Karamoja. Ostatni Wojownicy - ebook
Karamoja. Ostatni Wojownicy - ebook
Robert Ziółkowski w swojej najnowszej książce ukazuje kolejny fragment męskiego świata. W „Łowcach głów” i „Wściekłym psie” były to dylematy, jakie przed facetem stawia praca w policyjnej spec jednostce , w „Tuż za rogiem” - mężczyzna uwikłany pomiędzy kobietami, a wymaganiami, jakie stawia mu dzisiejszy świat. „Ostatni Wojownicy” są powrotem do korzeni męskości, odkrywaniem przez białego, cywilizowanego człowieka pierwotnych wartości, które czerpie od żyjących na poziomie neolitu Wojowników niezależnego plemienia Karamojong w północnej Ugandzie. To tęsknota człowieka uwikłanego w skomplikowaną cywilizację za prostymi emocjami i jasnym kodeksem postępowania. Książka podróżnicza, awanturnicza i refleksyjna w jednym.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-543-3 |
Rozmiar pliku: | 61 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Więc wybiera się pan do Afryki?
— Tak, wybieram...
— A czy ktoś w pańskiej rodzinie zdradza objawy obłędu?
Niestety, nie ja jestem autorem tego dialogu, ale Joseph Conrad w Jądrze ciemności. Ale mniej więcej w ten sposób patrzyli na mnie znajomi, kiedy poinformowałem ich, że za kilka dni jadę do Ugandy.
— Ale po co? Safari? Interesy?
— Nie. Jadę się powłóczyć i poznać ludzi.
— A tam są porządne hotele i biura podróży?
— Nie lubię dobrych hoteli i biur podróży.
Po tygodniu siedzieliśmy z Markiem, moim ówczesnym współpodróżnikiem, w samolocie. Miał lecieć z nami facet, który zna Afrykę, lecz koniec końców nie doleciał. Po szesnastogodzinnej podróży wylądowaliśmy w Entebbe. Miałem jeden kontakt, który na szczęście czekał na nas przed lotniskiem. Modest jest uchodźcą z Konga, któremu życie, mimo młodego wieku, dało nieźle w kość. Nie znaliśmy się i nie rozmawialiśmy wcześniej, ale mój „dziki” angielski jakoś się sprawdził. Pewnie dlatego, że jego okazał się równie kiepski. Był środek nocy, a chłopaki postanowili szybko odstawić nas do hotelu. Teraz wiem, że pojechali na skróty, wioząc nas przez morze slumsów otaczających Kampalę.
Drogi z czerwonej gliny z metrowymi dziurami, ciemność, płonące beczki z grillami. Co jakiś czas z mroku wynurzał się półnagi cień z karabinem lub maczetą w dłoni. Cienie rzucały niezbyt przyjazne spojrzenia na nasze błyszczące bielą twarze. Takie było moje odczucie.
— Ty, gdzie oni nas wiozą? Zaraz nas tu ugotują w jakimś kotle — stwierdził Marek, siląc się ze strachu na żart.
— Się zobaczy. Kto chciałby jeść takie stare przepalone i przepite mięso.
Ale wcale nie było mi do śmiechu, mimo nonszalanckiej miny, jaką starałem się prezentować naszym czarnym towarzyszom. Bywało się tu i tam w świecie, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Tuż przy drodze w świetle płonącego ogniska popłynęła krew z rozprutego gardła krowy. Prawie czarna w blasku ognia. Obok ludzie grzebali w wielkiej stercie kiści bananów. Jakaś ciężarówka taranując nas prawie, minęła moją wystawioną za okno dłoń o pół centymetra.
Snop reflektorowego światła wydobywał z mroku kontury chat skleconych z byle czego. Stragany z owocami i śpiących na gołej ziemi ludzi. Kobietę w długiej różowej sukni, która niosła na głowie wiadro z wodą do porannych ablucji.
Gdy dotarliśmy do malutkiego hoteliku po drugiej stronie miasta, właśnie obudził się muezin na szczycie minaretu. Po ostatnim straszeniu muzułmańskimi terrorystami to również niezbyt dobrze wpłynęło na nasze poczucie bezpieczeństwa. Brama i wysoki na trzy i pół metra mur z tłuczonym szkłem na szczycie przypominały raczej fort niż bezpieczne miejsce do spania.
Wielki, czarny jak smoła gość otworzył nam stalowe wrota. W ręku miał łuk i strzały.
— Nie wierzę — szepnął Marek.
— Ja też nie...
Bagaże i my wylądowaliśmy w mikroskopijnych pokoikach. Kolejny strażnik z karabinem na ramieniu zatrzasnął za nami wejście rozciąganą kratą, którą zamknął od zewnątrz na kłódkę.
To hotel czy pierdel? Biały umysł wił się w panice, starając się zapanować nad niepokojem. Strach i ciekawość zarazem zmieszały się z parnotą tropikalnej nocy.
I po tej pierwszej nocy pokochałem Ugandę. Pokochałem Afrykę, a ta miłość okazała się wzajemna. Potem przyjechałem tu kolejny raz, i kolejny, i kolejny...
Zjechałem południe, poszukując goryli górskich w tajemniczym lesie Bwindi, potem wschód z ośnieżonymi górami Ruwenzori i zachód graniczący z Jeziorem Wiktorii. Później przyszedł czas na „dziką” północ pod Sudanem Południowym: Karamoja Land, który okazał się wielkim wyzwaniem i niesamowitym odkryciem.
Wracam tam po raz kolejny, a dusza sama rwie się do przodu, ku bezkresnym sawannom, pokrytym kolczastym buszem, i ich ludzkim mieszkańcom, pędzącym niestrudzenie wielkie stada bydła w poszukiwaniu wody i trawy, gdzie nie ma narodowości, obywatelstwa, granic, a życie człowieka jest warte mniej niż żywot krowy. Gdzie mieszkają moi znajomi, dla których, ku własnemu zaskoczeniu, po kilku pobytach niepostrzeżenie z turysty zmieniłem się w przyjaciela.
Ale to nie wszystko. Kiedy byłem w Karamoja Land rok temu, zostałem czymś zarażony. To nie była bakteria, wirus czy inny pasożyt atakujący ciało. Po powrocie zacząłem się zapadać. Zagłębiać w otchłań wewnątrz siebie. Przypominało to długotrwały atak depresji, z jej fizycznymi objawami. Z tego mroku, którego zacząłem się już nieco lękać, wyłaniały się mgliste obrazy, a za nimi pytania: Kim jestem?, Czego chcę?, Co tu robię?
