Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kartel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 kwietnia 2022
Ebook
35,00 zł
Audiobook
34,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Kartel - ebook

Młody dziennikarz Krzysztof Fronisz wraz z zaprzyjaźnionym poszukiwaczem skarbów wydobywają w Górach Sowich tajemniczą skrzynię z okresu II wojny światowej. Początkowo nie zdają sobie sprawy z wagi znaleziska, ale szybko okazuje się, że staje się ona przedmiotem pożądania służb specjalnych kilku krajów oraz tajemniczej organizacji – tytułowego „Kartelu” – która rządzi miastem i ma ambicje zaprowadzenia nowego porządku. Dziennikarz zostaje więc uwikłany w wielowątkową intrygę, w której nie obowiązują żadne zasady. Aby zdobyć skrzynię z niemieckimi dokumentami z II wojny, zwalczające się strony posuwają się do zabójstw, tortur i zdrady. Istotnym wątkiem jest sposób działania samego „Kartelu”, do którego należą zarówno gangsterzy, jak i uznani profesorowie, biznesmeni czy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości oraz organów ścigania. Jego członkowie uznają się za lepszą część społeczeństwa, która jest predystynowana do rządzenia. Nie obowiązują ich żadne normy. Czy to moralne, czy też wynikające z przepisów prawa. Uważają, że te przestarzałe ograniczenia są dla słabych i głupich.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8202-615-3
Rozmiar pliku: 948 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Nienawistne, uciążliwe buczenie wyrwało Krzysztofa Fronisza ze snu. Gdy otworzył oczy, nie wiedział dokładnie, co się dzieje. Dopiero kiedy myśli przestały być bezładem marzeń z innego świata, pobiegł w kierunku leżących na podłodze spodni. Stamtąd właśnie dobiegał rozpruwający spokój poranka dźwięk. Gdy, szarpiąc kieszenie, złapał wreszcie komórkę, przestała brzęczeć. Na wyświetlaczu nie pozostał żaden numer, ktoś dzwonił z zastrzeżonego.

Mężczyzna wściekł się podwójnie — nie dość, że ktoś wyrwał go z pięknego snu, to jeszcze nie wiedział kto i dlaczego. Cisnął telefonem o łóżko i wolnym krokiem skierował się do kuchni. Dochodziła ósma, więc nie warto było już ponownie się kłaść. Krzysztof z mozołem zaczął więc przygotowywać kawę. Jej aromat poprawił mu humor i gdy po chwili z dużą dymiącą filiżanką usiadł przy stole, po złości nie było już śladu.

Brzeg filiżanki od jego ust dzieliło zaledwie kilka milimetrów, kiedy telefon zadzwonił ponownie. Młody mężczyzna gwałtownie odstawił naczynie i rzucił się na łóżko, by z pościeli wygrzebać komórkę. Tym razem zdążył.

— Halo! — niemal krzyknął.

— Obudziłem? To przepraszam — odezwał się męski głos. Był uprzejmy, ale twardy.

— Już nie śpię. Kto mówi i o co chodzi? — rzucił nieco spokojniej Krzysztof.

Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie. Potem, nie zmieniając tonu, głos zaczął mówić krótkimi zdaniami:

— Sprawa, którą pan się zajmuje, może być niebezpieczna. To nie groźba, ale życzliwe ostrzeżenie. Przed laty ktoś o podobnych zainteresowaniach zaginął bez śladu.

Fronisz nie pamiętał już o wściekłości, bo na taki telefon czekał od dawna. Pragnął usłyszeć te słowa. Wreszcie ktoś zainteresował się tym, co robi. Czuł się doceniony. Jego próżność przeżywała stan uniesienia.

— Tylko niech pan nie pomyśli, że ktoś czyha na pana życie — ciągnął dalej głos. — Nic z tych rzeczy. Zabijanie dziennikarza małej regionalnej gazety byłoby śmieszne. Chodzi o to, że pewnego dnia możesz… może pan otworzyć drzwi, za którymi będzie czekało prawdziwe niebezpieczeństwo. Nie będzie pan nawet mógł zrozumieć, dlaczego przyszło właśnie w tej chwili.

— Kto mówi? — Krzysztof nie wytrzymał.

