- promocja
Karaluchy - ebook
Karaluchy - ebook
W domu publicznym w stolicy Tajlandii znaleziono ciało norweskiego ambasadora. W Oslo pospiesznie tworzony jest plan uniknięcia skandalu. Policjant Harry Hole wsiada do samolotu skacowany z zastrzykami witaminy B12 i wkrótce zaczyna krążyć po zaułkach Bangkoku: wśród świątyń, palarni opium, dziecięcych prostytutek i barów go-go. Odkrywa, że w tej sprawie chodzi o coś więcej niż o morderstwo: za ścianami pełza coś, co nie znosi dziennego światła…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-9332-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osób i zdarzeń opisanych w tej powieści nie należy szukać w rzeczywistości. Na to, by potwierdzić ich istnienie, rzeczywistość jest zbyt mało wiarygodna.
Bangkok, 23 lutego 19981
Światło zmieniło się na zielone, a ryk samochodów, motocykli i tuk-tuków narastał, aż zatrzęsły się szyby w Robertson Department Store. W końcu znów ruszyli i wystawa z długą czerwoną suknią z jedwabiu zniknęła Dim z oczu w wieczornej ciemności.
Jechała taksówką. Nie zatłoczonym autobusem ani przerdzewiałym tuk-tukiem, tylko taksówką z klimatyzacją i z kierowcą, który umiał milczeć. Oparła głowę o zagłówek i próbowała się tym napawać. Żaden problem. Wyprzedził ich motorower; siedząca z tyłu dziewczyna, wczepiona w kierowcę w czerwonym T-shircie i kasku z przyłbicą, posłała im puste spojrzenie.
Na Rama IV taksówkarz znalazł się za ciężarówką, wypluwającą czarny dym z diesla, tak gęsty, że Dim nie widziała tablicy rejestracyjnej. Spaliny po przejściu przez system klimatyzacji były schłodzone i prawie całkiem pozbawione zapachu. Ale tylko prawie. Dyskretnie machnęła ręką, żeby pokazać, co o tym myśli, a szofer zaraz zerknął w lusterko i zjechał na sąsiedni pas. Żaden problem.
Nie zawsze tak było. W zagrodzie, w której się urodziła, dorastało sześć dziewczynek. Zdaniem ojca o sześć za dużo. Miała siedem lat, kiedy stały w żółtym pyle, kaszląc i machając na pożegnanie, a wóz, który zabrał najstarszą siostrę, toczył się wiejską drogą wzdłuż brunatnego kanału. Siostra dostała czyste ubranie, bilet na pociąg do Bangkoku i adres na Patpongu zapisany na odwrocie wizytówki, a łzy lały jej się z oczu jak wodospad, chociaż Dim machała do niej tak mocno, że o mało nie odpadła jej ręka. Matka pogłaskała Dim po włosach i powiedziała, że to nie jest takie łatwe, ale też i wcale nie takie złe. W każdym razie siostra nie będzie musiała przenosić się z gospodarstwa do gospodarstwa jako kwai, tak jak matka przed wyjściem za mąż. Poza tym Miss Wong obiecała, że się nią zajmie. Ojciec pokiwał głową, splunął przez czarne od betelu zęby i dodał, że farangowie w barach dobrze płacą za świeże dziewczyny.
Dim nie zrozumiała, o co chodzi z tym kwai, ale nie chciała pytać. Oczywiście wiedziała, że kwai to wół. Jej rodziny, podobnie jak większości ludzi z okolicy, nie było stać na trzymanie własnego wołu, więc kiedy przychodziła pora, by orać pola ryżowe, wynajmowano wędrownego. Dopiero później Dim dowiedziała się, że dziewczynę opiekującą się takim zwierzęciem również nazywano kwai, ponieważ jej usługi były w pakiecie. To należało do tradycji, a dziewczyna mogła jedynie liczyć na to, że kiedyś spotka wieśniaka, który ją zechce, zanim będzie za stara.
Kiedy Dim skończyła piętnaście lat, ojciec zawołał ją pewnego dnia, idąc w jej stronę z kapeluszem w ręku przez pole ryżowe. Słońce świeciło mu w plecy. Nie odpowiedziała od razu, ale wyprostowała się, uważnie przyjrzała zielonym wzgórzom wokół niewielkiej zagrody, a potem zamknęła oczy i, zasłuchana w głos żurawi, wdychała zapach eukaliptusów i kauczukowców. Wiedziała, że przyszła jej kolej.
Przez pierwszy rok mieszkały we cztery w jednym pokoju i dzieliły się wszystkim: łóżkiem, jedzeniem i ubraniami. Szczególnie to ostatnie było bardzo ważne – bez eleganckich strojów szanse na najlepszych klientów spadały do zera. Dim nauczyła się tańczyć i uśmiechać, rozpoznawać, kto chce jedynie kupić drinka, a kto ma ochotę na seks. Ojciec umówił się z Miss Wong, że zarobione przez Dim pieniądze będą przesyłane do domu, więc w pierwszych latach rzadko je widywała, ale Miss Wong była z niej zadowolona i z czasem zaczęła więcej zatrzymywać dla Dim.
Miss Wong miała powody do zadowolenia. Dim pracowała ciężko, a klienci chętnie kupowali drinki. Miss Wong powinna też się cieszyć, że Dim wciąż u niej tańczy, bo już dwa razy mało brakowało, by było inaczej. Pewien Japończyk chciał się ożenić z Dim, ale wycofał się, gdy poprosiła o pieniądze na bilet lotniczy. A Amerykanin zabrał ją na wyspę Phuket, odłożył swój powrót do domu i kupił jej pierścionek z brylantem. Podeptała go w dniu, w którym farang wyjechał.
Niektórzy klienci marnie płacili i kazali jej się wynosić, jeśli narzekała, inni skarżyli się Miss Wong, że dziewczyna nie godzi się na wszystko, czego od niej żądają. Nie rozumieli, że od chwili, gdy już raz ją kupili w barze, a Miss Wong dostała swoją działkę, Dim stawała się panią samej siebie. Panią samej siebie. Pomyślała o czerwonej sukni na wystawie. Matka miała rację. To nie było łatwe, ale też nie takie złe.
Dim zdołała zachować niewinny uśmiech i umiała radośnie się śmiać. Może właśnie dlatego dostała pracę u Wanga Lee, który poszukiwał dziewczyn, ogłaszając się w „Thai Rath” pod nagłówkiem G.R.O., czyli Guest Relation Officer. Wang Lee, nieduży, prawie czarny Chińczyk, prowadził motel położony w pewnym oddaleniu od centrum, przy Sukhumvit Road, klientami zaś byli przeważnie cudzoziemcy ze specjalnymi wymaganiami – lecz nie na tyle specjalnymi, by Dim nie potrafiła im sprostać. Prawdę mówiąc, wolała to, co robiła w motelu, od tańczenia godzinami w barze. Poza tym Wang Lee dobrze płacił. Jedyną wadą był dojazd na miejsce z jej mieszkania w Banglaphu, który zajmował tak dużo czasu.
Przeklęte korki! Znów stanęli, Dim powiedziała więc kierowcy, że kończy kurs, chociaż dostanie się do motelu po drugiej stronie autostrady oznaczało konieczność przejścia przez sześć pasów jezdni. Kiedy wysiadła z taksówki, powietrze oblepiło ją jak gorący mokry ręcznik. Rozejrzała się za prześwitem w sznurze pojazdów, zasłaniając nos ręką, świadoma, że w niczym jej to nie pomoże, bo w Bangkoku nie ma innego powietrza, którym dałoby się oddychać. Ale przynajmniej go nie wąchała.
Prześlizgiwała się między samochodami, musiała ustąpić z drogi pick-upowi, który wiózł na platformie gwiżdżących chłopaków, a obcasów o mało nie urwała jej uradowana nieoczekiwaną swobodą toyota. Wreszcie Dim dotarła na miejsce.
Weszła do pustej recepcji, Wang Lee podniósł wzrok.
– Spokojny wieczór? – spytała.
Ponuro pokiwał głową. W ostatnim roku wiele było podobnych.
– Jadłaś?
– Tak – skłamała. Chciał dobrze, ale ona nie miała ochoty na wodnisty makaron, który gotował na zapleczu.
– Będzie trochę czekania – zapowiedział. – Farang chciał najpierw się zdrzemnąć. Zadzwoni, kiedy będzie gotowy.
Jęknęła.
– Lee, dobrze wiesz, że przed północą muszę być z powrotem w barze.
Spojrzał na zegarek.
– Daj mu godzinę.
Wzruszyła ramionami i usiadła. Rok wcześniej prawdopodobnie wyrzuciłby ją za takie gadanie, ale teraz bardzo potrzebował wszelkich możliwych dochodów. Oczywiście mogła sobie pójść, ale wtedy cała ta długa podróż poszłaby na marne. Poza tym winna była Lee niejedną przysługę, nie należał do najgorszych sutenerów, dla jakich miała okazję pracować.
Po zgaszeniu trzeciego papierosa przepłukała usta gorzką chińską herbatą Lee i wstała, żeby w lustrze nad kontuarem ostatni raz sprawdzić makijaż.
– Idę go obudzić – oświadczyła.
– Mhm. Masz łyżwy?
Machnęła torebką.
Żwir chrzęścił pod obcasami na otwartym pustym placyku między niskimi budynkami motelu. Pokój numer 120 położony był w głębi; Dim nie zauważyła przed nim żadnego samochodu, ale w oknie się świeciło. Może więc farang się obudził. Lekki podmuch wiatru poderwał na moment jej krótką spódniczkę, ale nie przyniósł ochłody. Zatęskniła za monsunem, za deszczem. Po kilku tygodniach lejącej się z nieba wody, spływających błotem ulic i spleśniałego prania tak samo tęskniła za suchymi, bezwietrznymi miesiącami.
Lekko zastukała do drzwi, przywdziewając skromny uśmiech, a na końcu języka już miała pytanie: What your name? Nikt jednak nie odpowiedział. Zapukała jeszcze raz i spojrzała na zegarek. Z całą pewnością mogłaby potargować się o tę suknię i obniżyć jej cenę o kilkaset bahtów, chociaż to u Robertsona. Nacisnęła klamkę i ku swemu zdumieniu zobaczyła, że drzwi są otwarte.
Leżał w łóżku na brzuchu, początkowo pomyślała, że śpi. Zaraz jednak dostrzegła błysk niebieskiego szkła na rękojeści noża wystającego z jaskrawożółtej marynarki. Nie dało się stwierdzić, która z myśli jako pierwsza przebiegła jej przez głowę, lecz wśród nich na pewno była ta, że podróż z Banglaphu mimo wszystko poszła na marne. W końcu udało jej się napiąć struny głosowe. Krzyk utonął jednak w ryku klaksonu tira, wymijającego nieostrożnego tuk-tuka na Sukhumvit Road.
2
– Teatr Narodowy – oznajmił nosowy, zaspany głos z głośników. Drzwi tramwaju się otworzyły i Dagfinn Torhus wysiadł na wilgotny, mroźny, ledwie świtający zimowy poranek. Powietrze kąsało w świeżo wygolone policzki, a w świetle nielicznych neonów Oslo dostrzegł parę unoszącą się z jego własnych ust.
Był pierwszy tydzień stycznia. Torhus wiedział, że później, kiedy lód skuje fiord, a powietrze będzie bardziej suche, zima stanie się mniej dokuczliwa. Ruszył w górę Drammensveien ku Ministerstwu Spraw Zagranicznych. Ulice były prawie puste, minęły go tylko dwie samotne taksówki. Zresztą widoczny na pobliskim budynku zegar Towarzystwa Ubezpieczeniowego Gjensidige, odcinający się neonową czerwienią na tle czarnego zimowego nieba, pokazywał dopiero szóstą.
Pod drzwiami gmachu na Victoria Terrasse wyjął kartę wstępu. „Stanowisko: Naczelnik Wydziału” – głosił napis nad zdjęciem przedstawiającym o dziesięć lat młodszego Dagfinna Torhusa, który z wysuniętą do przodu brodą wpatrywał się w obiektyw skupionym spojrzeniem zza okularów w stalowych oprawkach. Torhus przeciągnął kartę przez czytnik, wstukał kod i pchnął ciężkie drzwi.
Nie wszystkie drzwi dawały się równie łatwo otworzyć, odkąd przed blisko trzydziestoma laty zjawił się tu jako dwudziestopięciolatek. W „szkole dyplomatów”, na kursach organizowanych przez MSZ, nie bez problemów wtopił się w środowisko, ze swoim rozwlekłym dialektem z Østerdalen i „rustykalnym sposobem bycia”, jak określił to jeden z chłopaków z jego rocznika pochodzący z Bærum. Pozostali kandydaci na dyplomatów byli politologami, ekonomistami i prawnikami, a ich rodzice profesorami albo politykami lub też należeli do arystokracji MSZ-etu, do której pragnęły dostać się teraz ich dzieci. Torhus był chłopskim synem z dyplomem Wyższej Szkoły Rolniczej w Ås. Dla niego nie miało to większego znaczenia, wiedział jednak, że dla dalszej kariery otaczanie się odpowiednimi przyjaciółmi jest ważne. Dagfinn Torhus usiłował nauczyć się społecznych kodów, a jednocześnie kompensował swoje braki ciężką pracą. Bez względu na istniejące różnice wszystkich przyszłych dyplomatów łączyły jedynie mgliste wyobrażenia o tym, co chcą osiągnąć w życiu. Ale znali tylko jeden kierunek: w górę.
Torhus z westchnieniem kiwnął głową strażnikowi z Securitas, który pchnął przez okienko jego gazety i jedną kopertę.
– Ktoś już...?
Strażnik pokręcił głową.
– Jak zwykle jest pan pierwszy. To koperta od oficera łącznikowego. Dostarczyli ją w nocy.
Torhus obserwował, jak cyfry oznaczające numery pięter pojawiają się i gasną, gdy winda wiozła go w górę. Już dawno wpadł na pomysł, że każde piętro symbolizuje konkretny etap w jego karierze, dlatego co rano przed oczami przesuwała mu się cała historia jego życia.
Pierwsze piętro to pierwsze dwa lata na kursie dla dyplomatów, długie, niezobowiązujące dyskusje o polityce i historii, lekcje francuskiego, które były dla niego udręką.
Drugie piętro to placówki. Na dwa pierwsze lata dostał Canberrę, na następne trzy – Meksyk. Owszem, przyjemne miasta, w zasadzie nie miał się na co skarżyć. Co prawda priorytet miały dla niego Londyn i Nowy Jork, ale to były prestiżowe miejsca, o które ubiegali się również pozostali, dlatego postanowił nie uważać ich braku za klęskę.
Na trzecim piętrze wracał do Norwegii, bez solidnych dodatków za pobyt za granicą, które umożliwiały życie w czymś w rodzaju umiarkowanego luksusu. Poznał Berit, zaszła w ciążę, a gdy przyszedł czas ubiegania się o stanowisko w kolejnej ambasadzie, miało się urodzić dziecko numer dwa. Berit pochodziła z tej samej części kraju co on i codziennie rozmawiała przez telefon ze swoją matką. Dagfinn postanowił więc, że trochę zaczeka, i zamiast wyjeżdżać, pracował jak bohater, pisał kilometrowe sprawozdania o bilateralnym handlu z krajami rozwijającymi się, opracowywał przemówienia ministra i zbierał uznanie na górnych piętrach. W żadnym innym miejscu w aparacie państwa konkurencja nie jest tak ostra, jak w służbie zagranicznej, gdzie hierarchia jest wyraźna do tego stopnia. Dagfinn Torhus przychodził codziennie do biura jak żołnierz wyruszający na front, głowę trzymał nisko, osłaniał plecy i strzelał na oślep, jeśli tylko ktoś wszedł mu na muszkę. Kilkakrotnie poklepano go po ramieniu, wiedział, że został „zauważony”, usiłował więc wyjaśnić Berit, że najprawdopodobniej mógłby liczyć na Paryż albo Londyn, lecz ona po raz pierwszy w ich dotychczas mało dramatycznym małżeństwie po prostu się zaparła. Dagfinn ustąpił.
Było więc czwarte piętro i kolejne sprawozdania, sekretarka i nieco wyższa pensja, po czym szybko trafił do wydziału personalnego na drugim piętrze.
Praca w wydziale personalnym była zresztą w MSZ-ecie czymś szczególnym. Zwykle należało ją odczytywać jako sygnał, że dalsza droga w górę jest otwarta. Torhus we współpracy z wydziałem placówek zagranicznych wysyłał kandydatów w rozmaite miejsca na świecie, miał bezpośredni wpływ na karierę innych. Ale coś się wydarzyło. Być może podpisał się na niewłaściwej nominacji, pokazał kciuk w dół osobie, która mimo wszystko dała sobie radę, a teraz znajdowała się gdzieś wyżej niż on i pociągała za prawie niewidzialne nitki sterujące życiem Dagfinna Torhusa i jemu podobnych w ministerstwie.
Windowanie w górę bowiem ledwie zauważalnie się zatrzymało i nagle pewnego dnia ujrzał w łazienkowym lustrze odstawionego na boczny tor szefa wydziału, posiadającego jedynie średnie wpływy urzędnika, któremu skok na piąte piętro nigdy się nie uda, zważywszy, że do wieku emerytalnego pozostawało mu dziesięć krótkich lat. Chyba że dokonałby jakiegoś wielkiego czynu. Ale tego rodzaju czyny miewały zazwyczaj tę wadę, że mogły oznaczać zarówno awans, jak i wyrzucenie z pracy.
Mimo to postępował tak jak dotychczas. Usiłował o jedną długość wyprzedzać innych. Codziennie przychodził do pracy pierwszy, tak aby w spokoju przeczytać gazety i telefaksy i mieć już gotowe wnioski, gdy inni dopiero będą przecierać zaspane oczy na porannych zebraniach. Walka o pięcie się w górę weszła mu w krew.
Otworzył kluczem drzwi do swojego pokoju, przez chwilę się wahał, ale w końcu zapalił światło. Również ta czynność miała swoją historię. Niestety, przypadek z latarką czołówką wyciekł i stał się w środowisku MSZ-etu klasyczną dykteryjką. Wiele lat temu ówczesny ambasador Norwegii w USA przebywał przez jakiś czas w Oslo i pewnego ranka zadzwonił o świcie do Torhusa z pytaniem o jego opinię na temat nocnej wypowiedzi prezydenta Cartera. Torhus akurat przyszedł do biura, a że nie zdążył jeszcze przeczytać gazet ani faksów, nie umiał odpowiedzieć. Oczywiście popsuło mu to cały dzień. A miało być jeszcze gorzej. Następnego ranka ambasador zadzwonił w momencie, gdy Torhus otwierał gazetę, i spytał, w jaki sposób wydarzenia, które miały miejsce w nocy, mogą wpłynąć na sytuację na Środkowym Wschodzie. Nazajutrz znów padło inne kłopotliwe pytanie. Torhus, zdeprymowany niepewnością i brakiem informacji, wyduszał z siebie nic niemówiące odpowiedzi.
Zaczął więc przychodzić do pracy jeszcze wcześniej, lecz ambasador zdawał się posiadać jakiś szósty zmysł, bo każdego dnia rano telefon dzwonił akurat w chwili, gdy Torhus siadał na krześle.
Dopiero gdy przypadkiem dowiedział się, że ambasador mieszka w małym hotelu Aker dokładnie naprzeciwko ministerstwa, zrozumiał w czym rzecz. Ambasador, który, jak wszyscy wiedzieli, sam lubił wcześnie wstawać, oczywiście zauważył, że światło w pokoju Torhusa zapala się wcześniej niż u innych, i postanowił zażartować sobie z nadgorliwego urzędnika. Torhus kupił wtedy czołówkę i następnego dnia rano przeczytał wszystkie gazety i faksy przed włączeniem górnego światła. Robił tak przez trzy tygodnie, dopóki ambasador w końcu się nie poddał.
Akurat w tej chwili Dagfinn Torhus gwizdał na ambasadora-żartownisia. Otworzył kopertę od oficera łącznikowego i na wydruku przesłanym przez zakodowaną linię faksu, opatrzonym pieczątką „ŚCIŚLE TAJNE”, przeczytał wiadomość, która sprawiła, że rozlał kawę na rozłożone na biurku notatki dotyczące różnych krajów. Krótki tekst pozostawiał duże pole do popisu dla wyobraźni, ale treść była mniej więcej jednoznaczna: Atlego Molnesa, norweskiego ambasadora w Tajlandii, znaleziono z nożem w plecach w pewnym burdelu w Bangkoku.
Torhus przeczytał wiadomość jeszcze raz i dopiero wtedy ją odłożył.
Atle Molnes, były polityk KrF – Chrześcijańskiej Partii Ludowej – były przewodniczący parlamentarnej komisji finansów, ostatecznie stał się teraz były we wszystkim. Torhus uznał to za tak niewiarygodne, że odruchowo zerknął w stronę hotelu Aker, by sprawdzić, czy nic nie porusza się za zasłonami, chociaż nadawcą wiadomości nie mógł być – co zrozumiałe – nikt inny poza ambasadą norweską w Bangkoku. Torhus zaklął. Dlaczego to musiało się wydarzyć akurat teraz, akurat tam? Czy powinien najpierw powiadomić Askildsena? Nie, on i tak dowie się we właściwym czasie. Zerknął na zegarek i podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do ministra spraw zagranicznych.
Bjarne Møller delikatnie zapukał i otworzył drzwi. Głosy w sali konferencyjnej ucichły, wszystkie twarze odwróciły się w jego stronę.
– To jest Bjarne Møller, naczelnik Wydziału Zabójstw – oznajmiła komendant okręgowa policji, dając Møllerowi znak, że ma usiąść. – A to sekretarz stanu Bjørn Askildsen z Kancelarii Premiera i naczelnik wydziału z MSZ-etu Dagfinn Torhus.
Møller skinął głową, wysunął krzesło i podjął próbę umieszczenia swoich nieprawdopodobnie długich nóg pod dużym owalnym dębowym stołem. Miał wrażenie, że młodą gładką twarz Askildsena widział w telewizji. Kancelaria Premiera? To zapowiada kłopoty w skali giga.
– Dobrze, że mógł pan zjawić się tak prędko – powiedział sekretarz stanu z charakterystycznym „r”, niecierpliwie bębniąc palcami o blat. – Hanne, streść krótko, o czym rozmawialiśmy.
Møller odebrał telefon od komendant okręgowej dwadzieścia minut wcześniej. Nie wdając się w bliższe wyjaśnienia, dała mu kwadrans na przybycie do ministerstwa.
– Atlego Molnesa znaleziono martwego. Prawdopodobnie zamordowanego. W Bangkoku – zaczęła pani komendant.
Møller zobaczył, że naczelnik z MSZ-etu przewraca oczami za okularami w stalowych oprawkach, ale gdy usłyszał dalszy ciąg opowieści, zrozumiał tę reakcję. Zapewne trzeba być policjantem, by twierdzić, że człowiek znaleziony z wbitym w plecy nożem, którego ostrze weszło z lewej strony tuż przy kręgosłupie, przebiło lewe płuco i dotarło do serca, został „prawdopodobnie” zamordowany.
– Znalazła go w pokoju hotelowym kobieta...
– Dziwka – przerwał jej mężczyzna w stalowych oprawkach. – W burdelu.
– Rozmawiałam już z moim kolegą po fachu w Bangkoku – kontynuowała pani komendant. – Rozsądny człowiek. Obiecał, że na pewien czas wyciszy sprawę.
Møller w pierwszej chwili chciał spytać, dlaczego chcą czekać z upublicznieniem zabójstwa. Często szybkie nagłośnienie sprawy przez prasę pomagało policji w śledztwie – ludzie jeszcze pamiętali szczegóły, a ślady były świeże. Coś jednak mu podpowiedziało, że takie pytanie zostanie uznane za bardzo naiwne, zapytał więc tylko, jak długo można liczyć na utrzymanie takiego zdarzenia w tajemnicy.
– Mamy nadzieję, że dostatecznie długo, by udało nam się zmontować jakąś strawną wersję – odparł Askildsen. – Bo ta obecna do niczego się nie nadaje.
– Obecna? – Møller musiał się uśmiechnąć. A więc prawdziwa wersja wydarzeń została oceniona i odrzucona. Jako stosunkowo świeżemu NWP – naczelnikowi wydziału policji – Møllerowi dotychczas oszczędzone były zbyt częste kontakty z politykami. Zdawał sobie jednak sprawę, że im wyżej się awansuje, tym trudniej trzymać się od nich z daleka. – Rozumiem, że obecna wersja jest nieprzyjemna, ale co pan ma na myśli, mówiąc, że się nie nadaje?
Komendantka policji posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Sekretarz stanu lekko się uśmiechnął.
– Mamy mało czasu, Møller, lecz mimo wszystko pozwoli pan, że przeprowadzę błyskawiczny kurs z polityki praktycznej. Wszystko, co powiem, jest oczywiście ściśle tajne.
Mechanicznie poprawił węzeł krawata; chyba właśnie ten gest Møller zapamiętał z wywiadów telewizyjnych.
– A więc tak. Po raz pierwszy w powojennej historii mamy centrowy rząd z pewnymi szansami na przetrwanie. Nie z uwagi na poparcie w parlamencie, tylko dlatego, że premier przypadkiem staje się jednym z najmniej niepopularnych polityków w kraju.
Pani komendant i naczelnik z MSZ-etu lekko się uśmiechnęli.
– Ta popularność opiera się jednak na tym samym kruchym fundamencie, na którym zbudowany jest kapitał wszystkich polityków: na zaufaniu. Sympatia czy charyzma nie są wcale najważniejsze, najbardziej liczy się zaufanie. Wie pan, dlaczego Gro Harlem Brundtland cieszyła się taką popularnością?
Møller nie miał pojęcia.
– Nie ze względu na swój wdzięk i czar. Ludzie wierzyli, że naprawdę jest taką osobą, za jaką uchodzi. Zaufanie to słowo kluczowe.
Potakujące kiwnięcia wokół stołu. Najwyraźniej znajdowało się to na liście lektur obowiązkowych.
– Atle Molnes i premier byli ze sobą ściśle związani. Łączyła ich zarówno bliska przyjaźń, jak i ścieżki polityczne. Razem studiowali, razem pięli się po stopniach kariery w partii, przetrwali modernizację partyjnej młodzieżówki, a na dodatek jeszcze razem mieszkali, gdy obaj w młodym wieku zostali wybrani do parlamentu. To Molnes dobrowolnie zrobił krok w tył, gdy obaj stali się równorzędnymi następcami tronu w partii. Zapewnił premierowi swoje pełne wsparcie, dzięki czemu dało się uniknąć brutalnej wojny na górze. To wszystko oczywiście sprawiło, że premier miał u Molnesa dług wdzięczności. – Askildsen zwilżył wargi i wyjrzał przez okno. – Powiem tak. Molnes nie ukończyłby kursu dla dyplomatów i raczej nie trafiłby do Bangkoku, gdyby premier nie pociągał za sznurki. Być może brzmi to jak kolesiostwo, ale to forma akceptowanego kolesiostwa, wprowadzona i ogólnie rozpowszechniona w Partii Pracy. Reiulf Steen również nie miał doświadczenia w dyplomacji, kiedy został ambasadorem w Chile.
Spojrzenie Askildsena powróciło do Møllera. Przez moment w jego oczach zatańczył wesoły błysk.
– Nie muszę więc chyba podkreślać, jak bardzo ucierpiałoby zaufanie do premiera, gdyby wyszło na jaw, że jego przyjaciel i partyjny kolega, którego premier osobiście wysłał na placówkę, został znaleziony w takim przybytku, prawie przyłapany in flagranti, w dodatku zamordowany.
Sekretarz stanu gestem oddał głos szefowej policji, ale Møller nie mógł się powstrzymać od komentarza:
– Któż z nas nie ma kolegi odwiedzającego burdele?
Uśmiechnięty Askildsen lekko zesztywniał, a naczelnik w stalowych okularach chrząknął.
– Dowiedział się pan już tego, co pan powinien wiedzieć, Møller. Oceny proszę zostawić nam. A my potrzebujemy kogoś, kto zadba o to, by śledztwo w tej sprawie... nie przybrało nieszczęśliwego obrotu. Oczywiście chcemy, by morderca lub mordercy zostali ujęci, ale okoliczności samej zbrodni powinny, przynajmniej na razie, pozostać tajemnicą. Dla dobra kraju. Rozumie pan?
Møller popatrzył na swoje ręce. Zamknij się. Dla dobra kraju. W jego rodzinie nikt nigdy nie umiał uważnie słuchać ostrzeżeń. Ojciec nie awansował ze stopnia posterunkowego.
– Doświadczenie pokazuje, że prawda często bywa trudna do ukrycia, panie naczelniku.
– Owszem, wiem. To ja będę odpowiedzialny za tę operację z ramienia MSZ-etu. Jak pan rozumie, sprawa jest bardzo delikatna i wymaga wsparcia tajlandzkiej policji, która powinna działać po naszej stronie. Ponieważ angażuje się w to ambasada, mamy pewną swobodę, immunitety dyplomatyczne i tak dalej, ale, doprawdy, stąpamy po kruchym lodzie. Dlatego chcemy wysłać tam kogoś, kto ma duże kompetencje śledcze i doświadczenie we współpracy międzynarodowej, a może się też pochwalić konkretnymi wynikami.
Umilkł i wbił wzrok w Møllera, który próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego czuje instynktowną niechęć do tego urzędasa z agresywnie wysuniętą brodą.
– Moglibyśmy stworzyć zespół...
– Żadnego zespołu, Møller. Im mniej hałasu, tym lepiej. Poza tym pańska szefowa wyjaśniła nam, że wysłanie całego oddziału nie ułatwi współpracy z lokalną policją. Chodzi o jednego człowieka.
– O jednego człowieka?
– Pani komendant już podsunęła nam pewne nazwisko. Uważamy, że to niezła propozycja. To jeden z pana podwładnych. I wezwaliśmy pana, żeby usłyszeć pańską opinię o nim. Z rozmowy, którą pani komendant odbyła ze swoim kolegą z Sydney, wynika, że podobno w zeszłym roku w niezwykły sposób przyczynił się do rozwiązania sprawy zabójstwa Inger Holter.
– Poprzedniej zimy czytałem o tym w gazetach – wtrącił Askildsen. – Rzeczywiście imponująca historia. To chyba musi być osoba, o którą nam chodzi.
Bjarne Møller przełknął ślinę. A więc szefowa zaproponowała wysłanie do Bangkoku Harry’ego Hole, a jego wezwała tu, by zapewnił wszystkich, że Harry Hole to najlepszy śledczy, jakim dysponuje policja. Idealnie nadający się do tej roboty.
Powiódł wzrokiem wokół stołu. Polityka, władza i wpływy. To gra, na której nie znał się ani trochę. Pojmował jednak, że w taki czy inny sposób ma ona związek z jego własnym losem. Właśnie uświadomił sobie, że to, co powie i zrobi, może mieć konsekwencje dla jego dalszej kariery. Szefowa nadstawiła karku, proponując konkretne nazwisko, prawdopodobnie ktoś z pozostałych poprosił o potwierdzenie kwalifikacji Holego przez bezpośredniego zwierzchnika. Spojrzał na komendantkę, próbując rozszyfrować jej spojrzenie. Oczywiście możliwe, że Hole spisze się dobrze. A gdyby odradził tę kandydaturę, to czy nie postawiłby swojej przełożonej w złym świetle? Poza tym musiałby zaproponować kogoś innego, wtedy jego głowa spoczęłaby samotnie na pieńku, gdyby przedstawiony przez niego kandydat spieprzył sprawę.
Podniósł wzrok na wiszący nad głową pani komendant obraz, z którego intensywnie wpatrywał się niego Trygve Lie, sekretarz generalny ONZ-etu. Również polityk. Za oknami widać było w płaskim zimowym świetle dachy kamienic, twierdzę Akershus i kurka na dachu, drżącego w porywach lodowatego wiatru na szczycie hotelu Continental.
Bjarne Møller wiedział, że jest dobrym policjantem, ale tu chodziło o coś innego. Nie znał reguł tej gry. Co by mu doradził ojciec? Cóż, posterunkowy Møller nigdy nie musiał odnosić się do polityki. Ale zrozumiał, co się liczy, żeby w ogóle być branym pod uwagę, i zakazał synowi wstąpienia do Szkoły Policyjnej, dopóki ten nie ukończy najpierw pierwszego, a później drugiego etapu studiów prawniczych. Bjarne Møller usłuchał ojca, który po jego absolutorium nie przestawał chrząkać i poklepywać syna po plecach, aż w końcu Bjarne musiał go poprosić, by przestał.
– To dobra propozycja. – Bjarne Møller usłyszał własny donośny i pewny głos.
– Świetnie – powiedział Torhus. – Potrzebowaliśmy tak szybko pańskiej opinii, bo, rzecz jasna, sprawa jest pilna. Hole musi rzucić wszystko, nad czym teraz pracuje, ponieważ wyjeżdża już jutro rano.
No cóż, może Harry’emu Hole przyda się teraz właśnie taka robota, pomyślał Møller, próbując pocieszać się w duchu.
– Przepraszamy, że musimy zaanektować tak ważnego pracownika – dodał Askildsen.
Naczelnik wydziału policji Bjarne Møller musiał z całej siły zapanować nad sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
3
Znaleźli go w restauracji U Schrødera na Waldemar Thranes gate, w starej zacnej norze położonej na skrzyżowaniu, na którym wschodnie dzielnice Oslo spotykają się z zachodnimi. Szczerze mówiąc, raczej starej niż zacnej. Zacność w dużej mierze polegała na tym, że miejski konserwator zabytków uznał, iż brunatne, przesycone dymem pomieszczenia należy wziąć pod ochronę. Ochrona ta jednak nie obejmowała klienteli – ściganego i zagrożonego wymarciem gatunku starych pijusów, wiecznych studentów i wyblakłych piękności, których termin przydatności do spożycia dawno już minął.
Przeciąg z otwartych drzwi na moment rozwiał kurtynę dymną i wtedy dwaj funkcjonariusze dostrzegli wysoką postać siedzącą pod obrazem przedstawiającym kościół Aker. Jasne włosy mężczyzny były ostrzyżone tak krótko, że przypominały sterczącą szczecinę, a trzydniowy zarost pokrywający wychudzoną twarz o wyrazistych rysach lekko przyprószała siwizna, mimo że człowiek ten nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Siedział sam, wyprostowany, w kurtce bosmance, jakby w każdej chwili zamierzał wyjść. Jakby półlitrowa szklanka piwa nie stała przed nim na stole dla przyjemności, tylko była robotą, z którą należy się uporać.
– Mówili, że cię tu znajdziemy – odezwał się starszy z dwóch policjantów, siadając naprzeciwko mężczyzny. – Jestem sierżant Waaler.
– Widzicie faceta przy tamtym stoliku w rogu? – spytał Hole, nie podnosząc głowy.
Waaler odwrócił się i zobaczył starego, wychudzonego mężczyznę, który kołysząc się na krześle, nie odrywał oczu od kieliszka czerwonego wina. Wyglądał na zmarzniętego.
– Mówią o nim Mohikanin. – Hole uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. Oczy przypominały niebieskobiałe szklane kulki do gry, pokryte czerwoną siateczką żyłek. Spojrzenie zatrzymało się gdzieś na piersi Waalera. – Pływał na statkach w czasie wojny – ciągnął z przesadnie wyraźną dykcją. – Jakiś czas temu podobno było tu takich sporo, ale niewielu już zostało. Jego dwukrotnie storpedowano. Wydaje mu się, że jest nieśmiertelny. W zeszłym tygodniu już po zamknięciu znalazłem go śpiącego w zaspie przy Glückstadgata. Ulica była wyludniona, ciemno jak w grobie, minus osiemnaście. Kiedy udało mi się przywrócić go do przytomności, spojrzał na mnie i kazał mi iść w diabły. – Harry zaśmiał się głośno.
– Posłuchaj, Hole...
– Wczoraj wieczorem podszedłem do jego stolika i spytałem, czy pamięta, co się stało, no bo przecież naprawdę uratowałem go od zamarznięcia. Wiecie, co odpowiedział?
– Møller cię szuka, Hole.
– Oświadczył, że jest nieśmiertelny. „Mogę się pogodzić z tym, że ja, marynarz z czasów wojny, jestem niepożądany w tym zasranym kraju, ale to, że nawet święty Piotr nie chce mieć ze mną do czynienia, to już naprawdę straszne”. Słyszeliście? Nawet święty Piotr...
– Kazali nam doprowadzić cię na komendę.
Na stoliku przed Harrym stanęła kolejna półlitrowa szklanka z piwem.
– Już płacę, Vero – oświadczył.
– Dwieście osiemdziesiąt. – Kelnerka nawet nie musiała zaglądać do notatek.
– O w mordę! – mruknął młodszy policjant.
– W porządku, Vero.
– O rany, dzięki. – Już odeszła.
– Najlepsza obsługa w mieście – wyjaśnił Harry. – Zdarza się, że cię dostrzegą, nawet jeśli nie wymachujesz obydwiema rękami.
Waaler ściągnął uszy do tyłu, napinając skórę na czole, na którym wystąpiła żyła przypominająca niebieskiego sękatego węża.
– Nie mamy czasu tu siedzieć i wysłuchiwać pijackich opowieści, Hole. Proponuję, żebyś darował sobie to ostatnie pi...
Ale Harry już ostrożnie przyłożył szklankę do ust.
Waaler pochylił się nad stolikiem, próbując panować nad głosem.
– Słyszałem o tobie, Hole. Nie lubię cię. Uważam, że już dawno powinni cię wykopać z policji. To przez takie typy jak ty ludzie tracą do nas szacunek. Ale nie z tego powodu przyszliśmy tu teraz. Przyszliśmy po ciebie. Naczelnik to miły facet, może chce ci dać jeszcze jedną szansę.
Hole beknął, a Waaler cofnął się razem z krzesłem.
– Szansę na co?
– Pokazania, co potrafisz – odezwał się młodszy funkcjonariusz, próbując uśmiechnąć się po chłopięcemu.
– Zaraz pokażę, co potrafię. – Harry z uśmiechem przyłożył szklankę do ust i odchylił głowę do tyłu.
– Niech cię cholera, Hole! – Okolice nosa Waalera gwałtownie się zaczerwieniły, kiedy patrzył, jak grdyka na nieogolonej szyi Harry’ego porusza się w górę i w dół.
– Zadowolony? – spytał Harry, odstawiając pustą szklankę.
– Nasza robota...
– Pieprzę robotę. – Harry zapiął bosmankę. – Jeśli Møller czegoś ode mnie chce, może do mnie zadzwonić albo zaczekać, aż przyjdę rano do pracy. Teraz idę do domu i mam nadzieję, że przez następnych dwanaście godzin nie będę musiał oglądać twojej gęby. Panowie...
Harry podniósł swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów i zrobił ledwie zauważalny krok w bok, żeby złapać równowagę.
– Ty arogancki fiucie! – Waaler odchylił się na krześle. – Pieprzony straceńcu! Gdyby te pismaki, co smarowały o tobie po tym zamęcie w Australii, wiedziały, do jakiego stopnia nie masz jaj...
– A co to znaczy mieć jaja, Waaler? – Hole wciąż się uśmiechał. – Obić gębę szesnastolatkowi w celi tylko dlatego, że ma na głowie irokeza?
Młody policjant zerknął na Waalera. W zeszłym roku w Szkole Policyjnej krążyły plotki o młodych lewakach z grupy Blitz, których zatrzymano pod zarzutem picia piwa w miejscu publicznym i pobito w celi pomarańczami owiniętymi w mokre ręczniki.
– Dobro policji zawsze było ci obce, Hole – burknął Waaler. – Myślisz wyłącznie o sobie. Wszyscy wiedzą, kto prowadził tamten samochód na Vinderen i dlaczego dobry policjant rozwalił czaszkę o słup w płocie. Dlatego że jesteś pijakiem i jechałeś na gazie, Hole. Powinieneś cholernie się cieszyć, że tę sprawę zamieciono pod dywan. Gdyby nie zależało im na rodzinie tego nieszczęśnika i na dobrym imieniu policji...
Młody funkcjonariusz był świeżo po szkole i każdego dnia uczył się czegoś nowego. Tego popołudnia nauczył się na przykład, że głupio jest huśtać się na krześle, kiedy się kogoś obraża, bo człowiek jest kompletnie bezbronny, jeśli ten, który został obrażony, nagle zrobi krok w przód i zafunduje prawy prosty między oczy. Ponieważ U Schrødera ludzie często przewracali się, tak jak stali, cisza zapadła ledwie na chwilę i gwar rozmów zaraz powrócił.
Policjant, pomagając Waalerowi się podnieść, widział, jak poły kurtki Holego już powiewają w drzwiach.
– O rany! Całkiem nieźle jak na gościa po ośmiu piwach, no nie? – powiedział, ale na widok spojrzenia Waalera zaraz się zamknął.
Długie nogi Harry’ego stawiały nieostrożne kroki na lodzie pokrywającym Dovregata. Knykcie go nie bolały, ale wiedział, że i ból, i żal mają wyznaczoną porę wizyty nie wcześniej niż na jutro rano.
W godzinach pracy nie pił. Na razie. Chociaż wcześniej tak było, a doktor Aune twierdził, że każda wpadka zaczyna się tam, gdzie kończy się poprzednia.
Siwowłosy okrąglutki klon Petera Ustinova śmiał się tak, że aż trzęsły mu się podbródki, kiedy Harry tłumaczył mu, że trzyma się z daleka od swego starego wroga Jima Beama i pije wyłącznie piwo, ponieważ niezbyt je lubi.
– Byłeś na dnie i w momencie, kiedy otworzysz butelkę, znów się tam znajdziesz. Nie ma stanów pośrednich, Harry.
No cóż, przecież wracał do domu na dwóch nogach, z reguły rozbierał się przed położeniem do łóżka, no i chodził do pracy. Nie zawsze tak było. Mimo wszystko nazywał to stanem pośrednim. Potrzebował jedynie odrobiny znieczulenia, żeby móc zasnąć, i tyle.
Jakaś dziewczyna w czarnej futrzanej czapce pozdrowiła go, gdy ją mijał. Czyżby znajoma? Ale w zeszłym roku pozdrawiało go wiele osób, szczególnie po tym wywiadzie w programie Redakcja 21, kiedy Anne Grosvold spytała: „Jakie to uczucie zastrzelić seryjnego zabójcę?”.
„No cóż, lepsze niż siedzieć tutaj i odpowiadać na takie pytania”, odparł, uśmiechając się krzywo. To powiedzenie stało się hitem tamtej wiosny, jednym z najczęściej cytowanych.
Harry wsunął klucz w zamek drzwi na klatkę. Sofies gate. Nie bardzo wiedział, dlaczego tej jesieni przeniósł się na Bislett. Może dlatego, że sąsiedzi na Tøyen zaczęli dziwnie na niego patrzeć i odnosić się do niego z dystansem, który początkowo brał za szacunek?
Ci tutaj zostawiali go w spokoju, najwyżej wyglądali na korytarz i sprawdzali, czy wszystko w porządku, gdy z rzadka zdarzało mu się nie trafić na stopień i zwalić do tyłu na najbliższy podest.
Takie upadki zaczęły się dopiero w październiku, kiedy natknął się na mur w związku ze sprawą Sio. Wtedy jakby uszło z niego powietrze i znów zaczęły go nachodzić sny, a on znał tylko jeden sposób na utrzymanie ich w szachu.
Próbował wziąć się w garść, zabrał Sio do domku letniskowego w Rauland, ale po tym strasznym gwałcie siostra zamknęła się w sobie i już nie śmiała się tak beztrosko jak dawniej. Kilka razy dzwonił do ojca, lecz nie były to długie rozmowy. Wystarczyły jednak, by zrozumiał, że ojciec chce, aby zostawiono go w spokoju.
Harry zamknął za sobą drzwi mieszkania, zawołał, że już jest, i z zadowoleniem pokiwał głową, gdy nikt mu nie odpowiedział. Potwory pojawiają się pod różnymi postaciami, dopóki jednak nie czyhały na niego w kuchni, kiedy wracał do domu, wciąż istniała możliwość, że prześpi noc spokojnie.