Choć depresja minęła, pytania pozostały, coraz wyraźniejsze, a ja nie potrafiłem znaleźć na nie odpowiedzi. Drażniło mnie to coraz bardziej. Jestem przecież dojrzałym człowiekiem, znam siebie, a jednak na dnie samoświadomości znajdowałem zarys czegoś nowego, czegoś, czego do tej pory nie pojmowałem.
Pewnego wieczoru uświadomiłem sobie, że tylko wracając do Afryki, znajdę odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Tam, na sawannie, pośród pradawnej kultury Karamojong. To tam robak podgryzający duszę wlazł w nią, ryjąc mroczne korytarze. Z nich uwalnia się przerażająca niewiedza na własny temat, ale również obietnica, że kurtyna mroku spadnie, odsłaniając coś cennego. Dłużej się nie zastanawiając, ruszyłem na poszukiwanie rozwiązania tej afrykańskiej tajemnicy.
Zapraszam czytelnika na tę wyprawę. Ta książka nie jest pozycją etnograficzną, nie jest też przewodnikiem po Afryce. Przepraszam za jej subiektywność, ale myślę sobie, że nie sposób podejść do Afryki i jej mieszkańców inaczej.
Albo ją pokochasz, albo znienawidzisz. Na obojętność nie ma w tej relacji miejsca.
Lista bohaterów plemienia Motheniko Karamoja
Apaloris — prawie król; chciał zjednoczyć plemiona Karamojong, w ramach uknutego spisku został zabity przez ludzi z plemienia Teso w Sudanie Południowym.
Amunya — zabity przez wojowników Jie z Kotido.
Apuno — zabity w zasadzce podczas rozmów pokojowych przez wojowników klanu Bokora.
Apangira — zmarł naturalną śmiercią.
Nangiropus — jego los jest nieznany, walczył przeciwko ludziom Teso i plemieniu Bokora, organizował oddziały samoobrony.
Ngorok Elukutoper — jego los jest nieznany, walczył z armią ugandyjską.
Sikon Loitakongu — jeden z twórców porozumienia pokojowego pomiędzy plemionami północy w Lokiriamie, Kenia.
Arichu Lokwarionga — jego los jest nieznany, brał udział w walkach z plemieniem Turkana i z ugandyjskim wojskiem.
Lokuri Dengel — torturowany i zabity przez ugandyjskie wojsko podczas akcji rozbrojenia Karamoja.
Lokalikala — zabity przez wojowników Bokora.
Apanagol — zginął w walkach z wojownikami Tepeth w górach Moroto.
Loterak — brał udział w kilkudziesięciu bitwach i potyczkach międzyplemiennych, walczył również z ugandyjską armią, wielokrotnie ranny, ale wciąż żywy.
Ruban Angara — zginął w walkach z wojownikami plemienia Turkana.
Ruruma — zabity przez wojowników Bokora.
Atomon — zabity przez wojowników Bokora.
Apamejan Kopito — zmarł naturalną śmiercią.
Eszokod — wielka wojowniczka, która walczyła na równi z mężczyznami, zmarła naturalną śmiercią.
Napuwon — zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, ciała nie odnaleziono.
Amge — zabity przez wojowników Bokora podczas napadu na jego kraj.
Nakirioowion — zabity przez ludzi z plemienia Acholi z północno-wschodniej części Ugandy, podczas wyprawy po bydło.
Lokolisiya — zmarł naturalną śmiercią.
To tylko niektórzy z wielkich bohaterów niezależnego narodu Karamojong. O zamieszczenie w książce ich imion prosili mnie sami Motheniko Karamoja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiW ŚWIAT
Zawsze kiedy jestem na lotnisku, włącza się podniecenie, coś nieokreślonego puka do mojego wnętrza, i nie jest to strach przed lataniem. Gdy mijam wejście hali odlotów, wkracza przygoda. Cząstka odkrywcy zaczyna dominować nad resztą. Znika domowy dryl i wyostrzają się zmysły. Plecak mniej ciąży, a myśli skupiają się na dotarciu do odległego celu. Uwielbiam ten stan.
Plecak płynie wolno po gumowej taśmie, niknąc w czeluściach aparatu rentgenowskiego do kontroli bagaży. Pozbawiony obuwia i wszelkich przedmiotów z kieszeni, przechodzę bramką obok. Kobieta w granatowym mundurze wskazuje, żebym podszedł do mojego bagażu. Dopiero pierwsza bramka i już jakiś problem? Ale spokojnie, jestem życiowym farciarzem.
— Tak, słucham? — Chcę się dowiedzieć, o co chodzi.
— Ma pan tam nóż? — pyta, wskazując na plecak.
— Mam, i to nie jeden — odpowiadam.
Kobieta rusza w głąb hali, każąc mi zostać i czekać. Michał stoi obok, ze zblazowaną miną. Po chwili celniczka wraca z policjantem. Muszę rozpakować toboły. Jasna cholera, wszystko jest upchane do granic możliwości, jeśli to powyciągam, będę wkładał z powrotem godzinę.
Sięgam głęboko i wyciągam moje noże. Jeden mały, z norweskiej stali, drugi wielki, typ komandoskiego noża. Policjant ogląda go wnikliwie. Nóż jest nieco przerobiony, bo kiedyś złamała się rączka, więc mężczyzna patrzy, jakbym tam bombę atomową schował. Stoimy z Michasiem, cierpliwie czekając.
Pytają, czy mój olbrzymi plecak to bagaż główny, czy podręczny. Tak, kurwa! Podręczny! Właduję go sobie w samolocie na kolana! Mówię, że główny i że poleci w luku. Policjant nadal przygląda się z zaciekawieniem i niezdecydowaniem wielkiemu wichajstrowi.
— A dokąd ty właściwie lecisz ? — pyta.
— Do Ugandy.
— Dokąd? — Na twarzy ma wypisane zdziwienie i niedowierzanie, ale wkrótce się rozjaśnia. Macha nożem ze zrozumieniem. Odkrył, że takie coś może mi się przydać w centralnej Afryce.
Jedziemy do kraju Karamojong, plemienia ostatnich wojowników Afryki. Byłem tam już kilka razy i wracam prawie co rok. Jakiś czas wcześniej poznałem Jacka. Zobaczył na moim palcu charakterystyczny pierścień z kości słoniowej i od razu go rozpoznał. Zapytał, skąd go mam. Z dumą odparłem, że udało mi się go kupić od handlarza starzyzną w Kampali i że to pierścień Karamojong warrior. Jack uśmiechnął się swym delikatnym, tajemniczym uśmiechem i przedstawił jako członek klanu Motheniko Karamojong. Nie wierzyłem własnemu szczęściu. Resztę wspólnej wspinaczki z Jackiem na Mount Elgon spędziliśmy na opowieściach o jego plemieniu. Bardzo się polubiliśmy i z wielką ochotą przyjąłem zaproszenie do odwiedzenia siedlisk jego szczepu.
Moja fascynacja Karamojong zaczęła się dużo wcześniej. Słyszałem o nich, zanim jeszcze trafiłem do Afryki. Z niedowierzaniem słuchałem i czytałem opowieści o ludziach, którzy nadal chodzą nago, zaciekle walczą z wszelką narzucającą się władzą i nad życie kochają wolność i swoje krowy. O wojownikach z pękami strusich piór wplecionych we włosy, z nieodłączną długą włócznią i AK 47S pod ręką. O chłopcach, którzy w 2010 roku uczyli się strzelać z karabinów do land roverów z turystami i ciężarówek z ugandyjskim wojskiem.
Najwięcej dowiedziałem się o nich z opowiadań Jana Węgrzyka, górnika i obieżyświata ze Śląska. Nieodżałowanej pamięci Janek godzinami opowiadał mi o swojej włóczędze po krainie Karamojong na początku lat dziewięćdziesiątych, a potem dwutysięcznych. Barwnie opisywał, jak zszokowały go czaszki rozrzucone w buszu za wioskami, które okazały się cmentarzem ciał oddanych naturze. O nocach spędzonych w górach Napak z kałasznikowem w dłoni, kiedy całą tę krainę ogarnął ogień wojen plemiennych i bandytyzmu.
Janek, cofany przez patrole wojskowe, które odcięły ten teren od reszty Ugandy, nie dał za wygraną i nocami bocznymi drogami zmierzał do serca Karamojong, czyli Moroto Town. Co ciekawe, prawie nie znał angielskiego, a przemierzył całą Czarną Afrykę, która w tamtych czasach objęta była setką lokalnych konfliktów zbrojnych, a trup ścielił się gęsto.
Pił bimber z czarownikami Karamoja, a potem tańczył do upadłego taniec wojny. Znał sudańskich watażków z plemienia Dinka i pomieszkiwał w obozach dzieci-żołnierzy na granicy ugandyjsko-sudańskiej. Przez miesiąc żył w Parku Narodowym Bwindi z Pigmejami, sprzedając bogatym turystom z Europy i Azji zdjęcia goryli górskich zrobione starym polaroidem i w ten sposób zarabiając na życie. Kiedy ze swoim śląskim akcentem, przeplatanym gwarą, opowiadał mi o tropikalnym lesie, zamieszkanym przez przedziwne ptaki, motyle i ryby, które widział, przemierzając górską rzekę, spływającą z najwyższego szczytu masywu Bwindi, ubrany tylko w piankę nurkową, obrazy te jawiły mi się niczym kosmiczna epopeja rodem z Gwiezdnych wojen. Stronami tej książki chcę mu złożyć głęboki hołd — za odwagę, ciekawość świata i otwartość na innych ludzi.
Miałem głowę pełną jego opowieści, więc nie dziwota, że ten dziki świat mnie kusił. Zapowiadał prawdziwą przygodę w kraju, gdzie prawo prawem, ale najważniejsza jest lojalność i podporządkowanie regułom plemiennym. Gdzie nadal prawdziwym zajęciem mężczyzn jest walka. Nie mogłem tego odpuścić. Niniejsza książka jest relacją z kilku moich podróży po tej krainie.
Karamoja wywodzi się z populacji tak zwanych ludów neonilowych, które około 1600 roku opuściły terytorium ówczesnej Abisynii, migrując na południe. Dotarły do południowych sawann dzisiejszej Kenii, północnej Ugandy i południowego Sudanu. Z tego jednego pnia wywodzą się plemiona Masajów i Turkana w Kenii, Dinka i Teso w Sudanie oraz Karamojong w Ugandzie.
Karamoja dzielą się na klany Dooth oraz Pian, zamieszkujące okolice Nakapiripirit, Motheniko i Bakota, ze stolicą w Moroto, Jie z okolic Kotido oraz Kabong. Jest jeszcze górski odłam plemienia, zwany Tepeh, władający górami Moroto, z podobnym językiem, lecz odrębną kulturą. Ludy te mówią językiem nilosaharyjskim, który mimo różnych naleciałości jest zrozumiały dla wszystkich.
Ich gospodarka oraz kultura oparta jest na hodowli bydła, które nie tylko stanowi podstawę bytu, ale ma swe głębokie umocowanie religijne, symboliczne i polityczne. Człowiek bez krów niewiele znaczy, a honorem wojownika jest zginąć za stado należące do klanu lub uprowadzone wrogom podczas najazdu.
Karamojong mają stałe wioski, ale najczęściej przemieszczają się ze swoimi stadami w poszukiwaniu wody i nowych pastwisk. Nie znają granic, a pojęcie przynależności do państwa, w którym mieszkają, jest dla nich nic nieznaczącą abstrakcją. O sobie mówią, że są wolnymi ludźmi, i między innymi z tego powodu nie noszą ubrań. Dyktator Ugandy, Idi Amin Dada, zabijał ich za to, ale skutek był, jak widać, mizerny.
Karamojong w tutejszym języku oznacza: starzy ludzie nie mogą iść dalej. Wynika to z podziału plemienia. Kiedy ponad trzysta lat temu młodzi dotarli na tereny obecnej Ugandy, chcieli iść dalej, lecz starsi nie mieli sił i pozostali tu ze swoimi stadami. Młodzi powędrowali do Sudanu, dając początek nowemu plemieniu o nazwie Teso, co oznacza: młodzi mogą iść dalej.
Karamojong niezwykle czczą starszych ludzi. Szacunek, jakim obdarzają swoją starszyznę, jest wręcz legendarny. Uważają, że Rada Starszych jest namaszczona przez Akuju, najwyższego boga, pozwalającego starym pić z czary swojej mądrości. Do dzisiaj każdy starszy człowiek jest nazywany ojcem lub matką przez obce dzieci. Akuju często zamieszkuje olbrzymie akacje parasolowate, które są świętymi drzewami, a przejawem ich świętości jest cień, jaki dają ludziom i zwierzętom, chroniąc ich przed zabójczym słońcem.
Klimat w krainie Karamoja jest skrajnie nieprzyjazny dla życia. Roczne opady wynoszą trzysta milimetrów na metr kwadratowy, w dodatku są nieregularne, często występują tam lata suszy, niosąc głód i śmierć.
To najbiedniejszy rejon Ugandy i jeden z najbiedniejszych w Afryce. Umieralność niemowląt kształtuje się na poziomie stu osiemdziesięciu zgonów na tysiąc porodów. Dziewięćdziesiąt procent ludności zjada jeden posiłek dziennie. Głód jest czymś powszechnym.
Kilka lata temu, kiedy byłem tam pierwszy raz, ludzie musieli opuścić swoje siedziby z powodu głodu; zanim przyszła pomoc humanitarna, zmarła ich blisko setka. Wielki głód w 1980 roku zabił dwadzieścia jeden procent populacji, z czego czterdzieści siedem procent stanowiły dzieci. Chodziły pogłoski, iż ówczesny rząd w Kampali nie chciał nieść pomocy, widząc w głodzie ostateczne rozwiązanie kwestii dzikich i upartych Karamojong. Jeśli dodamy do tego różne choroby, od malarii po dyzenterię, oraz nieustanne wojny plemienne i rebelie różnych państw regionu, nasuwa się prosty wniosek, że w takich warunkach mogą przeżyć tylko najtwardsi z twardych. Cała kultura Karamoja to uodparnianie się na ból i cierpienie. Tatuaże z blizn, przebite wargi i uszy to rytualne ćwiczenia. Jeśli komuś udało się przeżyć tu sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat, wychować dzieci i czegoś się dorobić, naprawdę zasługuje na wielki szacunek i warto słuchać jego rad. W cierpieniu zaprawione są nawet dzieci, które mimo głodu nie płaczą. Cierpią w milczeniu, bo płacz to głośna, a przez to niebezpieczna sprawa w tej krainie.
Przez ostatnie sto dwadzieścia lat, cały okres nowożytnej historii Karamoja Land, wszelkie władze — od brytyjskich kolonizatorów, przez Idiego Amina, na obecnym prezydencie kończąc — próbowały spacyfikować wojowników. Zmienić ich kulturę, mentalność i zamknąć granice. Jak do tej pory, nie udało się to nikomu.
Szacuje się, że wszystkich Karamojong jest około trzystu tysięcy. Wątpię w te szacunki, bo nikt nie jest ich w stanie policzyć w buszu i podczas migracji. Są wyobcowani we własnym kraju. Dla innych obywateli Ugandy stanowią symbol zacofania i biedy. Nikt nie rozumie ich przywiązania do krów i koczowniczego trybu życia. Z kolei dla białych organizacji humanitarnych i misjonarzy stanowią ostatni bastion dziczy oraz pogaństwa, który należy spacyfikować i ucywilizować. Te działania doprowadziły w głównej mierze do ich uzależnienia od pomocy humanitarnej. Podobno ta polityka ma się zmienić, i oby tak się stało.
Różne misje religijne, od muzułmańskich po katolickie, mają, mam wrażenie, niewielki wpływ na ich wierzenia i przekonania. Karamojong są tak samo twardzi w kwestii wiary, jak w kwestii bólu.
Pamiętam, że gdy spotkałem prawdziwych wojowników w buszu, w ich kraciastych pledach z wełny i sztrykowanych kapelusikach ze strusimi piórami, odniosłem wrażenie, że wchodzę do innego, prehistorycznego świata. Świata pełnego prostych zasad, dumy i odwagi. Krainy cierpienia, okrucieństwa i szczęścia, jakie jest osiągalne tylko dla wolnych ludzi. Świata czarowników, jasnowidzów i magii, od wieków kultywującego swe tradycje i rytuały. Rzeczywistości tak ściśle związanej z naturą, że nie sposób rozpoznać, co jest jej częścią, a co nie.
Moje życie do prostych nie należy, są we mnie dwa psy, jeden biały, drugi czarny, które się wzajemnie zagryzają, a jak już nie szczerzą na siebie kłów, to każdy ciągnie w swoją stronę. Wewnętrzna walka trwa cały czas, a ja niekiedy jestem nią zmęczony. Afryka, a szczególnie Karamoja, to pewnie podświadoma chęć odnalezienia prostej drogi. Ale czy taką w ogóle można znaleźć? Może lepsze byłoby pytanie, czy w ogóle chcę znaleźć tę jedną jedyną, i do tego prostą?
Jestem człowiekiem skrajności. Pisuję książki, czasami wiersze, notorycznie zachwycam się przyrodą i niekiedy zapędzam się w pobliże wyżyn altruizmu, przynajmniej lubię tak o sobie myśleć, a jednocześnie bywam człowiekiem impulsywnym i gwałtownym, że tak to określę, a mój wypracowany cynizm zastępuje mi wiarę w cokolwiek.
Byłem policjantem. Złodzieje, bandyci, zabójcy, kurwy, policyjna pogoń za wynikami zrobiły swoje. Jak robisz przy gównie, nie ma siły, abyś się nie upaprał. Moje życie rodzinne równie często bywa w rozsypce, na szczęście mam przy swoim boku kogoś na tyle silnego, kto potrafi to wszystko wytrzymać.
Wojownicy Karamojong podczas ceremonii Asapan.
Ktoś kiedyś rzekł, że biali jeżdżą do Afryki po to, by dodać swojemu życiu dramatyzmu. W moim dramatów jest aż nadto, więc pewnie raczej jest to szukanie samego siebie, z lekkim podtekstem zarobkowym. Ale o tej drugiej części napiszę później. Teraz chcę się skupić na moich bohaterach.
Przyglądałem się tatuażom z blizn na twarzach i ramionach ludzi Karamoja, zastanawiając się, co symbolizują. Dlaczego poświęcili tyle bólu i krwi na ich zrobienie? Popatrzyłem w nieco skośne, czarne oczy i zapragnąłem ich poznać, jak mocno się da. Wejść w te dusze, które niezmiennie od ponad ośmiu tysięcy lat kultywują swoje tradycje, nie bacząc na zmieniający się świat.
Pociąg do tej prostoty wartości sprawił, że powrót do Karamoja był tylko kwestią czasu. I właśnie znów tam jadę!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiKAMPALA
Międzynarodowy port lotniczy w Entebbe wciąż się rozbudowuje. Kiedy kilka lat temu przybyłem tu pierwszy raz, przypominał dworzec autobusowy w zapyziałym polskim mieście, z garstką sennych podróżnych. Dziś jest inaczej. Wiele się zmieniło, a ruch jest kilka razy większy.
Idąc po asfalcie lotniska do terminalu odpraw, chłonę każdą komórką afrykańskie powietrze. Pachnie wilgocią i ciepłem. Tysiąc zapachów dociera do nozdrzy, a każdy z nich jest obcy i podniecający jednocześnie. Powietrze otacza mnie niewidzialną aurą tajemniczości. Płuca oddychają inaczej, spokojniej, jakby tlen zawierał jakiś środek uspakajający. Bryza znad Jeziora Wiktorii owiewa nasze twarze, zmęczone po kilkudziesięciogodzinnej podróży. Odprawa mija dość szybko, jest trzecia rano i nikomu nie chce się być służbistą. Rozglądam się, trochę z nawyku rejestrując system bezpieczeństwa, to może się kiedyś przydać. Kiedy odbieram paszport ze stemplem wizowym, gaśnie światło. Słyszę szepty wokół siebie i na wszelki wypadek się nie ruszam.
Każę Michałowi pozostać na miejscu. Znam się z nim od dłuższego czasu, mamy podobne poczucie humoru i sposób postrzegania świata. Michał ma też to coś, od czego wielu ludzi stroni: nie boi się nowych doświadczeń. Kiedy coś go zafascynuje, idzie jak w dym, nie licząc się za bardzo z ryzykiem. Chyba dlatego nie jesteśmy dla siebie nawzajem balastem. Jest specem od elektroniki, co pewnie musi być niełatwe dla ekstrawertyka.
Po trzydziestu sekundach wraca zasilanie, pewnie włączyli agregaty. Czasami tak się tu zdarza. Celnik mnie przeprasza, jakby to była jego wina. Macham ręką i idziemy po bagaże. Na zużytej taśmie podajnika pojawiają się nasze plecaki, jeszcze tylko rentgen przed wyjściem i już witamy się z Filemonem.
Filemon to egzemplarz nie do podrobienia. Pochodzi z plemienia Shi z Konga. To prawdziwe świry, chowali się w dżungli przez całą okupację belgijską. Kiedy się zakończyła, wyszli z buszu i przejęli handel złotem w całej prowincji, wyrzynając konkurencję. Ekonomia w czarnym wydaniu. Kiedyś nosili długie proste miecze, chowane w bambusowych pochwach. Filemon, jako nieodrodny syn swego klanu, maczał palce w różnych szemranych interesach, prowadzonych przez wysokich oficerów wojsk ONZ. W przeciwieństwie do nich, nie miał immunitetu dyplomatycznego, więc kiedy szwindle wyszły na jaw, musiał się ewakuować z Konga. Ukrywa się w Ugandzie na podstawie lewych papierów. Mimo że go lubię, wiem, że potrzebna jest pełna kontrola nad jego fantazją i nieokiełznaną wprost chęcią zarobku na wszystkim i na wszystkich, ze mną włącznie.
Załatwił transport, więc pakujemy się do starego vana. Odległość z Entebbe do Kampali wynosi trzydzieści kilometrów, o tej porze ruch jest niewielki. Mijamy piękne hotele i nowe centra handlowe. W Entebbe mieszka sporo białych i bogatych czarnych, miasto położone na cyplu wcinającym się mocno w Jezioro Wiktorii jest wizytówką ugandyjskiej nowoczesności. Dalej jedziemy na skróty przez przedmieścia stolicy. Wszędzie mnóstwo ludzi przygotowujących się do pracowitego dnia. Rozładowują ciężarówkę pełną łodyg trzciny cukrowej, obok sortują wielkie kiście bananów. Stragan z tilapiami, wielkimi rybami z jeziora, jest już prawie gotowy do działania. Przed szopką rzeźnika oprawiają wiszącą w drzwiach kozę, odartą do połowy ze skóry.
Kampala
Wreszcie zatrzymujemy się przed hotelem. Znam tu prawie wszystkich, więc powitaniom nie ma końca. Nie widzę tylko Petera, starego, wielkiego górala z plemienia Luganda na południu, który ze swoim zużytym karabinem lub łukiem pilnował bramy. Kilka lat temu wszędzie, przed hotelami, sklepami czy knajpami, byli strażnicy z bronią. Teraz jest spokojniej i broń nie jest już tak potrzebna. Ciekawe, co się stało z Peterem... Opowiadał mi o wojnie w Kongu, w której brał udział. Może już nie żyje? Miał pięćdziesiąt kilka lat, więc jak na Ugandę, gdzie średnia wieku to czterdzieści osiem lat, całkiem sporo.
Dzieci ulicy lgną do obiektywu aparatu.
Długo nie mogę zasnąć ze zmęczenia i podniecenia jednocześnie. Dotarliśmy do pierwszego punktu naszej wyprawy, ale przed nami jeszcze setki kilometrów do przemierzenia. W podróży najlepsze jest to, że nie wiesz, co cię spotka tuż za następnym rogiem. Uwielbiam improwizację i niespodziewane zwroty akcji, nigdy sztywno nie trzymam się wyznaczonego planu, będąc gotowym na zmianę i pozwalając, żeby życie decydowało.
Od samego rana ruch jak w ulu. Kilkumilionowa stolica tętni życiem. Hotel leży tuż przy ulicy, która jest trasą wylotową na południe kraju, w stronę Kabale i Kisoro. Chodnikiem w stronę centrum ciągnie kolorowy tłum pieszych. Na jezdni tłoczą się w obie strony setki i tysiące ciężarówek, autobusów, busów — matatu. Skrajem drogi pomykają motocyklowe taksówki boda-boda. Wszystko trąbi, warczy i dymi. Smog, powstały ze spalonego oleju w zużytych silnikach, jest straszny. Po południu nie będzie już czym oddychać. Na szczęście Kampala leży na wzgórzach, więc wiatr wiejący od Jeziora Wiktorii oczyszcza powietrze ze spalin.
Korki to jak w każdej stolicy rzecz normalna.
Idziemy na spotkanie do komendy stołecznej policji. Przechodzimy przez Starą Kampalę, gdzie pośród wieżowców zachowały się jeszcze resztki kolonialnej architektury. Mijamy kolejne szkoły z dzieciakami w mundurkach. Gmatwanina ulic, kanałów wypełnionych śmieciami i ludźmi podążającymi w różnych kierunkach, dziećmi ulicy czy wyciągającymi dłonie żebrakami z różnym zaawansowaniem AIDS, trądu, słoniowatości i innych chorób sprawia wrażenie chaosu. Lecz to tylko pozory, wszystko dzieje się metodycznie i zgodnie z planem. Wszędzie istnieje hierarchia, wartość oraz cel tych działań.
Aby zrobić to zdjęcie, musiałem użyć mojej ,,magicznej˝ legitymacji.
U nas zlikwidowano mundurki, w Ugandzie mają się dobrze.
Na rosnących wzdłuż głównych ulic miasta drzewach siedzą marabuty. Ich wielkie dzioby z niebywałą gracją czyszczą miękkie pióra; w podobny sposób oczyszczają miasto z odpadków, będąc jednocześnie nieodłączną częścią jego krajobrazu. Czasami śmiesznie potrząsają pomarańczowymi wolami lub zastygają na długo w nieruchomej pozie. Brązowe ibisy chodzą dumnie po większych trawnikach, czując się tu tak samo pewnie jak kawki, wrony czy gołębie na poznańskim rynku.
Marabuty oczyszczają miasto, czując się doskonale w chaosie wielkiej metropolii.
Michał jest tutaj pierwszy raz, więc mam wrażenie, że za chwilę ukręci sobie głowę, rozglądając się na wszystkie strony. Szczególnie interesuje go płeć piękna, a jest w czym wybierać na kampalskiej ulicy. Niektóre czarne kobiety są tak piękne, że zapiera dech. Do tego dochodzi ich egzotyka i naturalny pociąg ras. One podobają się białym facetom, a my im. Oczywiście nie bez znaczenia jest kwestia finansowa, bo dla nich każdy białas to milioner. Biali faceci, którzy tutaj bywają, mają zasadniczo trzy podejścia do tego tematu: albo rzucają się bez opamiętania w „czekoladowe piękno”, wydając zieloną walutę, albo podziwiają z daleka, bojąc się AIDS i innych przypadłości, albo są wierni swoim białym żonom i zasadom, współczując doli afrykańskich kobiet. To zresztą kwintesencja podejścia białego do Afryki: wykorzystanie, strach lub wyrzuty sumienia. Jakie jest moje podejście do tematu? Mieszanka tego wszystkiego.
Arterie miasta wypełnia nieustanny uliczny ruch.
Ubrana w białą, obcisłą sukienkę młoda dziewczyna Tutsi rozjaśnia cień trotuaru, rzucany przez wielkie budynki city. Wysoka, z gładką jak czarny marmur skórą, o rysach twarzy królowej Saby. Ekstrakt afrykańskiej witalności i seksualności. Jest po prostu zjawiskowa i obaj nie możemy od niej oderwać wzroku. Mija nas, nie zaszczycając żadnego nawet spojrzeniem.
Nie tylko my jesteśmy zdziwieni innością kampalskiej ulicy, na widok bladych twarzy dziewczynka wpada w panikę.
— Ale dupa — komentuje Michał, a oczy mu błyszczą z pożądania.
— Uhmmmm. Chciałbyś skorzystać? — pytam jak stary alfons.
— Pytanie! Jasne.
— To poczekaj do wieczora.
Uśmiech Michała sprawia, że ulica promienieje jeszcze bardziej. Facet to jednak proste urządzenie. Z drugiej strony, działanie dla przyjemności to jedna z podstawowych zasad działania Wszechświata. Z tak sformułowanym usprawiedliwieniem idziemy dalej.
Komenda leży na granicy dzielnic Old Kampala i nowoczesnego City, z dziesiątkami banków i wysokich biurowców. Wielki, bezkształtny budynek o ścianach w kolorze brudnej żółci. Z boku widać ogromny, ogrodzony plac, na którym stoi kilkaset aut w różnym stopniu rozbicia. Wchodzimy na wewnętrzny dziedziniec. Bramy pilnuje kilku policjantów z kałasznikowami niedbale przewieszonymi na paskach. Informujemy ich, do kogo idziemy, i bez problemu od razu nas wpuszczają. W szerokich drzwiach przechodzimy przez bramkę do wykrywania metali. Musimy zdjąć buty i opróżnić kieszenie.
Filemon prowadzi nas labiryntem korytarzy na tyły budynku. Farba odłazi ze ścian, a podłoga z lastriko jest brudna i tłusta. W uchylonych drzwiach pokojów widzę skutych ludzi, którzy siedzą na drewnianych ławkach lub na podłodze, czekając na przesłuchanie. Mijani policjanci przyglądają się nam ciekawie, niektórzy z drapieżnym wyzwaniem w oczach. Gdybym nie spędził wielu lat w europejskim odpowiedniku tego przybytku, być może poczułbym się nieswojo. Za to Filemon robi się coraz bardziej nerwowy. W końcu docieramy do drzwi na końcu korytarza. Napis głosi, że to wydział wywiadu policyjnego.
— Filemon, gdzieś ty mnie przyprowadził?
— No, to bardzo wysoki oficer...
— I zapomniałeś mi powiedzieć, że to szef stołecznej służby bezpieczeństwa?
Filemon patrzy na mnie tak, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, gdzie jesteśmy. Zaczyna się wyraźnie denerwować. Wcale mu się nie dziwię. Ludzie za tymi drzwiami są bardzo niebezpieczni, szczególnie dla kogoś, kto ma lewe papiery na pobyt w Ugandzie i zadaje się z białymi.
Zażywna Murzynka, o imponującej tuszy i ładnej twarzy, informuje nas, że pułkownik jest zajęty, ale prosi, żebyśmy poczekali. Sadowimy nasze tyłki na rozlatującej się kanapie, stojącej pod oknem wychodzącym na dziedziniec. Spoglądam na podwórko. Mój wzrok przyciąga kilka kontenerów okrętowych, z wyciętymi palnikiem oknami i drzwiami. Obok nich, na krzesłach, drzemie kilku strażników. To areszt! Na zewnątrz jest ponad trzydzieści stopni Celsjusza, w tych blaszanych trumnach musi być ponad pięćdziesiąt. To wyrok śmierci, nie areszt. Człowiek po dwóch godzinach w tym prodiżu przyzna się zapewne nawet do zabójstwa prezydenta Kennedy’ego.
Wreszcie przyjmuje nas Philip, szef jednostki. Jest bardzo wysoki i dobrze mówi po angielsku. Nie może w pierwszej chwili zrozumieć, o co mi chodzi. Czeka na jakąś konkretną propozycję i w głowie mu się nie mieści, że nie chcę robić z nim żadnych interesów, że zwyczajnie chciałem go poznać. Pyta o polską broń i kamizelki kuloodporne, które są tutaj potrzebne, ale też stanowią rodzaj szpanu. Jego kuzyn jest głównym kwatermistrzem ugandyjskiej policji, więc... Obiecuję zorientować się w temacie. Póki co, wręczam mu plakietki z logo polskiej policji i trochę opowiadam o sobie. Jest zdziwiony, ale zadowolony. Znajomy biały oficer to zawsze powód do zadowolenia, a ja po cichu liczę na to, że w razie czego on może mi się przydać bardziej niż ja jemu. W końcu jesteśmy w nieprzewidywalnej Ugandzie, a moje zamiary są jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Pułkownik opowiada mi o gangach gnębiących Kampalę oraz o walce z somalijskimi terrorystami z Asz-Szabab. Ugandyjski system bezpieczeństwa jest bardzo rozbudowany i skuteczny. Policja w rok zneutralizowała działające w Kampali komanda islamistycznej organizacji. Ich metody nie są zbyt finezyjne, za to bardzo skuteczne.
Częstuje nas colą i gawędzimy jeszcze dłuższy czas. Pułkownik co chwila przeprasza nas i wraca do swoich obowiązków. Do biura wchodzą różni ludzie, petenci i podwładni. Przez te dwadzieścia minut oficer każe aresztować trzy osoby. Robi to w sposób, który nieco mnie zadziwia. Nie wysyła po podejrzanych swoich ludzi, po prostu każe im do nich dzwonić, a kiedy przybędą na komendę, aresztować. Chyba do głowy mu nie przychodzi, że mogliby nie przyjechać. Ze śmiechem próbuję sobie wyobrazić takie praktyki w Polsce. Szturcham łokciem Michasia.
— Czujesz to? Dzwonię w Polsce do gościa i mówię: „Dzień dobry, jest pan podejrzany, bardzo proszę stawić się na komisariacie, żebym mógł pana aresztować. Ależ oczywiście, nie ma sprawy, będę o piętnastej”.
Jednak tutaj jest inaczej. Władza pułkownika jest olbrzymia, a kto się jej narazi, może na zawsze zniknąć w mętnych wodach Jeziora Wiktorii lub pojechać na pogawędkę z krokodylami w Murchison Falls.
Na koniec spotkania dostaję w prezencie czapkę polową ugandyjskiej policji i wizytówkę. To cenny nabytek w kraju, gdzie władza to wojsko i policja. Żegnamy się i muszę obiecać, że go kiedyś odwiedzę. Mówi, że to początek przyjaźni między polską a ugandyjską policją. Cieszę się, o to mi przecież chodziło... No, może nie do końca.
Filemon wyraźnie lżej oddycha od czasu, kiedy opuściliśmy komendę. Uśmiecha się cały czas, a ja czuję, że w jego oczach moja wartość poszła znacznie w górę. W kawiarni biega za moją kawą jak szalony, wyzywając i pospieszając obsługę. Mam cichą nadzieję, że może dzięki temu nie będzie już próbował „robić ze mną interesów”.
Torty i ciastka a` la Europa
Filemon handluje złotem i kamieniami z Konga, czasami figurkami z kości słoniowej, maskami i czym tylko się da. Nie może sobie pozwolić na odrzucenie jakiejkolwiek formy zarobku, więc czasami, gdy ta jest, chodzi do pracy. Z wykształcenia jest elektrykiem, załapuje się od czasu do czasu do jakiejś roboty. Dla nie-Ugandyjczyków generalnie pracy jest tutaj jak na lekarstwo.
Nasze biznesy to laptopy i telefony komórkowe z demobilu, które przywożę z Polski. Czarni ludzie tęsknią za tym, co europejskie, bo to z reguły jest lepsze i pracuje dłużej niż chińszczyzna lub elektronika z Indii, która jest tu powszechna. Przywożę co nieco, a on to zabiera do slumsów i sprzedaje. Problemy zaczynają się zawsze przy rozliczaniu, na koniec mojego pobytu, to taka nasza gra.
Filemon bierze telefony na wagę. Jak ciężkie, to dobre i oryginalne. Czy baterie trzymają prąd, sprawdza, dotykając styków językiem. Taki ma sposób. Teraz kroczy dumnie obok nas z plecakiem wyładowanym elektroniką.
Czasami zabieram go w interior ze sobą, ale nie tym razem. Karamoja nie lubią innych czarnych.
Nadeszła ostatnia noc w Kampali. Siedzimy w etiopskiej knajpie u podnóży wielkiego meczetu, który podarował Ugandzie obalony niedawno dyktator Libii Muammar Kaddafi. Obok jest siedziba „bractwa muzułmańskiego” a dwie ulice dalej świątynia hindu. Na wprost widać dach kościoła katolickiego z krzyżem na szczycie.
Wcinam wołowinę na sypko z chili, przyglądając się otaczającym nas ludziom. Widzę wielkich Sudańczyków o małych głowach. Somalijczyków o delikatnych rysach twarzy. Krępych Ugandyjczyków z południa. Ładne dziewczyny z Burundi, o pupach z wielkimi pośladkami. Piękne i wysokie kobiety Tutsi z Rwandy i Konga. Kampala to centrum afrykańskiego biznesu. Krzyżuje się tutaj wiele szlaków handlowych. Z Konga jadą diamenty, złoto, koltan i inne minerały. Z Rwandy kawa i herbata. Z Sudanu ropa. Cały ten towar płynie statkami przez Jezioro Wiktorii do Kenii lub Tanzanii, a dalej w świat.
Zaczyna się robić szarawo, niedługo zapadnie zmrok, ale Kampala nigdy nie zasypia.
Kłębowisko etniczne i językowe. Można tu usłyszeć każde narzecze Afryki oraz niemal wszystkie europejskie języki, od angielskiego po rosyjski.
Rosjanie i Chińczycy to nowi przyjaciele Ugandy. Pierwsi dostarczają broń i kładą rurociągi oraz instalują petrochemię, drudzy budują drogi i mosty, w zamian dostając koncesje na wydobycie złóż.
Wieczorem w tysiącach barów i dyskotek, od luksusowych, po te grające w budach slumsów, rozbrzmiewa muzyka wszelkich nacji. Ludzie się bawią, śpiewają, piją, palą trawę. I tak każdego dnia przez siedem dni w tygodniu. Kampala — miasto, które nigdy nie śpi.
Dworzec autobusowy w Starej Kampali, z tysiącami busów matatu.
W jednym z takich barów niedaleko naszego hotelu raczymy się kolorytem kampalskiej nocy. Dzielnica jest głównie magazynem paliw i taniej siły roboczej. Przy głównej ulicy nie da się wysiedzieć wieczorem, bo smród i intensywność spalin jest nie do zniesienia. Stare silniki kopcą, przepalając olej, jak smok wawelski z zadyszką.
Z głośników leci lokalna muzyka. Drażniąca, z rwanym rytmem i wysokimi tonami. Afrykański klimat. Przy stoliku obok siedzi cały wianuszek dziewcząt. Mają od kilkunastu do dwudziestu kilku lat. Zerkają na nas, a Michał nie patrzy nigdzie więcej. Reszta, czyli targowanie, zajmuje nam kilka minut.
Jakoś nie mam ochoty na czekoladową noc, więc pomagam koledze, którego zdolności językowe są jeszcze „lepsze” niż moje. Trzydzieści dolców za noc z księżniczką ludu Buganda to niewygórowana cena. Michał dałby dwa razy więcej, bo jego oczy rozbierają piękne stworzenie z obcisłego odzienia.
Patrycja delikatnie się uśmiecha, świadoma swojego seksapilu i urody. Opięte dżinsy pękną za chwilę na zgrabnych pośladkach, a piersi wypięte do przodu falują, nęcąc Michasia, jak rybka na haczyku szczupaka.
Wpada Filemon i patrzy złym wzrokiem na dziewczyny. Odciąga mnie nieco na bok.
— To niedobre dziewczyny. Mogą was zabić i okraść.
Ciekawa kolejność. Jak mnie zabiją, to kradzież nie zrobi na mnie wrażenia.
— Co ty powiesz?
— Tak, bardzo złe. Przecież wiesz, że przyprowadziłbym lepsze, ładniejsze, zdrowe i tańsze.
Podkreśla głosem ten ostatni argument. Wzruszam ramionami.
— Jakie byście chcieli, każdy rozmiar!
Jego zamiłowanie do stręczycielstwa znam, jest zły, bo uciekła mu prowizja, cały Filemon.
Klepię go po plecach i każę zamówić sobie piwo i szaszłyk z wieprzowiny. To go nieco uspokaja. Siada obok Michała, na kolanach którego rozsiadła się Patrycja.
Religia to doskonały interes, największe wieżowce w Kampali zajmują różnego autoramentu Kościoły, nikt inny nie jest ich w stanie utrzymać.
Rozmawiam z jej koleżankami. Pochodzą w większości z podkampalskich miejscowości. Pracują na targowisku w centrum miasta. Ukończyły jakieś szkoły, ale roboty w ich zawodach nie ma. Słucham rzewnych historii, podobne opowiadają „panny” na całym świecie. Bieda, choroba bliskich, brak perspektyw. Niektóre z nich mają małe dzieci i chcą im zapewnić lepszy start, niż miały one. A tutaj nie ma nic za darmo, opieka państwa nie przewiduje zasiłków, ubezpieczenia czy innej wersji pomocy. Nie masz kasy, to spadaj.
Monic jest z Rwandy. Jej śliczną twarz z wysokim czołem okalają długie, czarne loki. Ciało jest w rozmiarze idealnym. Długie nogi, założone jedna na drugą, kuszą krągłościami, odsłonięte ramiona pokrywa alabastrowa skóra; alabaster barwiony na kawę z mlekiem. Muszę się nieco odsunąć, tak intensywnie pachnie naturalnym olejem ze storczyków. Piękny kwiat parnej rwandyjskiej dżungli. Dopiero kiedy sięga po piwo, zauważam, że palce prawej dłoni są obcięte w jednej trzeciej.
Czyż można tych ciastek nie kupić?
Zauważa spojrzenie i chowa dłoń pod stół.
— Co ci się stało? — pytam.
Uśmiecha się nieśmiało, a oczy w świetle żarówek matowieją.
— Jestem Tutsi, kiedy wybuchła rewolta Hutu, miałam dwa lata. Szukali mojego taty, który był miejscowym nauczycielem. Ukrył się, a oni myśleli, że wiem gdzie. Obcinali maczetą po kolei.
Kiwam głową, bo co można powiedzieć na taką opowieść?
— Zabili wszystkich. Zostałam tylko ja i moja babcia ze strony ojca. Teraz mieszkam tu. Mam synka, więc jeśli chcesz...
— Nie. Nie chcę.
Drewniane taczki są jednoosobowymi przetwórniami świeżych owoców. Za kilka groszy dostaniesz ananasa lub arbuza, który nigdy nie smakuje tak w Europie jak tutaj.
Siedząca na wprost Fiona zerka mi głęboko w oczy. Jest najstarsza, ale równie piękna, pięknem dojrzałej kobiety. Ma butik w centrum handlowym. Pokazuje mi zdjęcia torebek i szali w swoim najnowszym iPhonie. Od czasu do czasu jeździ do Indonezji lub na Filipiny, zaopatrując się w towar. Opowiada, jak uciekła z domu pijącego ojca i wszystkiego sama się dorobiła. Pyta, czy nie chcemy czegoś mocniejszego. Amfa? Koka? Trawa? Nie chcemy. Fiona jest cwana, bystrością dziecka ulicy wielkiego miasta. To naprawdę niebezpieczna kobieta, ale też zabawna w odgrywaniu roli dumnej kobiety biznesu.
— Napij się z nami. — Podsuwa mi szklankę z miejscowym burbonem bond 7.
— Dzięki.
— No, napij się.
— Moja droga, wypiłem już swój limit w życiu. Myślę, że to nawet było kilka limitów, więc nie podstawiaj mi tego pod nos.
Robi zdziwioną minę, ale odpuszcza. Relacjonuje mi swoją ostatnią wyprawę do Manili. Słucham jednym uchem. Myślę o tym, co powiedział mi przez telefon Jack. Klan nas przyjmie i da ochronę. Nasze mailowe plany zaczynają przyjmować realny kształt.
Starszy facet chodzi pomiędzy stolikami, sprzedając miejscowe panaceum na potencję. Długie korzenie rośliny idą po złotówce za sztukę. Pary kupują to z lubością, zapowiada się upalna noc, a w barze aż buzuje od feromonów. Dziewczęta tańczą przy wejściu, prezentując swe wdzięki i rzucając facetom zachęcające spojrzenia. Patrycja ma ruchy przeciągającej się kocicy, a wielki przy niej Michał stara się nie udawać słonia.
Jeśli chcesz jeść, musisz pracować.
Późno, zbieram się, a za mną podąża para czarno-białych gołąbeczków. Strażnik przy bramie hotelu siedzi znudzony na krześle, ściskając w dłoniach stary karabin. Niechętnie patrzy na naszą znajomą, ale nic nie mówiąc, otwiera nam bramę, która, mam nadzieję, będzie wejściem do Michałowego raju.
— Pilnuj kasy i paszportu — mówię do rozanielonego przyjaciela.
Nowoczesne centra handlowe rosną w Kampali jak grzyby po deszczu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki