- W empik go
Karcer - ebook
Karcer - ebook
Dawne więzienie stało się domem dla ocalałych. Zrobią wszystko, by przetrwało.
Rok 2147, tereny Stanów Zjednoczonych Ameryki. Sto lat wcześniej wojna atomowa niszczy znany dotąd ludziom świat. Ocaleni robią, co mogą, by przetrwać na skażonej i napromieniowanej planecie.
Charyzmatyczna naczelnik Brass przewodzi społeczności, która za dom obrała sobie dawne więzienie stanowe koło zrujnowanej Atlanty – Karcer. Jego mieszkańcy codziennie muszą bronić się przed menelsami – zmutowanymi, bezmyślnymi, za to nadnaturalnie rozwiniętymi fizycznie istotami, dotkniętymi przez promieniowanie.
Jeden z brutalnych ataków hordy zbiega się w czasie z zaginięciem patrolu z Karceru. Specjalna grupa zostaje wysłana na poszukiwania, nie wiedząc, co czeka na nich poza bezpiecznymi murami… Już wkrótce ocaleni będą musieli stawić czoła znacznie poważniejszym wyzwaniom niż walka z mutantami. Prawdziwy wróg dopiero nadciąga.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-325-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 2147… ponoć. Chwila po północy. W kieszonce na prawej piersi Matiego uwierała stara papierośnica, na lewej zaś zobaczył czerwoną kropkę. _Kurwa, ktoś mnie namierzył, zaraz mnie odstrzelą_ – pomyślał spanikowany. Kiedy jednak zobaczył na końcu wiązki promienia swojego przyjaciela, wrzasnął do niego.
– Sam, ty popieprzony człowieku!
– Mati, wyluzuj… tak myślałem, że popuścisz w majtki, hehehe. – Szczerzył się przyjacielski grubas. – To tylko stary miernik długości, dziwne, że jeszcze działa.
– Nie rób mi takich rzeczy, a co, gdyby to był jakiś szabrownik, o mało nie puściłem serii z karabinu na darmo. Porucznik zajebałby nam obu.
– Luzik, chciałem zobaczyć, czy nie śpisz. – Sam dalej rechocząc, wskoczył raźnie do patrolowej ziemianki. – Chcesz szluga? Dostałem je od Karen, swoją drogą pozdrawia cię i pyta, kiedy wreszcie dobierzesz się do jej majteczek. Hehehe.
– Jesteś nienormalny. – Zdenerwowany Mati trzepnął Sama w potylicę.
– Hehe, a teraz na poważne. Pułkownik Rogers kazał podwoić obsadę niektórych posterunków. Zwiad donosi, że w pobliżu usłyszano pomruki menelsów.
– I że niby ciebie, lamusie, wysłał do mnie?
– No ba, przecież wszyscy wiedzą, że mnie kochasz. – Sam zatrzepotał rzęsami.
– Kurwa, teraz nie wiem, czy mam chronić przedpole, czy swoją dupę.
Po chwili szczerego śmiechu obaj wojacy zaciągali się już skrętami. Pomimo tego, że tytoń był mocno zwietrzały, a nawet lekko wilgotny, obaj delektowali się tą chwilą. Z fajkami nigdy nie było nic pewnego, raz było ich pod dostatkiem, a raz brakowało ich przez wiele tygodni. Każdy miał ich jakieś zapasy, jednak gdy ktoś częstował, to odmowa byłaby głupotą.
– Ciekawe, jak smakowały papierosy przed wojną – rozmarzył się Mati.
– Pewnie były zajebiste – stwierdził Sam, uznając to za pewnik.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do mnie dołączyłeś. – Mati się uśmiechnął. – Przez ostatnie trzy godziny totalnie nic się nie działo, nie słyszałem nawet buszujących szczurów. Jeszcze trochę i chyba bym zasnął.
– Właśnie dlatego mnie tutaj wysłali, żebym Tobą wstrząsnął – odparł z udawaną powagą Sam.
– Ech, pieprzysz głupoty jak zwykle.
Nagle usłyszeli tajemniczy świst i wybuch, nocne niebo pojaśniało szpitalnianym światłem. Wszyscy patrząc w górę, zapomnieli, że najgorsze idzie z naprzeciwka. Mati jako pierwszy opuścił wzrok, przyglądając się rozległej, otwartej przestrzeni. Dostrzegł na niej hordę menelsów pędzących w ich kierunków. _No nie, znowu się zaczyna_ – pomyślał.
– Strzelaj wreszcie. – Usłyszał Sama.
W tym samym momencie ciało Matiego zaczęło współgrać z jego okiem, pociągał za spust jak oszalały. Z wyćwiczoną precyzją odstrzeliwał zbliżających się przeciwników. Już po kilkunastu sekundach dostrzegł wsparcie zarówno z prawej, jak i z lewej flanki. To Peter i Jan w końcu się obudzili. Teraz trzy posterunki rozpoczęły prawdziwą symfonię śmierci. Wiedzieli, że nikt nie będzie ich rozliczał z amunicji, mają zrobić swoje i to robią. Trup zaczął ścielić się tak gęsto jak powinien.
W pewnym momencie do uszu Matiego dobiegł wrzask Sama. Kątem oka dostrzegł, że jego przyjaciel walczy wręcz z menelsem. Jakimś cudem jeden z nich prześlizgnął się pomiędzy kulami i zaszedł ich od tyłu. Widział, że grubas ugina się pod ciężarem menelsa, walczy z gnidą, ale przegrywa.
Mati, nie przerywając ostrzału przedpola, wolną ręką wyciągnął swojego glocka i oddał strzał w stronę menelsa. Niestety chybił i to Sam oberwał w nogę, dopiero drugi strzał dosięgnął wrogą kreaturę, której ciało wreszcie zamarło. Chwilę potem usłyszał stękającego Sama:
– Ty chujku, o mało mnie nie zabiłeś.
– Nie marudź, tylko podaj mi kolejne magazynki – odburknął Mati, w dalszym ciągu prowadząc ostrzał w kierunku nadchodzących menelsów.
Sam posłusznie wykonał jego polecenie, a następnie, po obwiązaniu sobie nogi jakąś szmatą, również dołączył do odstrzeliwania przerzedzających się już przeciwników. Wszystko to trwało jeszcze chwilę, aż nagle flara do reszty się wypaliła i wszystko ucichło. Menelsi po raz kolejny zostali odparci.
Przyjaciele wielokrotnie widzieli już trupy menelsów, jednak ten leżący teraz obok nich zainteresował ich szczególnie. Podczas szamotaniny obu wydawało się, że widzą w oczach stwora błysk, co byłoby swoistą anomalią w porównaniu z ich dotychczasową wiedzą. Dodatkowo fakt, że zaszedł ich od tyłu, mógł wskazywać na to, że albo był bardzo szybki, albo przemieścił się w ciemnościach jeszcze przed wystrzeleniem flary, co w perspektywie przyszłości byłoby jeszcze gorsze.
Po jakimś czasie od strony bazy nadszedł interwencyjny oddział z pułkownikiem Rogersem na czele. Dotychczasowa obsada posterunków została zmieniona świeżymi ludźmi, uprzątnięto ciało menelsa, który wdarł się do ziemianki. Resztą mieli się zająć po wschodzie słońca, nocne porządki w tym przypadku nie były wskazane.
– Co się tutaj wydarzyło? Jesteście cali? – głośno zaczął wypytywać pułkownik Rogers.
– Było cicho, aż tu nagle ta flara – zaczął Mati. – A potem się zaczęło. Na szczęście stworów było na tyle mało, że daliśmy radę zdjąć ich wszystkich.
– A ten osobnik? – Pułkownik wskazał ciało menelsa.
– I to jest zagadka – odpowiedział zakłopotany Mati. – Zaszedł nas od tyłu, tylko nie wiem jak. Rzucił się na Sama. Aby go uratować, musiałem strzelać na dwie ręce, przez co wpierw raniłem niechcący Sama, a dopiero potem unieszkodliwiłem tego potwora. Gdyby nie to, że Sam przybył nas wesprzeć, to zapewne ten menels zaszedłby od tyłu mnie i wątpię, żebym wtedy stał teraz tutaj przed panem.
– Dobrze, weź Petera i Jana i zaprowadźcie rannego do ambulatorium.
– Pułkowniku, ta kreatura była jakaś dziwna, mógłbym przysiąc, że miała błysk w oczach. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem.
– Hm, to zastanawiające – odparł zaniepokojony Rogers. – Po odstawieniu Sama zgłoście się natychmiast do sali narad, gdzie zdacie na spokojnie raport.
– Tak jest, panie pułkowniku!
I tak nocna obsada ziemianek zakończyła swoją wachtę. Wojacy wsparli swymi ramionami postrzelonego kompana i powolutku udali się do bazy, a potem dalej do szpitala. Co jakiś czas przystawali i się zmieniali, ponieważ ciężar Sama sprawiał im sporo kłopotu.
– Od jutra idziesz na dietę, grubasie – wystękał Jan.2. JAK SIĘ TO WSZYSTKO ZACZĘŁO
W latach czterdziestych XXI wieku świat ogarnęła ogromna wojna. Ktoś, nikt już nawet nie pamięta kto, nacisnął pierwszy „czerwony guzik”, a potem poszło już lawinowo. Większość metropolii dostała po atomówce, co zrównało je praktycznie z ziemią. Została także użyta nowoczesna broń chemiczna i biologiczna, która skutecznie eliminowała resztę. Ocaleni próbowali jeszcze podejmować walkę, jednak już wkrótce promieniowanie zrobiło swoje. Większość globu zamieniła się w niezdatne do życia pustynie, na których bez kombinezonu ochronnego trudno było przetrwać choćby godzinę. Kiedy wreszcie niedobitki pojęły, że nie ma sensu już walczyć, rozpoczęło się prawdziwe „przemeblowywanie świata”. Ludzie albo zeszli pod ziemię, albo chronili się w ocalałych betonowych konstrukcjach, które zabezpieczały ich przed czynnikami zewnętrznymi.
Każdy radził sobie, jak mógł. Tworzyły się nowe społeczeństwa, systemy władzy i religie. Jak się okazało, ludzie po raz kolejny okazali się bardzo zaradnymi i kreatywnymi istotami, które nie tak łatwo jest przepędzić z powierzchni ziemi. Tam, gdzie nie można było nic wyhodować na powierzchni, tworzono podziemne plantacje wszystkiego, co dało się jeść. Najczęściej były to dość małe społeczności, gdyż wykarmienie większej liczby osób było ogromnie trudne. Dodatkowo promieniowanie skutecznie uziemiło prawie każdy system łączności na świecie. Elektronika dosłownie się stopiła, uniemożliwiając kontakt ludzi na dalsze odległości. Na krótkich odcinkach sprawdzały się jeszcze krótkofalówki, jednak wraz z upływem czasu baterie do nich stały się towarem deficytowym i używano ich tylko w ostateczności.
Owszem, z biegiem czasu, kiedy promieniowanie gdzieniegdzie zaczęło opadać, ludzie zaczęli łączyć się w większe ośrodki, jednak nie zawsze przynosiło to pożądane skutki. Początkowo największym problemem były bandy szabrowników, lecz kiedy do gry wszedł nowy przeciwnik, ludzie zwarli szeregi.
W jakieś trzydzieści lat po wybuchu ostatniej bomby z terenów najbardziej radioaktywnych zaczęli przychodzić zmutowani przedstawiciele rasy ludzkiej. Bomby atomowe oraz broń chemiczno-biologiczna sprawiły, że ludzie, którzy przeżyli atak, doznali zmian mózgowych, stając się jednostkami prymitywnymi. Dodatkowo pewne związki broni chemicznej całkowicie zniszczyły im pręciki w gałkach ocznych, powodując utratę umiejętności widzenia w ciemnościach.
Początkowo spotykani byli dość sporadycznie. Starsze osobniki miewały jeszcze niekiedy na sobie szczątkowe ubrania, czym przypominały przedwojennych meneli. To właśnie przez ich wygląd przylgnęła do nich nazwa menelsi. Wraz z upływającym czasem ich aktywność znacznie wzrastała, pierwotne instynkty sprawiały, że interesowało ich tylko żarcie i prokreacja, dzięki której ich liczebność stawała się coraz to większym zagrożeniem. Do tego doszły wielorakie mutacje, zmieniające zarówno ich wygląd, jak i zachowanie.
Teren byłych Stanów Zjednoczonych Ameryki ze względu na promieniowanie został podzielony na ten zdatny i niezdatny do zamieszkania. Praktycznie wszystko, co mieściło się na wschodnim wybrzeżu, było najmocniej napromieniowane. To stąd wywodziły się największe grupy menelsów. Upiorna przed wojną Aleja Tornad przesunęła się lekko na wschód, przyczyniając się do przetrwania wielu ludzi. Tornada pojawiające się zaraz po bombardowaniach wywiały związki z użytej tam broni chemicznej – coś, co kiedyś było zmorą, stało się wybawieniem. Z kolei wszystko, co znajdowało się na zachód od Houston i Dallas, było całkowicie wyjałowione. Plotki głosiły, że uratowała się jakaś część Kalifornii, jednak nikt nie był w stanie tego potwierdzić.
Początkowo liczebność ocalałych wynosiła niecałe siedemdziesiąt tysięcy ludzi rozsianych od zachodniej Georgii, przez Alabamę, Missisipi, Arkansas; wschodni Teksas, przez Oklahomę, Missouri, Kansas, aż po Nebraskę i obie Dakoty. Po stu latach populacja się potroiła, przekraczając dwieście tysięcy ludzi.
Kanada po wyeliminowaniu wszystkich większych ośrodków miejskich stanowiła wielką niewiadomą. Ze względu na niższą temperaturę broń chemiczna znacznie dłużej pozostała na jej terenie, cofając ją do czasów prehistorii.
Z Meksykiem lub z tym, co po nim zostało, nie było żadnego kontaktu, gdyż nikt nie był w stanie przejść przez tereny zachodniego Teksasu. Nikomu także nie udało się przepłynąć Zatoki Meksykańskiej, ponieważ znajdujące się tam setki platform wiertniczych uległy awarii, doprowadzając do totalnej katastrofy ekologicznej, która zamieniła wodę zatoki w łatwopalną zupę, rozpuszczającą wszystko, co się w niej zanurzyło.3. KARCER
Mati wraz z innymi mieszkał w jednym z byłych więzień stanowych na północ od Atlanty, pieszczotliwie zwanym Karcerem. Jeszcze sto lat temu cele zajmowali zatwardziali kryminaliści, a teraz były one przerobione na lokale dla trzech tysięcy ludzi, którzy starali się jakoś przystosować do warunków panujących w opustoszałym świecie. Większość z nich byli to zwyczajni cywile, którzy korzystając z ochrony trzystu wojaków, próbowali zadomowić się w byłym więzieniu.
Jeden z bloków więziennych, tak zwany „śmierdziel”, został całkowicie przerobiony pod uprawy tego, co mogło urosnąć w zamkniętych pomieszczeniach. Znajdowały się w nim także hodowle coraz bardziej uszczuplającego się drobiu i wszystkożernych świń. Wokół więzienia wykarczowano sporą część lasu, a ziemię przysposobiono pod uprawę roślin. Zbierano tam głównie ziemniaki i kukurydzę, która wydawała się być nieśmiertelna. Z niej robiono mąkę, z której z kolei wypiekano chleb i tak dalej.
Mieli także „szpital”, pozostałość po dawnym lazarecie w głównym bloku, gdzie kilka dziewcząt, przestudiowawszy parę książek medycznych, próbowało leczyć lub łatać ludzi po często bardzo zaciętych bojach z menelsami. Oczywiście brakowało wszystkiego. Już dawno wyczyszczono ze wszystkiego te bliskie, jak i dalekie szpitale, kliniki, a nawet przychodnie weterynaryjne. Większość ocalałych przeszła na medycynę niekonwencjonalną, czyli ziółka i te sprawy. Na szczęście dla pierwszych mieszkańców Karceru, był wśród nich pewien doktor biologii, który poduczył młodszych, jak wyhodować pleśń, tak aby zrobić z niej słaby, ale ratujący czasami życie antybiotyk. Ta wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Oczywiście były też rzeczy, których mieli pod dostatkiem. Za sprawą tego, że w pobliżu znajdowała się niegdyś fabryka tekstyliów, mieli dosłownie całe szpule wszelkiej grubości nici, dzięki czemu domorosłe lekarki mogły zszyć dosłownie każdą ranę. Większość mieszkańców miała na swoim ciele szeroki wachlarz różnej wielkości blizn, którymi już dawno przestano się przejmować.
Szpital ten jako jedyny posiadał elektryczność. Była ona uruchamiana w razie potrzeby dzięki zapasowi agregatów, które starsze pokolenia ściągnęły, skąd się dało. Oczywiście problemem było paliwo, a raczej jego brak. Jednak wspomniany już wcześniej biolog z pewnym inżynierem stworzyli aparaturę wytwarzającą biopaliwo. Niestety, nie nadawało się ono do uruchomienia silników samochodów, ale było wystarczająco dobre, aby uruchomić lekko przerobione agregaty prądotwórcze. Mieściły się one w środkowej piwnicy głównego bloku i były zawsze strzeżone przez najbardziej zaufanych ludzi.
Jak to w więzieniach bywało, także tutaj rządził nim naczelnik. Raz na pięć lat organizowane były wybory na głównodowodzącego. Od trzynastu już lat panowała naczelnik Monica Brass. Czterdziestodwuletnia, charyzmatyczna, drobna kobieta, która klęła jak szewc. Od pięciu lat była osobą samotną, gdyż jej partner Philip zaginął podczas jednej z wypraw. Najprawdopodobniej nie żył, gdyż jak twierdzą świadkowie, wpadł do bardzo głębokiej dziury po szybie windowym w szpitalu w Atlancie, która zaraz po nim się zapadła. Niestety ciała nie odnaleziono, ponieważ ta część budynku była całkowicie zrujnowana. Nie że nie próbowano. Sytuacja była jednak bardzo skomplikowana, gdyż podczas wielkiej wojny po każdym ataku atomówką szpitale dodatkowo obrywały rakietami dalekiego zasięgu. Ta niezbyt humanitarna metoda walki sprawiła, że nawet jeżeli ktoś przeżywał, to nie miał gdzie uzyskać jakiejkolwiek pomocy.
Zgodnie z oczekiwaniami naczelnik Brass szybko otrząsnęła się po tym wypadku. Stała się jeszcze bardziej hardą kobietą, której nic nie było straszne. Nawet jeśli wszyscy zdawali sobie sprawę, że w głębi serca pewnie po dziś dzień wierzy, że Philip przeżył, że może ktoś go porwał albo stracił on pamięć. Wśród ruin teraźniejszego świata mnóstwo było takich ludzi.
Początkowo nie chciała trzeciej kadencji, kiedy jednak się okazało, że nikt inny nie chce kandydować, wróciła do swoich obowiązków z uśmiechem na twarzy. Wszystkie swoje decyzje i tak konsultowała z Radą Ocalałych, w skład której wchodzili: generał Mike Parts, główny lekarz Julia Wang, szef hodowców i żniwiarzy Amanda Jenkins, dyrektor szkoły Paul Mendo oraz wcześniej już wymieniona naczelnik Brass, do której należało ostatnie słowo. Zbierali się dość regularnie, najczęściej w piątkowe wieczory. Zasiadali wtedy w byłej więziennej kaplicy, która już dawno przestała pełnić swoje pierwotne funkcje. Zasada była taka, że w takich obradach mógł uczestniczyć każdy mieszkaniec Karceru, ale rzadko kiedy pojawiał się ktoś poza członkami rady – najwidoczniej swoim przedstawicielom ufano bezgranicznie.
Najczęściej na takich spotkaniach omawiano zwyczajne sprawy, takie jak: zatkana toaleta, braki medyczne czy wygłupy nastolatków. Zebrania te kończyły się zazwyczaj po półgodzinie, kiedy niechcący ktoś położył na stole butelkę samogonu pana Abrahama. Od pewnego czasu jednak spotkania te nabrały zdecydowanie większego znaczenia. Powodem takiego stanu rzeczy były ataki menelsów, które stawały się coraz bardziej uciążliwe.
Umiejscowienie Karceru miało swoje plusy i minusy. Otwarta przestrzeń sprawiała, że strażnicy już z daleka widzieli nadciągające zagrożenie i mogli zawczasu przygotować się do obrony. Z drugiej jednak strony ta otwarta przestrzeń uniemożliwiała dyskretną ucieczkę, a wyprawy po zapasy stawały się coraz bardziej uciążliwe.
Podczas takich wypadów dość często natrafiali na mniejsze siedliska ludności, z którymi najczęściej nawiązywali współpracę bądź którym proponowali przyłączenie się do swojej społeczności. Niestety zdarzało się też tak, że natrafiali na zgliszcza takich osad – rabusie, a w głównej mierze menelsi, robili swoje. Dla ludzi, którzy przetrwali tę apokalipsę, najważniejsze były dzieci, dlatego podczas jakiegokolwiek ataku starali się chronić je za wszelką cenę. Ukrywali je, gdzie się dało: w zamaskowanych ziemiankach, resztkach piwnic czy nawet na drzewach. Nierzadko oddając za nich swoje życie, zwiększali szansę na przetrwanie ludzkości. Niestety za sprawą takich działań po ziemi chodziło bardzo wiele sierot.
Mieszkańcy Karceru nigdy nie przechodzili obok takich dzieci obojętnie. Gdy tylko było to możliwe, były one zabierane do bazy, gdzie z pełną troską adoptowała je cała społeczność. Najczęściej były to maluchy, które ledwie znały swoje imiona. Nie wiedzieć czemu sierotom tym od samego początku nie przypisywano żadnych nazwisk, pozostawały im tylko imiona bądź później nabyte ksywki. Przykładami takich uratowanych dzieci byli właśnie Mati, Sam, Jan, Peter czy Karen oraz wiele, wiele innych. Po wejściu w dorosłość w większości przypadków stawali się w pełni wartościowymi członkami społeczeństwa. Charakteryzowała ich silna więź między sobą. Zjednoczeni wspólnym pochodzeniem byli dla siebie niczym rodzeństwo, na które zawsze mogli liczyć.4. LIZANIE RAN
Wchodząc na teren szpitala, wszyscy śmiali się i przechwalali po niedawno stoczonej potyczce. Kiedy jednak drzwi od ambulatorium otworzyła zatroskana jak zwykle Karen, Sam nagle zaczął utykać, opierając się całkowicie na ramieniu Matiego.
– Uf, żyjecie… Sam, bidulku, co ci się stało? Połóżcie go szybko tutaj na stole. Zaraz rozetnę ci spodnie i cię opatrzymy. Będzie dobrze. – Karen jedną ręką gładziła Sama po policzku, drugą zaś przygotowywała zestaw do odkażania i szycia.
– Jemu tylko o to chodzi, żebyś mu ściągnęła gacie – parsknął Peter. – Mati, ratując grubasa, postrzelił go niechcący w dupę.
– Nieprawda, doskonale sam sobie radziłem i gdyby ten tutaj chujek mnie nie postrzelił, pokonałbym tego menelsa własnymi rękami – nieudolnie zaczął się tłumaczyć Sam.
– Od kiedy to pudłujesz, Mati? – przekornie spytała Karen.
– Wiesz, czasami tak bywa, gdy jedną ręką walisz do wroga, a drugą po omacku ratujesz przyjaciela. A że Sam ma takie gabaryty, to nietrudno go było niechcący trafić – odparł z udawaną powagą Mati.
– Spierdalaj! – skwitował Sam.
Wszyscy wybuchli śmiechem. A kiedy Sam poczuł pierwsze ukłucie igły, rozpoczęły się prawdziwy lament i zawodzenie, których nie powstydziłaby się żadna płaczka pogrzebowa.
– To my może już pójdziemy – skwitował to do tej pory milczący Jan.
– Masz rację, pułkownik Rogers zapewne już na nas czeka – przytaknął ochoczo Peter.
– Za chwilę do was dołączę – oznajmił Mati.
Wszyscy z wymownymi uśmieszkami popatrzyli na siebie. Spuszczając na zachowanie kolegi kurtynę milczenia, Jan i Peter wyszli z ambulatorium. Teraz dopiero Mati mógł w spokoju przycupnąć na krześle i przyjrzeć się pracującej Karen. Jej filigranowe ciało bardziej przypominało nastolatkę niż dwudziestoczteroletnią kobietę. Była ubrana w swój nienagannie biały kitel z kieszeniami wypełnionymi wszelkimi przyborami medycznymi. Na stopach miała prowizoryczne japonki, które już dawno powinny trafić do śmieci. Piękne kasztanowe włosy miała spięte w kucyk, zresztą jak zawsze, gdy wchodziła na teren szpitala. Na jej twarzy malowało się ogromne skupienie, chciała jak najlepiej oczyścić i zszyć ranę Sama. Wiedziała, że jest obserwowana przez Matiego, lecz nie przeszkadzało jej to. Wprawne dłonie wykonywały szybkie i pewne ruchy. I pomimo tego, że wszyscy w obozie doskonale wiedzieli, że między Matim a Karen aż iskrzy, nigdy do niczego między nimi nie doszło. Ona oddawała się bez opamiętania pracy w szpitalu, on zaś starał się być najlepszym wojakiem. Przeważnie kiedy już kończyli pełnić w danym dniu swoje obowiązki, byli tak sterani, że padali na swoje wyrka w celach, zapominając czasami się rozebrać.
Brzdęk wpadającej do metalowej miski kuli, którą Karen wyciągnęła z nogi Sama, wyrwał Matiego z letargu:
– Może ci coś pomóc – zaproponował, pomimo tego, że wiedział, że Karen mu na to nie pozwoli.
– Rychło w czas – z uśmiechem na twarzy odparła Karen.
– Przepraszam, chyba odpłynąłem – odparł zmieszany Mati.
– On ma tak zawsze, gdy pojawiasz w polu widzenia – skomentował Sam. – Auuaaaaa!!! – wykrzyczał, gdy Karen zalała zszytą już ranę alkoholem. – Lepiej byłoby, gdybyś mi się tego wpierw dała napić. Jak piecze, kurna.
– Duży chłopiec, mała ranka, duży wrzask – trafnie oceniła Karen.
– Oj tam, oj tam – usprawiedliwiał się Sam. – Nie żebym cię wyganiał, Mati, ale wydaje mi się, że góra może oczekiwać od ciebie pewnych wyjaśnień.
– Masz rację – zreflektował się Mati. – To ja już pójdę. Karen, zobaczymy się może później? – zapytał kurtuazyjnie, wychodząc.
– Oczywiście, jak zawsze, Mati, jak zawsze – wyszeptała Karen, doskonale zdając sobie sprawę, że on już jej nie słyszy. – Dobra, mazgaju, poszukam ci jakichś spodni, żebyś nie musiał paradować po obozie z gołym tyłkiem. Tylko gdzie ja znajdę taki rozmiar…
– Oj, wiesz co, Karen – sfochował się Sam.
Wychodząc z oddziału szpitalnego, Mati starał się przypomnieć sobie po kolei wszystkie wydarzenia mające miejsce podczas jego ostatniej warty. Doskonale wiedział, że pułkownik Rogers będzie chciał jeszcze raz usłyszeć wszystko, nawet najdrobniejsze szczegóły, a zapewne zmusi go także do napisania skrupulatnego raportu, czego strasznie nie lubił. Na przemyślenia nie miał zbyt dużo czasu, ponieważ stara kaplica, w której mieli się spotkać, była umiejscowiona w tym samym budynku co szpital, wystarczyło jedynie przejść do drugiego skrzydła.