Kartka ze szwajcarskim adresem - ebook
Gdy Maria i Czesław próbują ułożyć sobie swój los w dalekim mieście na północy Rusi, światem nagle zaczynają targać niepokoje, które burzą zdawałoby się ich harmonijne już teraz życie…
Tymczasem w Królestwie Polskim czas toczy się powoli, chociaż nie tak mile i spokojnie, jak działo to się jeszcze niedawno. W egzystencję Osmana, Tatara polskiego, dawnego narzeczonego obecnej żony byłego księdza, ponownie wkracza Mania. Pisze do niego listy, zakłócając tym jego pozorny spokój. Na dodatek stabilizację zaburza mu niespodziewana wizyta siostry Czesława, która okazuje się być bardzo intrygującą osobą. I piękną kobietą.
Gdy Czesław nieświadomie wsiąka w środowisko rewolucjonistów i zostaje aresztowany przez Ochranę, Mani z synkiem udaje się uciec z Kostromy. Kobieta z pomocą dawnego adoratora ląduje w jego majątku pod Augustowem. Z radością znajduje tam siostrę męża i ma nadzieję bezpiecznie doczekać jego powrotu z zesłania. Wieści o jego śmierci nie przyjmuje do wiadomości. Nie wie też, że Ludka zakochała się w Osmanie, a ten ją zwodzi i mami. Sam bowiem cały czas kocha tylko Marię. I nie cofnie się przed niczym, aby ją odzyskać.
Czy kobieta potrafi rozpoznać zagrożenie, mogące dotknąć ją, jej dziecko i… drugą kobietę, z którą połączył ją los? Jak nie zgubić się we wstrząsanym dziejowymi burzami świecie, szczególnie gdy wkracza weń ktoś, komu niepokój w życiu naszych bohaterów jest na rękę? I gdy trudno odróżnić wroga od sprzymierzeńca. A przystań, która wyglądała na bezpieczną, wcale taką nie była...
Odpowiedź na te pytania przynosi niezachwiana wiara, że Czesław wciąż żyje. Oraz pewna kartka ze szwajcarskim adresem...
Przypadek sprawia, że Czesławowi udaje się uniknąć syberyjskiego zesłania, gdzie łatwiej o śmierć niż o kawałek chleba. Teraz musi tylko przemierzyć pół świata, aby wrócić do rodziny. Bez pewności, że się odnajdą...
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788383299211 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W majątku Czarciny obok Puszczy Augustowskiej
Nad Puszczę Augustowską nadciągał wieczór, a wraz z nim ciężkie, sunące nisko chmury, zapowiadające letnią burzę. Alojzy, stary sługa rodziny Talków, wyszedł na ganek i z niepokojem spoglądał w stronę ginącej wśród drzew drogi. Młody pan Osman zawsze lubił wypuszczać się konno do puszczy. Stary bór nie miał przed nim tajemnic, tu się przecież panicz wychował i zawsze twierdził, że nigdy nie porzuci rodzinnej posiadłości. Ale ostatnio, od roku czy nawet dwóch, Alojzy widział zachodzące w Osmanie niepokojące zmiany. Stał się bardziej zamknięty w sobie, chodził poważny i zamyślony. Unikał ludzi, którzy i tak rzadko gościli w ich ustroniu. Kładł się późno i nie zrywał się już z pierwszym brzaskiem. Kiedyś wszędzie go było pełno, rodzinny dworek zdawał się wibrować od bieganiny i wesołych pokrzykiwań młodzieńca, a to żartującego ze służbą, a to zaglądającego kucharce do garnków, by za moment już być w stajni, każąc siodłać ulubioną siwą klacz, Oliwkę. Cóż to za imię dla konia?! Ale podobało się Osmanowi. A teraz służby już było mniej, dworek jakby zmalał i spochmurniał. Ogród dziczał powoli, stajnia pustoszała, ścieżki wokół zabudowań porastały chwastem. Stary sługa dobrze znał przyczynę takiego stanu rzeczy. I wiedział, że trzeba czasu, by uleczyć złamane serce...
Daleki grzmot poniósł się nad puszczą, a silniejszy powiew wiatru poruszył koronami drzew. Alojzy wytężył słuch, oczekując z nadzieją odgłosu końskich kopyt. Młody pan zna drogi, nie zabłądzi w lesie. Nic mu się chyba nie stało...? Wilki boją się ludzi, a czasy, kiedy można było spotkać w puszczy niedźwiedzia, minęły raczej bezpowrotnie. Chyba żeby jakiś kłusownik albo inny zbój się napatoczył. Ale dziedzica z Czarcin wszyscy w okolicy znali, wiedzieli, że nie obchodzą go cudze sprawy, to i krzywdy by mu nikt nie zrobił. Niedługo wróci, jak zawsze... Osman i dawniej lubił przepadać na całe dnie w leśnych ostępach, zasadzając się na zające, a czasem i na grubszego zwierza. Maria, jego dawna narzeczona, nie akceptowała polowań, twierdząc, że to barbarzyństwo i najzwyklejsze okrucieństwo. W dodatku niczym nieuzasadnione, skoro we wsi można dostać i jajek, i mleka, i prosiaka... „A widzisz!” – śmiał się z niej Osman. „Pasztety i kiełbasę to byś jadła, ale one przecież nie wyrosły na polu. Najpierw trzeba świnkę utuczyć, potem ubić...” Maria zatykała uszy, nie chcąc tego słuchać ani podejmować sporu, w którym musiałaby przyznać narzeczonemu rację. On jednak szanował jej zapatrywania i kiedy gościła we dworku, powstrzymywał się od łowów na mniejszą i większą zwierzynę. Ale ona tu więcej nie zawita. Może nie w smak jej było wchodzić do rodziny polskiego Tatara, choć należał do szlachty i gotów był dla wybranki serca porzucić swą wiarę? Wybrała jakiegoś... księdza. Kto zrozumie kobietę? Alojzy miał nadzieję, że Osman otrząśnie się prędko i zwróci uczucia ku jakiejś nowej sympatii. Wiadomo od zawsze, że młodzi prędko się zakochują i mocno przeżywają miłosne zawody, lecz rany goją się nie wiadomo kiedy, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawi się kolejna niewiasta, usuwając w cień dawną. Lecz tej jakoś wciąż nie było widać, a Osman nie rozglądał się za towarzystwem młodych panien do wzięcia...
Tętent końskich kopyt przerwał staremu słudze niewesołe rozmyślania. Pierwsze krople deszczu bębniły o zadaszony ganek, gdy młody mężczyzna zeskoczył z siodła.
– Uff, ledwie zdążyłem przed burzą – powiedział, przekazując Alojzemu wodze i strzelbę, z której nie oddał przez cały dzień ani jednego strzału. – Jak ojciec się dzisiaj czuli?
– Jak zawsze. Narzekał trochę na bóle w dołku, ale nie chciał posyłać po lekarza, tylko niepokoił się, czy pan zdąży wrócić przed zmrokiem. – Służący pogładził klacz po karku i ciągnął z nutą wyrzutu w głosie: – Od śmierci żony z panem Selimem jest coraz gorzej. Pan Osman przepada na całe dnie, on nie ma do kogo ust otworzyć, a przecie samotność zabija prędzej niż choroba...
– To powiedz mu, że już jestem – rzucił szorstko syn Selima. Lecz jakby zreflektował się raptem, bo westchnął i dodał: – Nie, sam pójdę do niego, coś mu może poczytam. Tylko najpierw zjem coś.
– Odprowadzę Oliwkę do stajni i powiem żonie, żeby nakryła do kolacji.
– A ojciec jadł już?
– Nie chciał. Ale Felicja stała nad nim tak długo, aż wypił trochę zupy z obiadu.
– Dobre i to. Nie fatyguj jej teraz, nie ma potrzeby, pójdę do kuchni i się obsłużę.
– Będzie niezadowolona, że ktoś jej się tam rządzi, i zrobi mi wygawor, jakbym tu miał cokolwiek do powiedzenia. Pan wie, jaka marudna się zrobiła, odkąd zostaliśmy sami na służbie. Mówi, że ta dziewczyna, co dochodzi ze wsi, do niczego się nie nadaje i tylko wyjada z garnków, kiedy nikt nie patrzy. A we dworze nieporządek, duchota i dobrego słowa się nie usłyszy. Tak to jest, kiedy w domu brak kobiecej ręki...
Osman w odpowiedzi tylko machnął dłonią na gderanie starego sługi. Nie był w nastroju do podejmowania dyskusji. Wbiegł po schodkach i skrył się w sieni. Zmienił buty i z lampą naftową powędrował do kuchni. Żona Alojzego, Felicja, była osobą przewidującą, gdyż na stole zostawiła półmisek nakryty ściereczką i pół bochna chleba, pieczonego przez nią dwa razy w tygodniu. Osman uniósł ściereczkę i uśmiechnął się na widok grubych plastrów pieczeni, pasztetu oraz suchej kiełbasy pachnącej jałowcem. Felicja sądziła, że pełny brzuch zapewnia szczęście, zdrowie i pogodę ducha. Gdyby to było takie proste...
Młodemu dziedzicowi nie chciało się jeść, chociaż od rana nie miał nic w ustach. Przez otwarte drzwi kuchni ostrożnie wsunął się wilgotny psi nos zwabiony zapachem mięsa. Podobny trochę do wilka czworonóg, którego ubłocona sierść zdradzała zamiłowanie do włóczenia się po lesie, rozglądał się czujnie, gotów natychmiast czmychnąć na widok gospodyni. Dobrze wiedział, że Felicja nie tolerowała zwierząt w swym kulinarnym królestwie, a jedyne, co mogło spotkać intruza, to uderzenie mokrą ścierką albo miotłą przez grzbiet.
– Właź, Teodor – zachęcił go Osman. – Tylko nie stłucz niczego i nie zostawiaj sierści, bo obydwu nam się dostanie. Rozumiesz?
Teodor machnął ogonem i spojrzał z nadzieją w kierunku stołu. Pies nie był rasowy, właściwie nie nadawał się ani na stróża, ani do polowania. Przybłąkał się przed paru laty, nie wiadomo skąd. Najpierw krążył wokół dworku, poszukując czegoś do jedzenia, lecz unikając kontaktu z ludźmi. Myśleli początkowo, że to stary wilk, który przegrał walkę o przywództwo stada i został przez nie przepędzony. Osman zostawił mu w krzakach raz i drugi parę gnatów z obiadu. Pies się nie oddalał. Jakoś po tygodniu, gdy chłopak był sam na dworze, podszedł z opuszczonym nisko łbem, wolno i ostrożnie, gotów czmychnąć na pierwszą oznakę, iż może go spotkać jakaś krzywda. Osman wyciągnął rękę, pies poznał zapach obecny na znajdywanych w krzakach kościach, i machnął ogonem. I już został w ich dworku. Miał niezależny charakter i z trudem się spoufalał. Ale gdy już obdarzył kogoś zaufaniem i miłością, to na zawsze, wybaczając nawet nie najlepsze traktowanie. Osman pomyślał mimowolnie, że są w tym do siebie podobni. Też byłby gotów wybaczyć pewnej osobie wszystko... Gdyby tylko tego zechciała.
– Pamiętasz ją jeszcze, Teodor? – Rzucił psu plaster pieczeni. Ten złapał go w locie i zaczął pospiesznie połykać, jakby obawiał się, że nie zdąży, nim nadleci następny kawałek. – Nie odstępowałeś jej na krok, kiedyśmy czasem szli na spacer. Gdy siadaliśmy na łące, kładłeś się między nami i pozwalałeś jej drapać się za uszami, aż byłem nawet trochę zazdrosny... Zawsze wolałeś spać na dworze, tylko gdy padało, chowałeś się w stajni. Ale jak Mania była u nas w gościnie, zakradałeś się wieczorem do jej pokoju. Myśleliście, że nikt o tym nie wie, co?
Na dźwięk znajomego imienia Teodor zastrzygł uszami, okręcił się wokół i podbiegł do uchylonych drzwi na korytarz. Przez chwilę węszył intensywnie, jakby spodziewał się wyczuć obecność dawno niewidzianego gościa. Osmanowi wydawało się, że czworonożny przyjaciel pobiegnie penetrować dworek, ale ten rozglądał się niezdecydowanie, usiłując rozstrzygnąć rozterkę, czy szukać Mani, czy jednak najpierw dokończyć kolację. Unosząca się w powietrzu woń pieczeni zwyciężyła.
Rozpadało się na dobre, przez okno co rusz widać było błysk piorunów. Osman drgnął nagle, widząc za szybą jakąś zakapturzoną postać przypominającą zgarbione widmo. Ale to tylko Alojzy krążył wokół domu, zamykając po kolei okiennice. Mężczyzna pogrążył się we wspomnieniach, karmiąc machinalnie warującego mu u stóp pupila. Wreszcie i sam zaczął jeść, gdy głód przeważył nad ogarniającą go melancholią.
Może napisać do niej list? Pożegnalny... A potem pojechać gdzieś na koniec świata. Powiedzmy do Ameryki? Tam mógłby zacząć nowe życie, odcinając się definitywnie od przeszłości. Nie, to na razie mrzonki... Ojciec jest zbyt schorowany i słaby, żeby zostawiać go samego. Później to co innego. Sprzeda podupadający majątek. Będzie miał kapitał na start w dalekim kraju wielkich możliwości i rozkwitających od zera fortun. Obcym kraju... ale to nawet lepiej. A jeśli tamten księżulo lekkoduch ją porzuci...? Czy umieliby, czy chcieliby zacząć wszystko od nowa...? Kolejna mrzonka. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody.
Najlepiej zapomnieć. Ruszyć się gdzieś do miasta, poszukać towarzystwa i rozrywki. Gdyby tylko ojciec nie był tak chory, nic by go nie trzymało na miejscu...
Pogrążony w zadumie Osman dopiero po dłuższej chwili zauważył, że Teodor, najadłszy się do syta, wywędrował z kuchni poszukać sobie zacisznego miejsca do spania. Sam też postanowił zakończyć posiłek. Nakrył ściereczką resztki posiłku, sprawdził, czy nie zostały jakieś ślady pobytu psa w królestwie Felicji, po czym opuścił pomieszczenie i zamknął za sobą drzwi na klucz. Tak na wszelki wypadek, gdyby Teodor w środku nocy próbował dostać się do środka. Spryciarz umiał nacisnąć łapami klamkę, nieraz wchodził w ten sposób do stajni czy domu, jednak klucza nie przekręci.
Skrzypiącymi schodami wszedł na piętro i skierował się do pokoju ojca. Staruszek miał tam bibliotekę, kominek i ulubiony fotel, w którym spędzał większość czasu. Od śmierci żony prawie nie wychodził z domu, jakby czekał już tylko pory, kiedy dane mu będzie do niej dołączyć. Osman zdawał sobie sprawę, że sam również stał się przyczyną zgryzoty ojca i jego zamknięcia się w sobie. Bo cóż to za potomek, który nie myśli o założeniu rodziny i daniu Selimowi wnuka? Osman pomyślał, że musi się wreszcie ogarnąć, zebrać w sobie i zacząć coś robić z własnym życiem. Wystarczy już tej żałoby po utraconej miłości! Byle mu tylko nic o niej nie przypominało...
Usłyszał sapanie i w świetle naftowej lampy zobaczył Teodora. Pies warował pod drzwiami pokoju, w którym dawniej nocowała Mania. Osman przypomniał sobie wieczory spędzane w saloniku z Marią oraz jej ciotką, pełniącą po trosze rolę damy do towarzystwa, a po trosze przyzwoitki, bo przecież pannie na wydaniu nie wypadało samej bywać w gościnie u narzeczonego. Jego rodzice zawsze prosili dziewczynę, aby zagrała coś na pianinie, co czyniła chętnie, grając z nut utwory poważne, a czasem z pamięci skoczne melodie zasłyszane na weselach lub balach, na które bywała zapraszana. Kiedy robiło się późno, wszyscy życzyli sobie dobrej nocy i rozchodzili do swoich pokoi. Zwykle Osman przekazywał Mani krótki liścik, umieszczając go dyskretnie w jej dłoni, ona zaś rewanżowała mu się nazajutrz przy jakiejś okazji. To była taka ich tajna zabawa, do której nic nie zmuszało, bo mogli sobie wszystko powiedzieć, choćby na spacerze. Ale tak było romantycznie i tajemniczo. Nie wyrzucił tych karteczek. Czuł jednak, że niepotrzebnie je trzyma, chyba tylko jako świadectwo jej zdrady. Tak, ZDRADY. Więc spali je jutro! A w każdym razie... w najbliższym czasie.
Osman minął drzemiącego Teodora, przemierzył do końca korytarz, zapukał do pokoju ojca i wszedł, nie czekając na odzew.
Selim Talko nie spał. Siedział w swoim fotelu i zdawał się zasłuchany w odgłosy letniej burzy, ale skrzypnięcie zawiasów sprawiło, że odwrócił głowę w kierunku syna.
– A, jesteś – powiedział słabym głosem. – Myślałem, że to Alojzy przyszedł mi nalać moich kropli.
„Kroplami” nazywano we dworku miksturę przyrządzaną przez Felicję na lepszy apetyt i poprawę krążenia. Była mieszanką miodu, koniaku i ziół. Jak zauważył Osman, rzeczywiście działała, ożywiając na krótko starszego pana. Przypuszczał wprawdzie, iż sam koniak zadziałałby tak samo, jednak nie wyraził głośno swojej opinii. Ojciec bardzo niechętnie godził się na wizytę lekarza, więc nawet namiastka medykamentu, poprawiająca jego samopoczucie, była czymś pożytecznym.
– Sam ci naleję, tato. I posiedzę z tobą. Chcesz, żebym ci poczytał dalej tę powieść pana Prusa?
Usłyszawszy mruknięcie, które uznał za zgodę, otworzył drzwiczki komódki, gdzie na półce z lustrem stała flaszka bez etykiety w towarzystwie karafki z winiakiem i butelki domowego wina. Nalał ojcu mikstury na jakieś dwa palce, a sobie trochę więcej winiaku. Wręczył Selimowi szklaneczkę i usiadł obok na wysłużonej już nieco sofie. Na stoliku leżała Lalka Prusa, pierwsze wydanie u Gebethnera i Wolffa. Talkowie wywodzili się ze starego tatarskiego rodu, jednak osiedleni od pokoleń w Polsce, nie kultywowali w szczególny sposób tradycji dawnej ojczyzny, przesiąknąwszy już na wskroś polskością. Byli wprawdzie innej wiary, jednak nieliczna muzułmańska wspólnota zbierała się rzadko, najczęściej z okazji narodzin potomka lub ślubu. Osman wyjął bibułę służącą jako zakładka i zaczął czytać monotonnym głosem:
– „Na wezwanie hrabiny elegant siadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperiałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona – rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku promyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy...”
– Zbereźnicy i hołota! – zawołał Selim nadspodziewanie silnym głosem, przerywając synowi czytanie. – Tylko o przyjemnostkach by myśleli, polowania i bale im w głowach, panny zbałamucić, a najlepiej dziewki ze służby, bo z taką nie grzech, co?
– Kogo ma ojciec na myśli? – zdumiał się Osman.
– Kogo, kogo... jakbyś nie wiedział – odparł gderliwie staruszek. – Wszyscy myślicie, że ja niczego nie widzę, niczego nie słyszę, bo mi już bliżej do Allaha? Może i tak, może i tak... Już mi hurysy śpiewają na powitanie... wciąż je słyszę, wabią, nie dają spokoju, obiecują nagrodę, jakiej tu na tej ziemi próżno mi się spodziewać... Ale pośpiewają sobie jeszcze, bo żaden Talko nie odszedł z tego świata, nie zobaczywszy wnuka.
– Ojciec nie mów takich rzeczy – zaczął Osman, zrozumiawszy, że zanosi się kolejny seans wyrzutów i narzekania na swój los, a głównie niewdzięczność jedynego pozostałego przy życiu potomka. – Dla mnie jeszcze nie pora, mam co innego do roboty.
– Ciekawym, co takiego? – zapytał z sarkazmem ojciec, któremu „kropelki” Felicji wyraźnie przywróciły nieco wigoru. – Zarządzanie majątkiem mało cię obchodzi, ze służby dwoje starych zostało, reszta dochodzi ze wsi, jak i kiedy im się chce.
– I więcej nam nie trzeba, odkąd żałoba nad domem. Nie wyprawię przecież balu, kiedy na grobie matki ziemia jeszcze świeża...
– Dobrze, że Fatima nie doczekała, moja bidula... – Staruszek westchnął żałośnie, zapomniawszy już widać, że jego żona zawsze brała stronę Osmana i bynajmniej nie nakłaniała go do prędkiego zakładania rodziny. – Pola mamy oddane pod dzierżawę, a grosza z nich jakoś nie widać. Jeszcze trochę i zaczniesz wyprzedawać, co popadnie.
– Ojciec zapomina, że to był jego pomysł. Lata mieliśmy suche, szkodnik wszedł w zboża, wszędzie plony mizerne, to i dochody z dzierżawy małe. Ale przecież na wszystko nam starcza.
Selim nie podjął dyskusji. Przechylił głowę i zmrużył powieki, jakby nasłuchiwał czegoś, choć odgłosy burzy i siekącego o drewniane ściany dworu deszczu i tak zagłuszały wszystkie inne dźwięki.
– Goście zajechali, wiem... Słyszałem rano powozy, dwa były. I parobków z kuframi na schodach... Kazałem Fatimie witać wszystkich i prowadzić do pokoi... Tradycja wymaga, żeby to gospodarz stał na progu, ale kto tam dziś dba o tradycję... Oni i tak wiedzą, że na stypę po mnie proszeni...
Osmana przeszły dreszcze. Staruszek coraz trudniej radził sobie z postępującą chorobą i samotnością. Popadał w stany umysłu przypominające zdziecinnienie, wyobrażał sobie nieistniejące postaci, rozproszonych po kraju członków dalszej rodziny, a nawet bliskich, którzy nawiedzali go z zaświatów. Bywało, że rozmawiał z nimi jak z realnymi osobami. Nie tolerował lekarzy, przekonany, że cała ich wiedza jest zwykłym hochsztaplerstwem, obliczonym na wyciąganie pieniędzy od naiwnych. Mimo wszystko Osmanowi udało się raz sprowadzić lekarza, gdy zagroził ojcu, że zawiezie go do szpitala w mieście. Siłą rzeczy diagnoza była powierzchowna i sprowadzała się do stwierdzenia, że organizm jest mocno osłabiony, zaawansowana podagra w połączeniu ze złym krążeniem krwi w kończynach groziła koniecznością amputacji nóg. Lekarz podejrzewał ponadto szereg przypadłości narządów wewnętrznych, jednak nie dało się tego stwierdzić bez wizyty w szpitalu, czego Selim zdecydowanie odmawiał. Święcie wierzył, że ze szpitala już by nie wyszedł. Po wizycie lekarza zostały jedynie zaordynowane przez niego pigułki, które Felicja przemycała w posiłkach. Pokruszywszy je przedtem na proszek, dodawała do zupy albo, powiedzmy, deseru.
– Ona też przyjechała, co? – zapytał znienacka ojciec, utkwiwszy czujne spojrzenie w twarzy syna.
– Jaka ona...?
– Maria. Ta, z którą spiskowaliście, żeby zejść się mimo obcej wiary.
– Ona już ma męża.
– Męża ma? – wymamrotał starszy pan, jakby nie dowierzał usłyszanej informacji. – To czemu przyjechała?
– Tato, nie ma u nas żadnych gości, nikt nie przyjechał.
– Konie słyszałem. I powozy...
– Pewnie Alojzy wyprowadził powóz z wozowni, żeby wyczyścić siedzenia, naoliwić i przejrzeć go po zimie.
– Ona tu jest, ja wiem... słyszałem śmiechy i rozmowy... – upierał się Selim, bardziej wierzący w majaki nadwątlonego wiekiem umysłu niż słowom syna. Nagle otworzył szerzej oczy, tknięty jakąś nową myślą. Zapytał z nieoczekiwanym ożywieniem: – A może inna jakaś? Spodobała ci się panna, ale nie wiesz, co powie matka, tak? Nie bój się, już ja ją przekonam i wyprawimy weselisko! Fatima mi się nie sprzeciwi i zawsze zgodzi się na to, co jej nakażę. A potem wymyślimy imiona wnukom. Nasze, tatarskie, po dziadach i pradziadach.
Tak naprawdę, zwykle było odwrotnie. Póki Fatima żyła, to ona rządziła dworkiem i podejmowała większość decyzji.
– Tato, nie czas na takie rozmowy...
– Nie chcesz się przyznać? Znaczy coś w tym jest – upierał się Selim. – Sam taki byłem. Tradycja tradycją, ale my i tak poszliśmy z matką do naszych rodziców prosić o błogosławieństwo, dopiero kiedy... – Uśmiechnął się do swoich myśli. – A ona tu jest, wiem o tym. Słyszałem, jak Teodor szczekał.
– Pewnie kota gonił.
– A słyszał kto, żeby Teodor na koty zwracał uwagę? – Ojciec zaśmiał się chytrze. – Wszyscy wiedzą, że on szczeka tylko, kiedy Maria do dworu zajedzie.
To była prawda, ojciec dobrze pamiętał. Zapomniał jednak, że psisko starzało się również i miało swe fanaberie. A może i tęsknoty podobne ludzkim...
Pukanie do drzwi i wejście Alojzego przerwało zmierzającą donikąd rozmowę ojca z synem. Stary sługa przyszedł przygotować do snu nestora rodu. Osman pożegnał się, życząc ojcu dobrej nocy, i powędrował do swojego pokoju. Teodor wciąż warował pod drzwiami dawnego pokoju Mani.
Kładąc się spać, Osman przyrzekł sobie solennie, że skończy ze wspomnieniami. Jest młody, nie powinien gnuśnieć, wciąż żyjąc sprawami, na jakie nie może mieć wpływu. Napisze tylko do niej, żeby już wszystko zostało dopowiedziane... Niech ona wie, że krzywda zostawiła w jego sercu głęboką ranę, ale złamanie przyrzeczenia zostało zapomniane i odpuszczone.
Maria nie odpisze z pewnością.
Ale może tak będzie najlepiej...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------