— Przecież to bez znaczenia, jakie wypowiem nazwisko. Nie sprawdzi pan, czy jest prawdziwe. — Mężczyzna po drugiej stronie mówił ciągle tym samym tonem.

— A po co pan mi to wszystko mówi?

— Do redakcji w najbliższych dniach przyjdzie list. Może już zresztą dotarł. Będzie w nim wiele informacji. Jeśli właściwie je pan odczyta, być może wkroczy pan na ścieżkę prowadzącą do tego, czego pan szuka. Być może, powtarzam. Ale gdy zacznie pan wykorzystywać wiedzę z listu, zbliży się pan do tych niebezpiecznych drzwi.

— Zaraz pan powie, żebym się lepiej wycofał, póki czas — żachnął się Krzysztof.

— Wiem, że to nierealne. Chcę tylko, żeby po przeanalizowaniu tego listu stał się pan ostrożniejszy niż obecnie. — Głos przerwał, jakby chciał się rozłączyć.

— Zaraz, zaraz. — Dziennikarz za wszelką cenę usiłował podtrzymać rozmowę. — W zasadzie nic mi pan nie powiedział.

Po drugiej stronie usłyszał westchnienie.

— Powiedziałem wiele — rzekł spokojnie głos.

— Kto wysłał do mnie ten list?

— Nie mówiłem wcale, że list będzie adresowany do ciebie… do pana.

— A do kogo?

— Może się jeszcze kiedyś odezwę. — Głos wyraźnie chciał skończyć rozmowę.

— A tak właściwie, dlaczego pan do mnie dzwoni? Znamy się? Kto zaginął? — dopytywał Krzysztof.

— Do usłyszenia.

Fronisz odłożył komórkę na stół i poczuł się nieswojo. Jakby był obserwowany we własnym mieszkaniu. Wyjrzał przez okno, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. Na ulicy dzień tętnił już życiem.

Wrócił do stołu i sięgnął po kawę. Ciągle była gorąca. Rozmowa, która wydawała mu się tak ważna, trwała zaledwie chwilę.

* * *

Redakcja była niemal pusta, gdy Krzysztof siedział w sekretariacie i przeglądał nową korespondencję. Nie miał pojęcia, jak rozpoznać list, który miałby pomóc mu w rozszyfrowaniu tajemnicy.

— Szukasz czegoś szczególnego? — spytała sekretarka.

— Sprawdzam, czy nie ma listu do mnie — odpowiedział, lekko tylko podnosząc oczy. Jego wzrok nie sięgnął twarzy okołotrzydziestoletniej kobiety. Zatrzymał się na dekolcie, w którym na jędrnych piersiach zalotnie błyszczał niewielki pieprzyk.

— Jak przyjdzie coś do ciebie, to ci przyniosę — rzuciła zirytowana, bo nie lubiła, gdy ktoś ingerował w jej obowiązki. W ogóle nie lubiła zbyt długiej obecności osób, których nie zapraszała czy raczej nie wzywała.

— Za chwilę muszę wyjść i chcę sprawdzić, czy czegoś dla mnie nie ma. Zaraz sobie idę — rzucił od niechcenia. Jego wzrok tym razem przebrnął przez pieprzyk i zatrzymał się na zielonych oczach. — Ładnie dziś wyglądasz — powiedział z uśmiechem najszczerszym, jaki udało mu się z siebie wykrzesać.

Dziewczyna na chwilę się zawahała.

— Byłam wczoraj u fryzjera. Miło, że dostrzegłeś. — Złagodniała.

Krzysztof triumfował w duchu. Nigdy by nie wpadł na to, że tlenione, postrzępione włosy mogły zaledwie dzień wcześniej widzieć fryzjera.

— Może masz ochotę na kawę? — zaproponowała z delikatnym uśmiechem. Chciała powiedzieć więcej, ale powstrzymała się, gdy zobaczyła jego zaskoczoną minę. — Właśnie robię sobie — dodała po sekundzie.

Mężczyzna skończył w tej chwili przeglądać redakcyjną korespondencję. Był trochę rozczarowany, że nie znalazł nic szczególnego. Iskierką nadziei były jeszcze listy od czytelników. Nie mógł ich jednak otworzyć, bo zostały zaadresowane do innych dziennikarzy. Właśnie obmyślał sposób, by sprawdzić ich zawartość, gdy sekretarka powtórzyła pytanie o kawę.

— Może herbatę. — Jego wzrok znów zatrzymał się na pieprzyku. Wpatrywał się w niego tak długo, aż dekolt znieruchomiał. Kiedy dziennikarz spojrzał wyżej, na wąskich ustach sekretarki dostrzegł lekko drwiący uśmiech.

— Herbaty też mam pod dostatkiem. — Jej usta jakby stały się pełniejsze. Wstała zza biurka i kołysząc szerokimi biodrami, skierowała się do malutkiej kuchni.

Nie zastanawiał się ani chwili. Ze sterty listów wyciągnął te od czytelników i wrzucił do torby. Potem spokojnie rozsiadł się na krześle i czekał na powrót sekretarki. Dopiero teraz zaczął myśleć o niej nie jak o siedzącym za biurkiem androidzie zaprogramowanym do utrudniania życia wszystkim, którzy przekroczą drzwi jej pokoju, ale jak o młodej kobiecie, być może na swój sposób atrakcyjnej. Przypomniał sobie nawet, że ma na imię Małgosia. Choć jeszcze nigdy nie zwrócił się do niej w ten sposób.

Tymczasem ona na tacy przyniosła dwie filiżanki i talerzyk ze słodyczami. Gdy stawiała to wszystko na biurku, Krzysztof poczuł zapach jej perfum i z przyjemnością zaciągnął się nim głęboko. Przez chwilę milczeli. W jego ustach łechcąca podniebienie słodycz otoczonych w mlecznej czekoladzie pralin toczyła walkę z orzeźwiającym smakiem herbaty. W głowie trwał spór o to, czy zaprosić kobietę do siebie, czy nie.

— Może pójdziemy do kina? — wypalił nagle.

— Dziś jestem zajęta — odpowiedziała, zanim dźwięk jego słów przestał rozchodzić się po pokoju. Nie było wątpliwości, że spodziewała się tego pytania.

Tym razem cisza stała się nieznośna. Wyjście oznaczałoby rejteradę, pozostanie wymagało kolejnego natarcia, jednak mog­ło to oznaczać jeszcze większą klęskę. Poczuł nagle przypływ sympatii do siedzącej naprzeciwko kobiety.

— Małgosiu… — zaczął znowu.

Uśmiechnęła się trochę niepewnie.

— Pierwszy raz mówisz do mnie po imieniu. Musiało cię tu sprowadzić coś naprawdę ważnego — powiedziała jakby z wyrzutem, choć wyczuł, że dźwięk imienia sprawiał jej radość.

— Tak, chciałbym się spotkać z szefem, ale to nie zmienia faktu, że miło się z tobą rozmawia, jeszcze przyjemniej na ciebie patrzy, a w połączeniu z tym wszystkim zapach twoich perfum powoduje zawrót głowy — rozpoczął kolejny szturm.

Tym razem bramy twierdzy nie wydawały się już tak niedostępne. Słychać było jakby lekkie skrzypienie dawno nieotwieranych zamków. Kobieta poprawiła włosy, wypięła bardziej i tak już wyraźnie zarysowany biust i przymrużyła oczy. Ewidentnie czekała na więcej.

— Nie rozpoznaję tych perfum, ale gorzkawy zapach świadczy o wyszukanym guście. Są intrygujące. Może znajdziesz jednak chwilę i wybierzemy się chociaż na kawę?

Powietrze zgęstniało, ale tym razem przyjemnie. Emocje mieszały się z wyobraźnią, choć żadne z nich nie wiedziało do końca, czy to już flirt, czy tylko gra. Potrzebowali jeszcze kilku zdań, by wątpliwości się rozwiały, ale do pokoju wparował naczelny gazety. Z rozmachem otworzył drzwi, obrzucił wzrokiem oboje siedzących, czekoladki i filiżanki. Atmosfera napięcia niczym kłąb gęstego dymu wypłynęła z pokoju. Zamiast niej do środka, jak bezwonny, śmiertelny gaz, wsączała się nerwowość.

— Czekasz na mnie? — Naczelny świdrował dziennikarza wzrokiem. Nie lubił, jak ktoś zbyt łakomie patrzył na jego sekretarkę. Na dodatek pod jego nosem. Kobiety w swoim otoczeniu uznawał za osobistą własność. Niezależnie, czy chodziło o żonę, córkę, kochankę, czy o sekretarkę.

— Oczywiście — odpowiedział Krzysztof. Pociągnął jeszcze duży łyk herbaty i wstał powoli. — Mam do obgadania ważną sprawę.

— Na premię i podwyżkę nie licz, delegacji i urlopu nie podpiszę. Jeśli chodzi ci o coś innego, zapraszam do gabinetu. — Mężczyzna otworzył drzwi i bez oglądania się na podwładnego wmaszerował do środka. Od razu rozsiadł się przy stoliku dla gości, sięgnął po papierosa, zapalił i głęboko się zaciągnął. Dłonią wskazał Froniszowi krzesło po drugiej stronie stołu. — Zanim cokolwiek powiesz, tu jest zaproszenie na bal z okazji rocznicy zjednoczenia Niemiec. Organizuje go konsulat. Będzie pewnie kurewsko nudno, ale trzeba tam być. Weź fotografa, a najlepiej fotografkę, żebyście nie wyglądali jak pedały, i idź tam. Jako jedyny z naszych dziennikarzy mówisz dobrze po niemiecku. No oczywiście poza mną, ale ja akurat nie mogę. Na podobną imprezkę nasi niemieccy przyjaciele zaprosili mnie do Berlina — powiedział niemal na jednym wydechu, po czym rzucił eleganckie zaproszenie w kierunku Krzysztofa. Koperta, ślizgając się po stole, spadła na jego kolana.

— Co mam z tego napisać? — zapytał.

— Nie wiem. Pewnie niewiele. Trzeba będzie dać kilka zdjęć, podpisać je i może do tego krótki wywiad. Tak, żeby wszyscy byli zadowoleni — mówił od niechcenia naczelny.

Krzysztof nie przepadał za nim, ale w pewien sposób podziwiał. Adam Wawrzecki jako dziennikarz był kompletnym beztalenciem. Nie potrafił ani pisać, ani redagować. Nigdy nie otrzymał żadnej dziennikarskiej nagrody, choćby wyróżnienia. Jednocześnie miał niebywałą umiejętność autoprezentacji, wykorzystywania w stu procentach swoich skromnych atutów i był mistrzem intryg. Niemieckiego nauczył się w latach osiemdziesiątych, pracując u bauera. Gdy zmarł poprzedni naczelny, bez wahania zgłosił swoją kandydaturę. Nikt nie dawał mu szans, a jednak wygrał. Po kilku miesiącach okazało się, że kluczem do sukcesu był wspólny wyjazd z synem właściciela gazety do Karpacza. Tam przez tydzień wypili dwie skrzynki wódki, kilka kartonów wina i szampana, a piwa nikt nie zliczył. Przez ich pokój przewinęło się kilka tuzinów prostytutek.

Kiedy wrócił do Wrocławia, nominację miał w kieszeni. W niedzielę, jako przykładny katolik, mąż i ojciec, wraz z żoną oraz dwiema córkami pojechał na mszę do katedry. Wyspowiadał się, zaprosił rodzinę na obiad do ekskluzywnej restauracji. Po przystawce żonie ofiarował pierścionek z brylantem, córkom kolczyki z opalami i oświadczył, że spełniło się marzenie jego życia. Ma udaną rodzinę, a teraz zostanie jeszcze szefem gazety. Był szczęśliwy.

Od tego czasu minęły trzy lata. Wawrzecki trzymał pismo twardą ręką, nie wyznaczył nawet zastępcy, by nie było wątpliwości, kto rządzi. Do tego uwielbiał chodzić na rauty, pokazywać się na odczytach, których w większości nie rozumiał, nawiązywać kontakty z politykami, spotykać się z biznesmenami, których — nikt nie wiedział, w jaki sposób — namawiał do zamieszczania reklam w gazecie. Wszyscy byli szczęśliwi. Niemiecki właściciel liczył zyski, jego syn raz na jakiś czas wpadał do Polski i spędzał z Wawrzeckim tydzień w Karpaczu. Sam naczelny kasował premię za premią, budował swój prestiż i mścił się na wszystkich dawnych kolegach, którzy niegdyś nim gardzili. Jego żona, korzystając z nazwiska i koneksji męża, robiła karierę naukową. Na wszelki wypadek nie wnikała w jego interesy.

— Co to za sprawa? — zapytał Wawrzecki, zaciągając się papierosem.

— Potrzebuję rady. — Krzysztof znał słabe punkty pryncypała. Głównym była próżność. — Wiesz, że jakiś czas temu wpadły mi w ręce dziwne niemieckie dokumenty. Może chodzić o jakieś kosztowności, które SS rabowało w Polsce, Czechach i innych okupowanych krajach. Stanąłem jednak w martwym punkcie. Nie wiem, gdzie szukać dalszych tropów.

— A na czym się zatrzymałeś?

— Potrzebuję kogoś, kto zna się na niemieckich dokumentach z okresu drugiej wojny. Poradzę sobie, ale przez kilka tygodni muszę być mniej obciążony pracą, by zająć się tylko tym — powiedział spokojnie.

— Nie ma sprawy. Załatw tylko ten bankiet u konsula. — Wawrzecki zgasił papierosa, wstał i skierował się w stronę drzwi.

Żegnając Krzysztofa, wezwał sekretarkę do gabinetu. Gdy ta przechodziła przez drzwi, wymierzył jej siarczystego klapsa w opiętą ciasno dżinsową spódnicą pupę. Dźwięk plaśnięcia odbił się echem od ścian sekretariatu, a Wawrzecki świdrującym wzrokiem wpatrywał się w oczy podwładnego. To był jego sposób na udowodnienie, kto jest przywódcą stada.

Krzysztof czuł niesmak po tym spotkaniu, ale osiągnął cel. Miał gwarancję kilku tygodni spokojnego tropienia. „Marzenia się spełniają”, pomyślał w duchu i uczucie niesmaku zaczynało ustępować radości. Z uśmiechem wchodził więc do swojego boksu, gdy nagle spotkał sekretarza redakcji Stanisława Kołyka.

— Napiszesz coś? — zapytał ten z sarkastycznym uśmiechem. Fronisz uwielbiał utarczki z nim. Choć nie ufał mu za grosz, to jednak darzył swego rodzaju sympatią. Kołyk awansował w czasie stanu wojennego, a więc wtedy, gdy przyzwoici ludzie dostawali wilcze bilety. Kiedy komuna chyliła się ku upadkowi, napisał jeden mały tekst do podziemnego pisma, którego egzemplarz przez te wszystkie lata przechowywał jak relikwię. Pokazywał go wszystkim, by udowodnić, że nie był kanalią. Choć powszechnie wiadomo, że jednak był, to wiatr historii nie wymiótł go z redakcji. Chronił go pracoholizm, małe potrzeby finansowe i umiejętność schlebiania przełożonym.

— Dlaczego pytasz?

— Bo muszę czymś zapełniać strony gazety, dzięki której masz na czynsz — atakował Kołyk.

— Zawsze byłeś taki zasadniczy?

— Tu nie o zasady chodzi, ale o prawa wolnego rynku. Jesteś dobry, pracujesz, zarabiasz. Nie chce ci się pracować, pracodawca wywala cię na bruk, głodujesz. — Sekretarz nadymał się coraz bardziej.

— A ty mnie zamierzasz wyrzucić, bo nie pracuję. Dobrze rozumiem, pracodawco? — Krzysztof drwił.

— Mniej więcej. — Kołyk zignorował kpiarski ton.

— A może mnie raczej negatywnie zweryfikujesz? — Krzysztof, który zdążył już rozsiąść się w fotelu i włączyć komputer, zaczął kontrofensywę.

— Co ty możesz wiedzieć o tamtych czasach. — Sekretarz stracił trochę animuszu. — Takich jak ty łamali wtedy jak zapałki. Dawaj jakiś tekst, bo się poskarżę naczelnemu.

To był moment, na który Fronisz czekał.

— Dostałem od niego pozwolenie na kilka tygodni pracy nad tajnym zadaniem. Nie dopytuj więc i się nie wtrącaj — zakomunikował i widział, jak twarz Kołyka zmienia wyraz z groźnej na przyjacielską.

— Długo z nim rozmawiałeś?

— Oczywiście. O specjalnym zadaniu nic ci nie powiem. Ale za kilka dni dostaniesz ode mnie kawałek z bankietu wydawanego przez niemieckiego konsula. Ma być godnie, więc zaplanuj z pół kolumny, a może nawet całą — komenderował Krzysztof.

Kołyk zapisał wszystko w notesie, potem oparł się o biurko dziennikarza, postukał palcami w blat i zmienionym tonem zaproponował napisanie wywiadu z angielskim profesorem historii, przebywającym akurat z wizytą na Dolnym Śląsku. Naukowiec zbiera materiały o angielskich jeńcach, którzy trafili do obozów koncentracyjnych, i najbliższe tygodnie zamierza spędzić w polskich archiwach, a obecnie jest w muzeum Gross-Rosen. Fronisz uznał pojawienie się Anglika za uśmiech losu, wszak jego wiedza mogła przydać się do rozwikłania zagadki niemieckich dokumentów. Zgodził się więc chętnie, czym sprawił radość sekretarzowi redakcji, który poczuł, że jednak ma na coś wpływ. Choć, z drugiej strony, był trochę rozczarowany, że reporter zgodził się tak szybko. Gdyby protestował, mógłby przełamać opór stwierdzeniem, że to polecenie naczelnego. Mimo że wiktoria nie była pełna, to jednak i tak go połechtała.

Gdy Kołyk ruszył w poszukiwaniu kolejnej ofiary, Krzysztof wreszcie mógł bezpiecznie przejrzeć ukradzione z sekretariatu listy. Delikatnie rozrywał koperty i z dreszczykiem emocji wodził wzrokiem po zapisanych kartkach.

Lektura okazała się zaskakująca. Pierwszy list opisywał sąsiada, który kradnie bieliznę. Drugi informował o nadciągającej wojnie z Rosją i Chinami, w której zachodnia cywilizacja zginie. Trzeci donosił o obcych szpiegach niczym muchy obsiadających wszystkie urzędy w Polsce. Czwarty obnażał bezduszność banków, które nie dość, że żyją z naszych pieniędzy, to jeszcze łupią nas na dodatkowych opłatach. Piąty podważał reputację matek większości polityków, bo gdyby prowadziły się porządnie, nie mogłyby wydać na świat takich gadów.

Gdy dziennikarz brał do ręki ostatni list, miał nadzieję, że nadchodzi chwila, która zmieni jego życie. Ale jego treść nie odbiegała od pozostałych — opisywał zbrodnie, jakich dopuszcza się polska policja na niewinnych kibicach, którzy jak powszechnie wiadomo, chcą tylko spokojnie dopingować swoje ukochane drużyny.

— Niech to szlag. — Skrzywił się. Miał do siebie pretensje, że tak łatwo uwierzył jakiemuś głosowi w słuchawce.

* * *

Na środku placu apelowego siedział mężczyzna. Trudno było określić jego wiek, ponieważ twarz ukrywał za średniej długości czarną brodą i okularami w rogowych oprawkach. Długie, wystylizowane, zaczesane na bok czarne włosy zdradzały, że mężczyzna lubi oglądać własne odbicie w lustrze. Ciemnozielona marynarka w delikatną kratę, sportowe spodnie jakby wyjęte z katalogu mody kolonialnej oraz leżąca obok brązowa skórzana kurtka wskazywały, że mamy do czynienia z człowiekiem, który znaczną część swoich dochodów wydaje na ubrania.

Profesor David Rodick w milczeniu wpatrywał się w dal. Trwało to dłuższą chwilę. Z letargu wyrwał go dźwięk zbliżających się kroków. Ich miarowość spowodowała, że jego plecami wstrząsnął dreszcz. Odwrócił się z dziwną obawą. Spostrzegłszy Krzysztofa, zastygł. Wyglądał, jakby zobaczył ducha. Fronisz zatrzymał się w odległości kilku metrów i przyjaznym tonem zawołał:

— Hello, I’m a journalist. I’d like…

— Dzień dobry — odpowiedział po polsku Anglik. Wstał i ruszył w kierunku przybysza . Przyłożył dłoń do czoła i spojrzał w niebo. Piękne jesienne słońce oślepiło go, więc zmrużył oczy i spuścił wzrok. Teraz stał na wprost Krzysztofa i bacznie mu się przyglądał.

— Przepraszam, przestraszyłem pana. Nazywam się Krzysztof Fronisz, jestem dziennikarzem miejscowego tygodnika. Znajdzie pan chwilę na rozmowę? — spytał dziennikarz.

— Nie przestraszył mnie pan. Raczej trochę zaskoczył — powiedział Rodick. — Nie miałem zamiaru z nikim rozmawiać, ale skoro pan już tu jest…

Nie dokończył zdania, powoli ruszył w kierunku obozowej bramy. Krzysztof niepewnie podążał za nim. Dopiero gdy znaleźli się poza terenem obozu, profesor się ożywił.

— O czym chce pan rozmawiać i jak mnie pan tu znalazł? — zapytał. Jego polski był doskonały. Trzeba się było długo wsłuchiwać, żeby usłyszeć obcy akcent.

— Pojawienie się angielskiego profesora na Dolnym Śląsku rzadko uchodzi uwadze prasy. Chciałem prosić o wywiad na temat pana badań. — Krzysztof przez cały czas mówił tonem ucznia, który nie przygotował się do lekcji.

Anglika ten podział ról zdawał się szczerze bawić. Rozejrzał się i podszedł do stojącego na poboczu samochodu. Bezbłędnie rozpoznał auto Krzysztofa, bez pytania zajął miejsce obok kierowcy. To jeszcze bardziej onieśmieliło dziennikarza. Stał chwilę zdezorientowany. Potem bez słowa wsiadł, uruchomił silnik i spokojnie ruszył.

Za oknami pojazdu roztaczał się malowniczy widok pogrążających się w jesieni wzgórz. Co jakiś czas do auta wpadały promienie słoneczne odbijające się w zielono-niebieskich taflach zalanych wodą kamieniołomów. Wewnątrz samochodu trwała próba sił.

Krzysztof odzyskał już pewność siebie i milczenie przestało być dla niego kłopotliwe. Profesor, mrużąc oczy, wpatrywał się w krajobraz. Jechali tak dobre dwadzieścia minut. Wreszcie dziennikarz zatrzymał się obok przydrożnej restauracji.

— Zapraszam pana na obiad — rzucił, wychodząc z auta, i skierował się do lokalu.

Anglik nadal nic nie mówił. Stanął przed knajpą i wsłuchiwał się w gwar dochodzący z wnętrza. Jakby wyłapywał słowa wyślizgujące się przez uchylone okno. Wreszcie żwawymi susami pokonał schody prowadzące do środka i stanął na brzegu dużej, lekko zacienionej sali. Przy stoliku w rogu dostrzegł przeglądającego menu Krzysztofa, nie od razu jednak ruszył w jego kierunku. Wolnym krokiem skierował się do baru i zamówił dwie pięćdziesiątki. Barman wyciągnął z zamrażarki oszronioną butelkę. Anglik z przyjemnością patrzył, jak oleista ciecz wypełnia proste kieliszki. Chwycił pierwszy z prawej, odwrócił się i obserwował salę. Fronisz ciągle jeszcze oglądał menu i zdawał się nie przejmować nieobecnością towarzysza podróży.

Profesor wprawnym ruchem wlał w siebie zawartość szkła i poczuł przeszywające zimo i gorąco jednocześnie. Uczucie to tak mu się spodobało, że natychmiast wychylił drugi kieliszek. Ogarnęła go błogość. Alkohol już zaczynał krążyć w żyłach, ale jeszcze nie mącił umysłu. Poprosił barmana o powtórkę i nadal lustrował salę. Nic szczególnego się nie działo. Jakaś para właśnie kończyła obiad. Dwóch mężczyzn, sądząc po leżących obok nich przyrządach — geodetów, sączyło piwo, a w samym rogu grupa pięciorga niemieckich turystów próbowała rozszyfrować napisaną tylko po polsku kartę dań. Wcześniej chcieli dowiedzieć się czegoś o potrawach od kelnera, jednak ten słowa nie mówił w języku innym niż polski. W pierwszej chwili Anglik miał nawet ochotę, by im pomóc, ale zrezygnował. Nie lubił się mieszać w takich sytuacjach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: