- W empik go
Kaprys hrabianki - ebook
Kaprys hrabianki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 271 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiejsze małżeństwa… 1 tom… 1 80
Jeszcze małżeństwa… 1 tom… 1 80
Wilma… 1 tom… 1 80
Hrabia-Starosta… 2 tom… 3 60
Jędrzek… 1 tom… 1 20
Linoskoczka… 1 tom… 2 40
Wczorajsi, Serya 1… 1 tom… 1 50
Wczorajsi, Serya II, 1896… 1 tom… 1 40
Nokturn Szopena… 1 tom… 1 20
Tajemnica… 1 tom… 1 20
Z różnych pułków. 1 tom… 2 40
Zięciowie domu Kohn et C-ie II wydanie… 2 tom… 3 00
Nera Polacca, 1895… 1 tom… 2 00
Swat, 1895… 1 tom… 1 80
Hrabina, 1895… 1 tom… 2 00
Aktorka, 1886… 1 tom… 2 00
High-life, – Doktór, 1896… 1 tom… 2 00
Przy naszych dworach, 1895… 1 tom… 2 00
Rezydenci, 1896… 1 tom… 2 00
Ostatni, 1896… 1 tom… 2 00
Historyczne To i Owo 1897… 1 tom… 2 00
Ze Starżów pani Appelstein 1897… 2 tom… 3 20
Niedyskrecja 1897… 1 tom… 2 00
Panna Starzyńska 1897… 1 tom… 2 –
Odrębna istota… 1 tom… 2 00
Parafianka 1897… 2 tom… 3 00KAPRYS HRABIANKI.
Już z dziesięć lat mijało, jak ukończywszy szkoły zakopałem się na wsi, aby zarabiać na chleb. Straciłem z oczów kolegów uniwersyteckich z Krakowa i innych znajomych pierwszej złotej młodości.
Zaledwie czasem dochodziły mnie wieści o nich: że ten się ożenił, ów umarł, a tamten wyszedł na znakomitego autora, czy malarza. Ale setki zginęło w zamęcie życia i jego walki.
Smutno mi się przyznać, lecz najmniej, a może nic nie wiedziałem o tych, z którymi mnie najściślejsze w swoim czasie, wiązały węzły przyjaźni.
Najrzadziej mi się obijały o uszy nazwiska tych właśnie, z którymi na jednej ławie słuchałem wykładów profesorów, z którymi niejedne noc spędziłem nad kodeksem praw, czy kartami gorączkowo obiegającemi w partyi bakarata.
Dziwne koleje życia! Bo właściwie jakby przez igraszkę losu, ani razu, od czasu opuszczenia Krakowa, nie spotkałem Zbigniewa Koryńskiego, mego kolegi ze szkół i uniwersytetu, może jedynego prawdziwego przyjaciela sześciu lat uroczej, pełnej nadziei i iluzyi młodości.
Ale bo tez ten Zbigniew był najsympatyczniejszym typem młodzieńca. Wychowany wzorowo przez kochającą go nad wszystko matkę, dziwnie zdolny i wykształcony, niezmiernie żywy, wesoły – a w uczuciach swych świeży i młody.
Ta świeżość jego serca, ta szlachetność jego duszy, czyniły go sympatyczniejszym wśród tysiąca innych. W tej delikatności uczuć i wykształcenia, czuć było troskliwą miłość macierzyńską kobiety z sercem i rozumem.
Odbijał on od wszystkich swych kolegów, jak odbija w oranżeryi cieplarniana roślina, delikatnością i barwą liści, zapachem kwiatu.
– Panicz! – nazywali go koledzy, zahartowani od kolebki do życia rzeczywistego, pozytywni, realni w swych poglądach. Ale panicz ten był jednym z najbardziej obiecujących słuchaczy prawa i filozofii.
– Koryński daleko zajdzie – mówił niejeden profesor, i toż samo twierdziliśmy wszyscy, widząc tę niezwykłą wrodzoną zdolność, popieraną ambicyą i najszlachetniejszemi o zadaniach i celach człowieka, pojęciami.
Zbigniew był przytem bardzo przystojnym i majętnym. Jego świeża, rumiana i ściągła twarz, o pięknych i regularnych rysach, o delikatnym puszku pod nosem, o w tył niedbale zarzuconych blond włosach, w zupełnej była harmonii z jego charakterem. Dużo artysty! dosyć mężczyzny! nieco kobiety! – określił doskonale Koryńskiego, nasz kolega, a dzisiejszy znakomity powieściopisarz.
Przylgnęliśmy do siebie całą siłą, naszych, niestarganych jeszcze uczuć.
Z prawdziwym też żalem rozłączaliśmy się. Po sześciu latach wspólnej pracy, bogaci w świadectwa krakowskiej almae-mater, pełni wiary, dumy, nadziei, obaj uśmiechaliśmy się do życia z wyrazem tryumfu i pogody.
– Życie do nas należy! – zawołał już w wagonie pędzącym ku granicy pruskiej Zbigniew, który nauki ukończył z odznaczeniem, a któremu dotąd jego piękna postawa i piękna również dusza, jednały sympatye wszystkich.
Smutno mi się zrobiło.
Odchodzący pociąg świstem lokomotywy zamykał niejako pierwszy tom mego życia.
Mniej zdolny, mniej mający szczęścia do ludzi, mniej hojnie przez naturę uposażony, nie powracałem w rodzinne strony z tą co Koryński wiarą w przyszłość, z tym wesołym i pełnym zaufania do życia uśmiechem.
W kilka godzin później, odchodzący pociąg w strony wołyńskie, unosił i mnie także. Wprawdzie przyrzekliśmy sobie często do siebie pisywać, nieraz się spotkać i odwiedzać, aleśmy żadnej z tych obietnic nie dotrzymali.
Nasze koleje były różne.
Mnie rzeczywistość zaprzęgła do pługa, Zbigniew napawał się tylko wonią kwiatów życia i smakiem jego owoców.
Ja gospodarowałem na kawałku rodzinnej i ciężkiej ziemi; on, jedynak i dziedzic dużej fortuny – używał.
Nasza korespondencya trwała krótko. On mi obszernie opisywał wrażenia wyniesione z Paryża a ja mu w odpowiedzi na to, zdawałem relacyę ze swych zatargów o miedzę i służebności, z sąsiadami i chłopami.
Po roku korespondencya się urwała, przeszedłszy wszystkie fazy listownych stosunków, ludzi unoszonych wichurą życia w przeciwne strony. I minęło lat dziesięć, w których nazwiska nawet Zbigniewa Koryńskiego nie usłyszałem.
Czasem stawał mi w myśli wyraźnie jego portret o delikatnych konturach, lekkim namalowany pędzlem, lecz gdzież go było szukać? Czasem żywo mi się nasuwały wspomnienia tak silnie mnie ze Zbigniewem wiążące. Zasmucały mnie i rozmarzały, lecz na krótko, bo w kuźni życia nie było czasu na sny młodości. Dziwiło mnie tylko, że o Zbigniewie nie słyszę, że jeszcze nie wyszedł na znakomitość jaką, ku czemu miał wszelkie warunki. Dziwiłem się, że nigdy nie dochodziło mnie echo czynów człowieka, po którym wszyscy czegoś się spodziewali.
Ten był już doskonałym adwokatem, ów zachwycał powieścią, trzeci i czwarty wchodził w szeregi głośnych pracowników, z którymi się kraj liczył, a o najzdolniejszym, o najszlachetniejszym – cisza! Czyżby nas Zbigniew zawiódł, czyżby się potknął na śliskiej drodze żywota? Wreszcie sam zajęty po uszy pracą na roli, zapomniałem zupełnie o Koryńskim.
Praca moja przyniosła mi owoce, bo w dziesięć lat po rozpoczęciu gospodarstwa, uznałem za stosowne wybrać się do Warszawy na wystawę rolniczą. Prowadząc za sobą kilka wagonów pysznych koni, jałowic i owiec, nadzwyczajne okazy buraków i marchwi, podążyłem do syreniego grodu.
Warszawa wyglądała odświętnie. Tysiące ludzi uwijało się po ulicach; ruch, zgiełk i gwar wielkiego miasta, panował wśród jego wysokich i popielatych murów, od świtu do nowego niemal świtu.
W tym różnobarwnym tłumie ludzi, których różne gusta i namiętności, obowiązki i próżniactwo ze wszystkich stron kraju pościągały, odnajdywałem wielu znajomych. Codzień niemal spotykałem jakąś twarz, o której nie wiedziałem, czy mi się śniła, czy też ją w życiu naprawdę widziałem. To kolega z pierwszych lat pobytu w gimnazyum opalony i gruby hreczkosiej, to wyelegantowany znajomy ze świata większego, to adwokat ze stron dalekich, z którym razem słuchałem ekonomii politycznej, rzucali się naprzemian w moje objęcia.
Człowiek młodniał i odświeżał się wspomnieniami.
Raz późnym już wieczorem, znalazłem się w jednej z pierwszorzędnych restauracyi. Pełno w niej było ludzi i zgiełku. Stoliki gęsto obsadzone kipiały życiem, wesołością i śmiechem. Przy jednym siedziała jakaś poczciwa rodzina obywatelska, przy drugim zdradzała się złota młodzież ciągłemi wystrzałami butelek szampana, przy trzecim pochyleni ku sobie głowami, szwargotali z żywem zajęciem i z chciwością w oczach, bogaci przedsiębiercy niemieccy.
Jakże różne typy! – wymuszone i naturalne, wstrętne i sympatyczne, swoje i obce – jak w obrazie jakim, grupowały się w całość. Przeglądając te stoliki, odgadując myśli tych niby zajętych jedzeniem ludzi, bawiłem się doskonale, choć piekielny ruch restauracyjny nie pozwalał mi nad niczem dłużej się zatrzymać. Była to panorama ludzi, których ściągają wystawy i wyścigi.
Nagle uderzyła mnie twarz znajoma. Jakiś mężczyzna siedział samotnie w drugim końcu sali i zdawał się oddawać tym samym co i ja spostrzeżeniom.
Ten nieznajomy zainteresował mnie żywo szlachetnością rysów, głębokością i melancholią spojrzenia. Mógł on tylko należeć do tej klasy ludzi, w której jedynie się znachodzą rzadkie, dystyngowane swą powierzchownością postacie.
Był młodym i przystojnym, ale twarz jego wy – dała mi się dziwnie zmęczoną i znudzoną. Zdawał się patrzeć i nie widzieć, słuchać, a nie słyszeć.
Zarzucił niby w tył swe złote włosy i podniósłszy piękną głowę, puszczał kłęby dymu z cygara. Myślą nie był w tej hałaśliwej sali.
Ja go gdzieś znałem, czy kiedyś widziałem. Męczyłem głowę, aby sobie przypomnieć okoliczności, z których mi ta fizyognomia w pamięci utkwiła. Napróżno! nie ten, ani ów.
Już czułem się znużony tą moralną i gwałtowną w takich razach pracą mózgu, już chciałem gdzieindziej skierować me ciekawe oczy – gdy nieznajomy mój, sam do siebie się uśmiechnął. Skoczyłem jak oparzony, przebiegłem salę, i stając przed zadumanym blondynem, zawołałem:
– Zbigniew!
Tak! to był on, powstał, spojrzał i rzucił się w moje objęcia.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie, i kazawszy sobie podać butelkę wina, gawędzili do późnej nocy.
Gdy jeden ustawał, – zaczynał drugi. Nagle, w jednej sekundzie, odżyły w pierwotnej świeżości uczucia, które z nas w swoim czasie, czyniły Orestesa i Pyladesa ław uniwersyteckich.
Już cisza zalegała ulice Warszawy, gdyśmy się rozstawali, naznaczając następne spotkanie nazajutrz, w tej samej restauracyi i o tej samej godzinie.
Gdym przybył do hotelu i został sam, uczułem się dziwnie jakoś rozstrojonym. Ten Zbigniew dzisiejszy nie był tym samym, którego znałem niegdyś. Koryński odmienił się znacznie…
Spostrzeżenie to zasmuciło mnie głęboko. Czyżby czas, ten nieubłagany starzec, ogołacał wszystkich z tego, co kto ma najpiękniejszego i najszlachetniejszego?
Zbigniew nie był już tym idealnym młodzieńcem, porywającym swą poezyą, zdumiewającym swą wiarą, olśniewającym swym rozumem.
Był jakby ociężały i znudzony. Pewien cynizm tłumił w jego duszy idealizm; jakieś lenistwo nie pozwalało mu wznieść się ponad poziom; jakiś realizm, sybarytyzm, zabił w nim aspiracye i porywy wzniosłe.
Okropna zmiana!
Dziesięć lat! – co one mogą zrobić z człowieka? Zamiast wzmocnić piękno ducha, niszczą nawet jego ślady.
Któżby się w tym dzisiejszym Zbigniewie, znudzonym i nie pragnącym niczego, domyślił tego młodzieńca, obiecującego niegdyś być ozdobą naszego pokolenia!
A jak zmienił się w swym charakterze, tak też zmienił się i w powierzchowności.
Był przystojnym, nawet bardzo przystojnym, i pozostał takim, ale gdzież u licha podział się z jego twarzy ten urok poetyczny, ta głębokość spojrzenia? Dziesięć lat! – i już wyżłobiła się przepaść między jednym i tym samym człowiekiem.
Nie poznałem Zbigniewa, nie poznawałem też i jego duszy i serca, jego zapatrywań i inteligencyi. Ta zmiana dotknęła mnie głęboko; obalała ona najpiękniejsze moje teorye, zniechęcała do życia.
– A może – myślałem wreszcie – czas każdego z nas w ten sposób piętnuje i może dlatego ludzie wyobrażają go sobie w postaci zgryźliwego i znudzonego starca?
Zbigniew opowiedział mi w krótkości swe życie, a wydało mi się ono dziwnie czczem i próżnem. Dużo podróży, dziesięć karnawałów, mnóstwo wrażeń, kilka miłostek – oto co wypełniło żywot tego, który zdawał się nie mieć granic dla swych wzniosłych marzeń i szlachetnych ambicyi.
Cóż zrobił przy swych środkach?
Toż ja, przykuty do pługa i nie mogący wznieść się po nad poziom codziennych, zamkniętych w ciasnem kółku obowiązków, zrobiłem więcej…
Czyż Stwórca na to daje jednostkom wyjątkowe zdolności i nadzwyczajne środki, aby je tak marnowały?
Co – pytałem sam siebie niemal z rozpaczą – mogło uśpić w Zbigniewie to wszystko, tak piękne, szczytne, które w nim troskliwa matka wypielęgnowała, a pierwsza młodość wykształciła?
Co ze Zbigniewa zrobiło tego tuzinkowego panicza, który z nudów zjechał na wystawę rolniczą, choć, jak mi się przyznał, nic go nie obchodzą buraki ani holendry? Co mogło usunąć mu z życia cel? – co mogło osłabić jego wiarę, a zamienić w cyniczny jego dobry uśmiech?
Na drugi dzień, o godzinie dziewiątej wieczorem podążyłem do tej samej restauracyi. Mieściła się ona w świeżo naówczas otwartym hotelu Brühlowskim, w pobliżu Saskiego ogrodu.
W sali zastałem już Zbigniewa; czekał na mnie przy tym samym, na uboczu stojącym, stoliku i przyrządzał tak zwany kruszon, z wina szampańskiego i pomarańcz.
Gorąco było na dworze, gorąco i w sali, z radością więc powitałem nietylko przyjaciela, ale i napitek.
Lecz Zbigniew wydał mi się bardziej jeszcze, niż wczoraj znudzonym. Rozruszanie go szło mi trudno. Dopiero po kolacyi i po kilku szklankach rozgrzewającego i chłodzącego razem napoju, ożywił się.
Czasem oczy jego tak żywo błysnęły, taki szczery uśmiech przeleciał po ustach, iż z radością sądziłem przez chwilę, że mój dawny Zbigniew istnieje jeszcze pod zmienioną powłoką, że jeszcze wskrzesić go można.
Ale złudzenie trwało krótko; Koryński sam z pośpiechem przywdziewał maskę.
– Wiesz! – zagadnąłem – że cię znajduję bardzo zmienionym, zmienionym wewnętrznie nie do poznania.
Zbigniew machnął ręką i odezwał się z goryczą, nie pozwalając mi dokończyć.
– Kogóżby, mój drogi, nie zmieniło życie?
Zwróciłem rozmowę na inny temat, widząc że ten nie robił przyjemności memu przyjacielowi. Wtem, w chwili rozmowy najzwyklejszej, spostrzegłem nagle dziwną i gwałtowną zmianę w twarzy Zbigniewa. Oczy wytrzeszczone zapuścił gdzieś przed siebie, śmiertelna bladość okryła jego oblicze, wargi mu drgały…
Oniemiałem, przerażony.
Domyślałem się, że coś w sali do której tyłem siedziałem, było powodem tej przerażającej metamorfozy.
Ten nieokreślony wyraz rozpaczy czy przestrachu na jego twarzy, wzrastał; aż nagle krew uderzająca mu do głowy, zamieniła w szkarłat jego blade oblicze.
Była chwila, w której sądziłem że mu serce pęknie, bo słyszałem jego uderzenia. Oczy Zbigniewa na kimś zbliżającym się z tyłu, wyraźnie spoczywały.
Obejrzałem się.
Około naszego stolika przechodziła bardzo piękna i strojna kobieta. Otoczona była kilku mężczyznami. Twarz jej blada o czarnych oczach, jaśniała szczęściem i zadowoleniem. Toaleta wykwintna zdradzała jej społeczną sferę. Z nieokreślonym uśmiechem lwicy przeszła szeleszcząc jedwabiem i patrząc oko w oko Zbigniewowi.
Zniknęli!
Spojrzałem na przyjaciela, który dopiero jakby odzyskując zmysły, głęboko odetchnął i opuścił się bezsilnie na poręcze fotela.
– Co ci jest? – zawołałem.
Koryński wypił duszkiem szklankę wina, wstał, zachwiał się… i z trudnością wyszeptał:
– Wyjdźmy… tu duszno…
Oblicze jego odzyskiwało swą zwykłą bladość, a błyszczące dziwnym jakimś wyrazem oczy, miały w sobie coś krwawiącego przyjazne serce.
Wyprowadziłem raczej Zbigniewa, bo oparty na mojem ramieniu, z trudnością postępował.
– Gdzie chcesz się udać? – zapytałem.
– Chodźmy… chodźmy do ogrodu… – odparł Koryński.
Wieczór był cudny; gwiazdy, jak brylanty przedzierały swe światło przez gęstą czerwcową zieloność drzew. Zdala dochodził nas turkot i ruch wielkiego miasta, o którem zapominać kazał księżyc spacerujący jak mocarz na tle błękitnego aksamitu.
Dążyliśmy w najmniej ludne części ogrodu.
– Ah! jak tu dobrze! – wyszeptał Zbigniew i pociągnął mnie ku ławce ukrytej w puszystej zieloności ogromnego kasztana.
– Jak tu dobrze – ciągnął dalej – jak dobrze zdala od ludzi, z dłonią przyjaciela w dłoni, przyjaciela z którym się śniło i marzyło…
Uścisnął mnie. Uczułem jakby zwilżone łzami jego policzki, a on dalej mówił:
– Gdy pomyślę… temu lat dziesięć.. pamiętasz czem byłem?… czemże jestem?
Urwał i milczał, a cisza ta była tak poważną, tak uroczystą, że nie byłbym się odważył jej przerwać. Czułem jak mi się serce ściskało i cierpiałem jego wielkiem cierpieniem.
Zbigniew zaczął:
– Czyś zauważył tę kobietę? Skinąłem głową.
– Od lat… od lat siedmiu pierwszy raz ją widzę, wypiękniała, a ja…
Urwał znowu i znów zaczął z uśmiechem konwulsyjnym:
– Mówiłeś żem się zmienił. Nie zmieniłem się, mój drogi! tylko z popiołów tego Zbigniewa którego znałeś, wyrósł ten którego masz przed sobą, do niczego? Tamtego, zabiła ta właśnie kobieta.
I znów zapanowało długie milczenie, Zbigniew z głową pochyloną, trzymaną w obu rękach wspartych na kolanach, siedział zadumany.
Cisza coraz uroczystsza, cisza krótkiej czerwcowej nocy zstępowała na ziemię. Czasem przerwał ją tylko ptaszek przedwcześnie zbudzony i bijący z krzykiem skrzydłami o zielone drzew liście. Czasem kropla rosy pochyliła trawkę i uśmiechnęła się brylantem do gwiazd i księżyca.
Zbigniew się ocucił, twarz odsłonił i zawołał:
– Słuchaj, mój drogi, najlepszy przyjacielu! – opowiem ci! Gdyśmy się po ukończeniu szkół rozłączyli w Krakowie, podążyłem, jak wiesz, do domu, gdzie na mnie czekała ta najdroższa matka, ta kobieta, jakiej drugiej nie było – jakie czasem zamiast aniołów, Bóg zsyła na ziemię. Oddała mi dziedzictwo pozostawione przez ojca, powiększone przez nią i rzekła: "Marzenie moje urzeczywistnione! daję ci wszystko, co Bóg pozwolił mnie, matce, dać ukochanemu synowi, bo piękną duszę, piękne ciało i piękną fortunę. Teraz do uwieńczenia mych marzeń jeszcze czegoś potrzeba, Chciałabym przed śmiercią mieć córkę i wnuka! Życie jest krótkiem, a dla mężczyzny zaczyna się z chwilą, gdy je dzieli z kobietą godną siebie; gdy go do walki z życiem i szlachetnych czynów zachęca para figlarnych, wyciągających się do niego od łona matki, rączek. Nie szukaj długo żony i nie żądaj od niej, aby ci co więcej w posagu przyniosła, prócz dobrego serca i kochanej twarzy. Zanadto cię kochałam, aby często nie myśleć o tej, która ci kiedyś mnie zastąpi. Powiem ci nawet, że gorąco pragnąc abyś jak najmniej marnował czasu, który tak dobrze użyć można, na szukanie żony – przygotowałam ci ją, wychowałam i wychuchałam prawie. W sąsiedztwie dorosłą panną jest Wanda X., z którą bawiłeś się dzieckiem będąc, a która łączy w sobie wszystkie przymioty, o jakich marzyć mogą – taki jak ty, młody człowiek i jego matka.
Patrzyłam na nią, na jej wychowanie, jej cnoty i wady, i nie widzę nigdzie lepszej, godniejszej ciebie żony. Uczucia się jednak nie nakazuje. Jeżeli ci się będzie podobała, będę szczęśliwą, jeśli nie – zawód ten policzę między rozczarowania życia – które są mniej przykre, gdy je nakazuje miłość macierzyńska!"
Wkrótce poznałem pannę "Wandę X. Była to śliczna istota, w która cudem jakimś, siłą swej miłości, matka moja przelała swój urok serca, rozumu i duszy. Liczyła ośmnasta wiosnę, a była tak hożą wesołą, naiwną i rozumną, piękną i świeżą, iż przypatrując się jej, zdawało mi się zawsze, że się przyglądam obrazowi mistrza.
W sześć miesięcy po powrocie do domu, byłem najszczęśliwszym z ludzi, byłem bowiem zaręczony z najidealniejszą dziewczyną, którą codzień więcej kochałem uczuciem tem silniejszem, im dalsze ono było od wszelkiej namiętności zmysłowej. Cóż to było za szczęście nieziemskie, to moje życie wśród tych dwóch kochających mnie kobiet! Coż to było za szczęście niebiańskie, słyszeć codzień z ust matki zasyłaną gorącą dziękczynną modlitwę do Boga, że jej pozwolił urzeczywistnić wszystkie marzenia! Cóż to za szczęście było, mieć przy sobie tę uroczą przybraną w ciało poezyę, szczebioczącą i wpatrującą mi się w oczy, z tym nadmiarem wiary i uczucia!
Czasem zdawało mi się, że mi serce pęknie – pęknie ze szczęścia!
Zbigniew przestał mówić, zasłonił twarz rękami i zdawało mi się, że posłyszałem jakby dławione gwałtem łkanie.
Po długiej i uroczystej przerwie zaczął:
– Ale w okolicy, o miedzę z nami graniczył dom hrabstwa Z. znany w szerokich kołach towarzyskich, a panna Jadwiga Z. przyjaźniła się z Wandzią.
Dziwna to była kobieta, rozwinięta przedwcześnie, sprytna, dowcipna i zalotna. Miała w całej swojej osobie jakiś czar zatrważający, ktory ją czynił istotą niepospolitą i interesującą. Nieraz, pamiętam, spoglądałem na nią z zapytaniem w duszy, czy ta kobieta jest kobietą, czy ma serce i rozum, czy tylko ich fałszywy odblask? Hrabianką promieniała niezwykłym blaskiem niewieścim. Une brillante apparition powiedziałby francuz.