod obstrzałem łże-elity (której czułam się dotąd pełnoprawnym członkiem). W wiosennej ramówce nie znalazła się moja audycja. Wąsik zapewniał, że bezwzględnie znajdzie się tam po przeformatowaniu na jesieni i zalecał cierpliwość. Ale wcześniej nie przedłużono ze mną umowy i znalazłam się na bruku.
Sebastian twierdził, że robi, co może. Faktycznie, robił. W sprawie swojej kariery. Stał się twarzą stacji i osobistym przyjacielem Wąsika. U mnie bywał coraz rzadziej, najczęściej, kiedy wiedział, że jestem poza domem, za każdym razem zabierając coś ze swych ruchomości.
Przed wakacjami gruchnęło, że żeni się z Zuzią Dudko, znaną aktorką serialową (znaną głównie z pornola nakręconego parę lat temu we Włoszech). Sama ich zresztą zapoznałam. Pasowali do siebie. Zuzia jest mistrzynią kłamstwa. Co do filmu „Sama wilgoć”, twierdzi, że wystąpił w nim ktoś bardzo do niej podobny, a pseudo „Susanah” to przypadkowa zbieżność. Ona sama jest miłośniczką sacrosongu, wartości chrześcijańskich, więc jeśli miałaby wystąpić w ostrej scenie pościelowej, to wyłącznie w filmie artystycznym wybitnego twórcy. Wszyscy śmieją się z tych wykrętów za jej plecami. Ale to już problem Sebastiana. Nie mój. W moim życiu „chłopak z brylantyny” więcej się nie pojawił. Napotkany na ulicy — uciekł.
I dlatego, bezrobotna, samotna i rozgoryczona z radością przyjęłam propozycję dziadka Kamienieckiego, aby spędzić wakacje na jachcie „Różyczka”.
*
Z tym moim pisaniem to też nie było tak, że ni z tego, ni z owego przyleciała do mego segmentu muza i użądliła mnie wściekle. Nie, nie. Po zawaleniu się wszystkiego wpadłam w rozpaczliwą chandrę, całe dnie leżałam w wyrze. Przytyłam 15 kilo i pewnie gdybym mieszkała na dziesiątym piętrze, wyskoczyłabym z okna. Ale na parterze, w dodatku solidnie zakratowanym — niewykonalne. Grażyna użalała się nade mną: „Jak ty sobie teraz poradzisz, biedactwo, kiedy twoja stara matka już niczego nie może!”. I faktycznie, nic nie zrobiła. Natomiast Adam zadziwił mnie swą opiekuńczością, wziął za uszy i zaprowadził do psychologa. Znał go dobrze, wcześniej sam się leczył, po tym jak jego pierwsza (i jak dotąd ostatnia) dziewczyna Kate czy, jak kto woli, Katiucha okazała się zawodową morderczynią wyszkoloną przez białoruski OMON.
Doktor Walewski spotkał się ze mną parokrotnie i wziął za to taką kasę, jakby wyciągał z depresji gangstera, a nie bezrobotną, starzejącą się pannę bez przyszłości. Jeśli był potomkiem słynnej kochanki Napoleona, to posturę wziął raczej po praprababce niż po cesarzu. Był wysoki i miał iście kobiece biodra, jedynie przenikliwe oczy przy bladej cerze przypominały „korsykańskiego potwora”. Przepisał mi cały zestaw proszków i zalecił odpowiednią terapię. Jednym z jej elementów miało być stałe prowadzenie zapisków.
— Co przelejesz na papier, zejdzie ci z głowy — tłumaczył.
Chyba nie kłamał. Po kilku zeszytach wypełnionych bluzgiem pod adresem Sebastiana, agentów z Polkabla, ludzkości w całości, a także we fragmentach (znalazło się także kilka niemiłych epitetów pod adresem mojego Anioła Stróża niedojdy), jakby mi ulżyło. Pisanie i spacery zahamowały gromadzenie się ściółki tłuszczowej, co zmobilizowało mnie do dalszych wysiłków. „Jesteś piękna, młoda i masz przed sobą przyszłość” — pisałam dokładnie co 101 wierszy, według zaleceń doktora Walewskiego. Zauważyłam ponadto, że pisząc, z dnia na dzień trenuję autodyscyplinę i szybciej przezwyciężam wewnętrzny bałagan. Co więcej, dochodzę nawet w moich bazgrołach do jakichś konkluzji. Dotąd potrafiłam się koncentrować jedynie na planie telewizyjnym, a i to na krótko.
Co się tyczy niniejszej podróży, początkowo były to zapiski lakoniczne, przeplatane bzdurnymi dywagacjami, które teraz usuwam, przepisując rzecz na laptopie, równocześnie dodając elementy nowe, wówczas dość pochopnie uznawane za nieistotne. Nikt z nas nie miał pojęcia, że nasza wycieczka tak się niezwykle rozwinie. Każdy łączył z nią różne przyziemne oczekiwania. Ja chciałam przede wszystkim odpocząć, zrzucić resztę zbędnych kilogramów, ewentualnie rozwinąć umiejętności nurkowania z akwalungiem. Grażyna miała zamiar przekonać Kamienieckiego, żeby utworzył fundację (pod jej zarządem), która zajęłaby się stworzeniem w Polsce nowej uczelni wyższej. Jeszcze bardziej, jak znam moją rodzicielkę, pragnęła wybadać sytuację rodzinnoprawną Kamienieckiego. Czy w jego życiu były jakieś żony lub konkubiny, czy do ewentualnego spadku, daj Boże profesorowi jak najdłuższe życie, mogą zgłosić się inni możliwi potomkowie? Adam, choć również się do tego nie przyznawał, liczył zapewne na ruszenie z miejsca sprawy naszego zaginionego ojca. A Leśniewscy? Nie mówili o tym głośno, ale czułam, że Wiktor aż pali się do spłodzenia potomka i jacht „Różyczka” wydawał się jak najlepszym miejscem do realizacji tego przedsięwzięcia.
Po przesiadce w Londynie polecieliśmy wprost na Kajmany. Potężny boeing wylądował na schodzącym wprost do morza pasie Lotniska im. Owena Robertsa w Georgetown. Wychodząc z samolotu, minęliśmy nieszczelne złącze między samolotem a rękawem i błyskawicznie zalała nas fala tropikalnego wrzątku. Sam terminal był klimatyzowany, a przy wyjściu czekał rosły Murzyn z tablicą, na której wypisano kulfoniasto wielkimi literami „PODLASCY”. Było to zresztą zbyteczne, Adam znał z poprzednich wizyt na Florydzie Raula Sancheza i przywitał się z nim serdecznie. Wkrótce na podjeździe pojawił się wynajęty busik, który wijącą się aleją obsadzoną chuderlawymi palmami (pamiątka po ostatnim huraganie) powiózł nas w stronę miasta. Jednak nie pojechaliśmy do centrum, gdzie co drugim budynkiem był naturalnie bank, choć, jak twierdził mój brat, usługami dla normalnych zjadaczy chleba zajmowało się najwyżej parę, reszta tworzyła największą w świecie pralnię pieniędzy. Omijając centra handlowe, wyskoczyliśmy na dwupasmówkę prowadzącą na północ.
Adam, śledzący mapę, zdziwił się, że nie jedziemy do portu, ale Sanchez wyjaśnił, że statek naszego dziadka kotwiczy w jachtowej marinie. Teren wokół drogi przypominał jeden wielki plac budowy. Gdzie nie popatrzeć, zielone mangrowia ustępowały miejsca willom, szeregowym domkom nad setkami zatoczek i kanałów. Nie sądzę, żeby mieszkali tam biedni ludzie. Drogi, którą podążaliśmy, nie było jeszcze na mapie, ale dzięki niej ominęliśmy zatłoczoną West Bay Road, prowadzącą wzdłuż Seven Mile Beach, ponaddziesięciokilometrowej plaży pełnej hoteli, kasyn, restauracji, a być może również innych obiektów rozrywkowych. Na koniec zrobiło się wreszcie całkowicie zielono i, jeśli idzie o samochody, dość pusto. Palmowa alejka doprowadziła nas wprost do portu jachtowego, nie za wielkiego, choć wypełnionego żaglowcami, łodziami i katamaranami.
— Ciekawe, który z tych jachtów może należeć do profesora Kamienieckiego? — zastanawiała się głośno Grażyna, gdy wychodziliśmy na nadbrzeże.
— Ten najładniejszy — odparł nienaganną polszczyzną Sanchez.
Profesor Maciej Kamieniecki wybiegł do nas po trapie. Opalony, w szortach i tiszercie, mógł służyć za reklamówkę funduszu emerytalnego, którego klienci godnie spędzają starość w tropikalnych luksusach. Jak na swoje blisko 90 lat trzymał się nadzwyczaj dziarsko i nic nie postarzał się od zeszłorocznego spotkania w Polsce, na którym oficjalnie przypieczętowano prawdziwość rodzinnej genealogii. (Grażyna niby niczego nie sugerowała, ale niezwykle ucieszył ją pozytywny wynik testów DNA). Dziadek cmoknął każdego (a szczególnie Dorotkę) w policzek, chwycił bagaże mojej matki, nim ta zdążyła zaprotestować, wprowadził nas na pokład i dalej, do salonu urządzonego w stylu kapitana Nemo. Srebra, dębowa boazeria, kinkiety. Pierwszą jednak rzeczą, na którą padł mój wzrok, był duży, olejny obraz zjawiskowej blondynki w szmaragdowym peniuarze — naszej babci Róży Kupidłowskiej.
— Witajcie w domu — powiedział Maciej Kamieniecki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiII
Pamięć genetyczna
Zaczęła się karaibska bajka. Krążyliśmy między Wielkim a Małym Kajmanem, nie zaniedbując także bogatych we wszelkie podwodne żyjątka raf trzeciej wyspy, zwanej Kajman Brac. Raul Sanchez kotwiczył jacht przy specjalnych bojach, na specjalnej tablicy rysował kredą mapę podwodnego świata, dokonywał szybkiego dive briefingu na temat spodziewanych atrakcji, po czym dawaliśmy nura. Ja, Adam, Leśniewscy. Dziadek nurkował rzadziej, a i to, jak podejrzewam, wbrew zaleceniom lekarza kardiologa. Tylko Grażyna nie dała się namówić. Nawet pływając na płyciźnie, zawsze trzymała całą głowę ponad wodą tak wygiętą, jakby to była twarz drewnianej walkirii zdobiąca bukszpryt długiej łodzi wikingów.
Nurkowanie okazało się dużo przyjemniejsze niż na ekspresowym kursie w egipskiej Hurghadzie. A i miejscowe rafy były mniej zdewastowane. Poza tym masówka w Morzu Czerwonym — pośpiech, wadliwy sprzęt, niepełne butle i instruktorzy divingu zajęci głównie podrywaniem kursantek — miała się do obecnych, komfortowych warunków jak bar dworcowy w Małkini do restauracji w Ritzu. Nigdzie nie trzeba było się śpieszyć — kompresor znajdujący się na pokładzie nabijał butle, ile trzeba, i jedynie wskazania urządzenia kontrolnego sugerowały, kiedy się wynurzyć. Poza tym Raul! Technikę podwodnego mistrza, opanowaną w kubańskich siłach morskich, łączył z ciekawością świata dużego dziecka. Był doskonałym przewodnikiem po podwodnych kanionach wysypanych śnieżnobiałym piaskiem. Za nim zupełnie bez strachu pokonywało się przepaściste kominy i dawało unosić prądowi. Bezbłędnie potrafił wypatrzyć groźną wstęgę zielonej, zębatej mureny, a nawet ją pogłaskać. Nauczył nas karmić ogromne płaszczki w podwodnym Sting Ray City, zlokalizowanym w płytkich wodach północnej laguny Wielkiego Kajmanu. Był opiekuńczy, czujny, a pomarańczowe płetwy w każdej chwili umożliwiały jego lokalizację, nawet wówczas, kiedy kolejne metry głębi coraz bardziej pozbawiały nas kolorów. Kiedy pojawiły się dwa wielkie rekiny rafowe, gestem zalecił nam spokój, a sam dzielnie wypłynął na ich spotkanie, przed którym zrejterowały.
Wieczorami na pokładzie popijaliśmy piwo z lodówki i Raul opowiadał rozmaite kubańskie historie, na przykład na temat obrzędów związanych z Santerią (synkretyczną religią łączącą tradycję afrykańskich przodków z mocno uproszczonym chrześcijaństwem), czy odsłaniał tajemnicę praktyk wudu, uprawianych w jego rodzinie od pokoleń. Twierdził, że jego babcia Candelaria posiadła do perfekcji technikę wykańczania złych ludzi za pomocą nakłuwania igiełkami ich woskowych figurek.
— Dlaczego w takim razie nie załatwiła Fidela? — zapytała dość logicznie Dorotka.
— Bo początkowo wierzyła, że jest to przyjaciel ludu.
— A później?
— Na całej Kubie nie można było dostać wosku!
— Skąd tak znakomicie znasz polski? — zapytałam.
— Wujek studiował w czeskiej Pradze, ale zawsze lubił wyskoczyć na parę dni do Polski, gdzie można było zabawić się bez poczucia wszechobecnej inwigilacji. Z jednego takiego wyskoku przywiózł żonę, która, jak typowa matka Polka, nauczyła całą rodzinę waszego, skądinąd piekielnie trudnego, języka.
Sanchez zbudowany był niezwykle harmonijnie, czasami więc patrząc na niego, zwłaszcza na mokre bokserki, pozwalające domyślać się, jakie klejnoty ukrywają, zastanawiałam się, co by było, gdybym była młodsza, a on nie był Murzynem...
Adam rzadko uczestniczył w tych naszych wieczornych bankietach, każdą wolną chwilę spędzał pod pokładem na rozmowach z dziadkiem. Ich tematu mogłam się domyślać. Zapewne usiłował skłonić go do podjęcia jakichś zdecydowanych kroków mających na celu wyciągnięcie z rosyjskiej niewoli, czy raczej wskrzeszenie Macieja Podlaskiego.
Najgorsze były noce. Mój organizm nie tolerował w równym stopniu lepkiego upału, nieznośnego w ciasnej kabinie, jak i klimatyzacji (od lat mam chroniczne kłopoty z zatokami). Jedynym wyjściem było spanie (podobnie jak to czynił Raul) na pokładzie „Różyczki”. Niestety, on subtelnie nie wychylał się ze swego gniazdka na dziobie. Ja zaś miałam do dyspozycji cały górny pokład z rozpiętym nad głową niebem wybrukowanym lśniącymi gwiazdami jakby na wyciągnięcie ręki.
Pod gołym niebem czułam się najlepiej, choć jeśli nie zasnęłam wystarczająco szybko, dopadały mnie odgłosy intensywnego tarła, dochodzące z kabiny Leśniewskich, które nie pozwalały zasnąć. Dorotka lubiła krzyczeć w trakcie orgazmu i choć próbowała się opanowywać, nie bardzo jej to wychodziło. Najwyraźniej należała do bardzo wymagających panienek, kiedyś naliczyłam pięć nawrotów miłosnej orki w ciągu nocy, a nie wiem, czy nie było jakiegoś bonusa o świtaniu. Czy da się to wytrzymać? Toteż nie za bardzo wytrzymywałam. Pójście do Sancheza z propozycją: „A może byś mnie zerżnął, czekoladowy przystojniaku?” nie wchodziło w grę (choć w głowie kołatało mi się powiedzonko Lucy: „W nocy wszyscy faceci są czarni!”). Najczęściej więc kończyło się tym, że jak małolata, rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, zapuszczałam rękę w spodnie od pidżamy i robiłam to, czego żadna grzeczna dziewczynka, a zwłaszcza wychowanica katolickiej szkoły, czynić nie powinna.
W dzień również przychodziły mi do głowy różne głupie pomysły. Pewnego popołudnia, zmoczywszy wszystkie trzy kostiumy, postanowiłam opalać się bez stanika. Zauważyłam, że Dorotka idzie ochoczo w moje ślady. Niestety i w tej konkurencji była ode mnie lepsza. Piersi miała mniejsze, ale kształtniejsze. Kątem oka wypatrywałam Raula. Ale nawet nosa ze swej kanciapy ze sprzętem nie wyściubił. Zauważyłam za to, na jakie męki skazałam mojego brata. Pozornie czytał jakieś opasłe tomiszcze, ale co rusz wzrok uciekał mu w stronę młodej góralki. Podobała mu się. To oczywiste. Więcej powiem — strasznie mu się podobała. Aż chciało się zakrzyknąć: „Nie pożądaj żony bliźniego swego!”.
O życiu erotycznym mego brata nie wiedziałam wiele. Od zawsze pilnowany przez Grażynę, poważnie zakochał się dotąd tylko raz, ale za to fatalnie, w białoruskiej agentce, która bezczelnie go podeszła. Choć od jej tajemniczej śmierci w szpitalu (gdzie miała podobno ochronę policji) upłynęło sporo czasu, Adam nie znalazł sobie nikogo nowego. Nie wiem, jak rozładowywał napięcie. Chodząc do agencji towarzyskiej, buszując po Internecie? Jego sprawa. Bardzo chciałabym, aby był szczęśliwy, ale nie mogłam załatwić tego za niego. (Zresztą nie potrafiłam zadbać o siebie samą). Kiedyś w chwili szczerości przyznał mi się do jednej fascynacji. Dziewczyną, której nie zna. Której nigdy nie spotkał, a która co jakiś czas mu się śni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki