Karty nie kłamią - ebook
„Karty nie kłamią” to trzecia część serii z komisarz Piasecką, w której śledztwo w sprawie morderstwa szybko wykracza poza ramy klasycznego kryminału. Zbrodnia odsłania też tajemnice śledczych, ich lęki i emocje. To opowieść o więziach, iluzjach i maskach, które chronią przed światem. W poszukiwaniu prawdy bohaterowie zbliżają się do siebie i do tego, co w nich ukryte. Książka, tylko dla dorosłych, o tym, jak łatwo się zagubić, szukając siebie.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-343-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tym, którzy się zagubili, ale nie przestali szukać.
Tym, którzy pragną być widziani — naprawdę.
Dla Ciebie —
jeśli choć raz w życiu ukryłeś swój ból za uśmiechem,
jeśli Twoje serce nosi blizny, których nikt nie widzi,
jeśli tęsknisz za bliskością, która nie wymaga udawania.
Dedykuję tę książkę właśnie Tobie.
Bo być może to Ty potrzebujesz dziś przypomnienia,
że Twoje emocje są ważne.
Że nie musisz być idealny, by zasługiwać na zrozumienie.
Że nie jesteś sam — nawet jeśli czasami tak właśnie się czujesz.
Ta historia to opowieść o ludziach —
złamanych, skrzywdzonych, pogubionych, próbujących od nowa.
O tych, którzy zakładają maski, by przetrwać,
ale w głębi duszy wciąż marzą o tym, by ktoś zobaczył, kim są naprawdę.
Jeśli odnajdziesz tu choć cząstkę siebie —
wiedz, że ta książka powstała właśnie dla Ciebie.
Drogi Czytelniku!
Po raz kolejny z całego serca dziękuję Ci za sięgnięcie po moją książkę. To już trzecia część historii, w której Piasecka, Kamiński i Pawlak stawiają czoła nie tylko kolejnej zagadce kryminalnej, ale również własnym emocjom i pragnieniom. Nie chodzi tu jedynie o wymierzanie sprawiedliwości czy o kryminalną intrygę, lecz także o podróż w głąb ludzkiej duszy — pełnej tajemnic, blizn i pragnień, które często skrywamy przed światem. I choć niejednokrotnie prawda odkrywana w toku śledztwa ukryta jest pod warstwami kłamstw i niedopowiedzeń, to i tak najtrudniejszym zadaniem jest odkrycie tej prawdy w samym sobie. Bo prawda to nie tylko fakty. To także emocje, które próbujemy zignorować, decyzje, których się boimy i uczucia, do których nie chcemy się przyznać.
Na przestrzeni życia ludzkie drogi nieustannie się przecinają, by wymieniać doświadczenia, kształtować nawzajem swoje losy i pozostawiać ślady w sercach innych. Wiele z tych dróg po pewnym czasie się rozchodzi, zostawiając za sobą wspomnienia, ciche ślady i niedokończone historie. Czasem dzieje się to stopniowo, niemal niezauważalnie, innym razem — nagle, niczym cięcie ostrego noża. Przyjaźnie, które wydawały się nierozerwalne, z dnia na dzień stają się tylko echem śmiechu, który kiedyś brzmiał tak blisko. Więzi, które miały trwać wiecznie, rozpadają się w milczeniu, zostawiając pustkę i pytania bez odpowiedzi. Związki, które miały przetrwać każdą burzę, kończą się w ciszy albo w huraganie niedopowiedzianych słów. Ludzie, którzy byli częścią naszego świata znikają, pozostawiając po sobie cienie wspólnych chwil. I choć po drodze pojawia się żal, ból i rozczarowanie, warto pamiętać jedno: każdy człowiek, którego kiedyś wpuściliśmy do swojego życia był naszym wyborem. Był kimś, kogo w danym momencie potrzebowaliśmy. Kimś, kto odegrał w naszej historii ważną rolę. Nawet jeśli padło zbyt wiele słów. Nawet jeśli rana wciąż krwawi. Nawet jeśli dziś nie potrafimy jeszcze wybaczyć — warto mówić o nim dobrze. Bo mimo wszystko kiedyś był częścią naszego świata. Był dla nas w jakiś sposób ważny. Był jednym z tych wyborów, bez których nasza historia nie byłaby pełna.
Tak jest również w tej książce — opowieści nie tylko o więziach, które splatają ludzi, ale i o murach, które nieświadomie wznosimy, wierząc, że ochronią nas przed bólem. Każdy z nas nosi w sobie rany, których nie chce pokazać, lęki, o których milczy oraz doświadczenia, które nauczyły go, że zaufanie bywa ryzykowne. W obawie przed kolejnym rozczarowaniem zamykamy serca, kryjemy się za maskami i budujemy niewidzialne ściany, nie dostrzegając, że zamiast chronić — zamykają nas w samotności. Strach przed zranieniem sprawia, że zaczynamy odgrywać role, kreując siebie na kogoś, kim nigdy tak naprawdę nie byliśmy. Udajemy silnych i niezależnych, choć w rzeczywistości toczy się w nas walka, której nikt nie widzi. Na zewnątrz jesteśmy pewni siebie, otoczeni podziwem i uśmiechnięci. Ale bardzo często to tylko iluzja. Bo wewnątrz zbyt często kryje się samotność, ból i rany, które mimo upływu lat wciąż pozostają otwarte.
Wróżka — postać, którą poznasz w tej historii — była mistrzynią ukrywania siebie. Skrywała swoje wnętrze jak najcenniejszy sekret, chroniąc je przed światem i ludźmi, którzy mogliby zajrzeć zbyt głęboko. Jej życie stało się teatrem, a ona sama — aktorką, która perfekcyjnie odegrała narzuconą sobie rolę. Wierzyła, że jeśli stanie się kimś innym — silniejszym, niezależnym, kimś, kto nie odczuwa bólu — to rzeczywiście przestanie cierpieć. Przywdziała maskę i nauczyła się z nią żyć, przekonana, że to jedyny sposób na przetrwanie. Ale czy można naprawdę uciec przed własną przeszłością? Przed zranieniami, które tak mocno wdarły się do ludzkiego serca? Czy da się funkcjonować w oderwaniu od tego, kim jesteśmy w najgłębszych zakamarkach duszy? Iluzja siły dawała jej chwilowe ukojenie, ale czy mogła zagłuszyć prawdziwy ból, tęsknotę, traumy, pustkę i samotność? A może zamiast ochrony stała się więzieniem, w którym zamknęła samą siebie? Każda maska, choćby najdoskonalej skrojona, kiedyś zaczyna ciążyć. Każda rola, choćby najstaranniej odegrana, w końcu męczy. I wtedy pojawia się pytanie, od którego nie sposób uciec: co się stanie, gdy zdecydujemy się ją zdjąć? Czy pod jej ciężarem nie zatraciliśmy już własnej twarzy? Czy potrafimy jeszcze odnaleźć w sobie autentyczność? A jeśli tak — czy mamy w sobie odwagę, by ją przyjąć? To opowieść o tym, jak łatwo można się zagubić w stworzonych przez siebie iluzjach. O lękach, traumach i doświadczeniach, które zmuszają do udawania. O ranach, które nigdy się nie zagoiły. O poszukiwaniu siebie, prawdy i kogoś, kto stanie u naszego boku — nie dla pozorów czy korzyści, ale dlatego, że naprawdę chce być blisko.
Ta książka jest więc również opowieścią o tym, czego wielu z nas szuka, choć nie każdy potrafi się do tego przyznać. O prawdziwej przyjaźni. Bo przecież — jak pisał John Donne — „Nikt nie jest samotną wyspą”. Możemy udawać, że nie potrzebujemy nikogo, wmawiać sobie, że samotność to nasz wybór, a nie konsekwencja rozczarowań. Ale prawda jest taka, że w głębi serca każdy pragnie zrozumienia, lojalności i kogoś, kto zostanie, nawet gdy wszyscy inni odejdą. Prawdziwa przyjaźń jest jak latarnia na wzburzonym morzu — daje światło, poczucie bezpieczeństwa i przypomina, że nie jesteśmy sami, nawet w najciemniejsze dni. A jednak wielu ludzi na przestrzeni lat traci w nią wiarę. Zdrady, powierzchowne relacje i zawiedzione nadzieje sprawiają, że uczymy się dystansu. Zamykamy serca, a bliskość zaczynamy traktować jak ryzyko. Przekonujemy samych siebie, że ostrożność jest rozsądniejsza, a brak oczekiwań — bezpieczniejszy. Ale czy to nie właśnie obecność drugiego człowieka daje nam siłę, by przetrwać najtrudniejsze chwile? Czy to nie prawdziwa, pełna akceptacji przyjaźń potrafi nas ocalić, gdy sami już nie mamy sił walczyć? Przecież prawdziwa przyjaźń to nie tylko obecność, lecz także akceptacja. To dar, który nie każdy potrafi przyjąć, choć każdy w głębi serca go pragnie. To siła, zdolna odmienić życie, jeśli tylko się na nią odważymy.
Życzę Ci, drogi Czytelniku, abyś w tej historii odnalazł coś dla siebie. Może przestrogę. Może nadzieję. Może inspirację, by stać się dla kogoś światłem, którego tak bardzo potrzebuje. A może coś, co sprawi, że spojrzysz na ludzi wokół w zupełnie nowy sposób. Miłej lektury!Prolog
_„Śmierć nie jest czymś, co można zaplanować. Zawsze przychodzi, gdy najmniej się jej spodziewasz, i przekształca wszystko, co było ważne, w proch. Dopiero wtedy rozumiesz, że wszystko, co się liczyło, było tylko iluzją.”_
_(Margaret Atwood, „Opowieść podręcznej”)_
Ciemność wdarła się do mojego mieszkania nagle, niespodziewanie, jak zimna zasłona, wypełniając przestrzeń niepokojem, którego nie potrafiłam zignorować, choć początkowo nawet go nie dostrzegałam. A może po prostu nie chciałam dostrzegać. Zanim jednak otworzyłam drzwi, poczułam dziwny chłód. Coś w powietrzu zmieniło się. Jakby znienacka, całkowicie automatycznie w moim wnętrzu zapanowała ciemność. Nieoczekiwana, tajemnicza i nad wyraz ciężka. Uśmiechnęłam się lekko pomimo wewnętrznego niepokoju, próbując przekonać samą siebie, że wszystko będzie w porządku, ale nadal nie potrafiłam pozbyć się uczucia, że coś mi tu nie pasuje. Że zdecydowanie coś mi tu nie gra. Nie spodziewałam się tej wizyty w tamtym momencie. Wprawdzie obiło mi się o uszy, że prędzej czy później może ona nastąpić, ale szczerze wątpiłam, że nabierze w sobie tyle odwagi. Zwłaszcza po tym wszystkim, co nas poróżniło. Mimo tego, że widziałam w tych oczach pozornie radosny błysk, czułam podświadomie, że zamiary z jakimi przychodzi wcale nie muszą być dobre. Wiedziałam, że jesteśmy obecnie na takim etapie znajomości, że nie darzy mnie ani zaufaniem, ani sympatią, ani nawet szacunkiem. Miałam pełną świadomość, że próg mojego mieszkania przekraczała — za moim własnym przyzwoleniem — właśnie osoba, która uważała moje talenty za sposób na zdobycie władzy i kontroli nad innymi, na poczucie się ważniejszą i lepszą, na manipulowanie ludźmi i dążenie do swoich własnych celów. Niejeden raz słyszałam kpiny na temat moich zdolności. Zarzuty, że to tylko wyćwiczone sztuczki i perfekcyjna manipulacja. Nic więcej. Przez krótki moment zawahałam się nawet, czy aby na pewno, po tym wszystkim powinnam zapraszać do siebie kogoś, kto był jedną z tych osób, które nie wierzyły w to, co robiłam. W to, czym się zajmowałam. W to, co czułam całą sobą. Mimo tego, że nie ja jedna próbowałam w taki czy inny sposób mieć wpływ na życie ludzi, z którymi pracowałam. Mimo tego, że znaliśmy się nie od dziś. Mimo tego, że człowiek, który mnie odwiedził również czuł satysfakcję, wiedząc, że czasami bardzo wiele z tego kruchego, ludzkiego życia zależy od jego słów i wskazówek.
Chciałam jednak być lepsza. Chciałam pokazać, że mam w sobie pierwiastek człowieczeństwa mimo, że inni powątpiewali w ten fakt za moimi plecami. Chciałam nie czuć gniewu, strachu, złości czy żalu. Może przemawiała przeze mnie chęć zrozumienia, chęć dania kolejnej szansy, chęć wybaczenia i poznania na nowo drugiego człowieka. Czułam, że w tamtej chwili miałam szansę na coś więcej niż tylko rywalizację czy udowadnianie za wszelką cenę, kto ma rację i kto jest bardziej wartościowy. Może to była właśnie ta samotność, która ogarniała mnie w ostatnich dniach, otulając tak, że nie mogłam się z niej oswobodzić. Może to dlatego bez większych przemyśleń zaprosiłam do własnego mieszkania kogoś, kto chwilę później zakończył moje życie. Może czułam, a raczej łudziłam się, że w rozmowie, którą odbędziemy uda nam się znaleźć coś ważnego. Coś, co odbuduje naszą znajomość. Co sprawi, że nie będziemy już dla siebie tylko wrogami. Przecież również i ja wysłuchałam mnóstwa plotek na temat mojego niespodziewanego gościa. Wiedziałam, że nikt nie jest krystalicznie czysty. Niejeden raz stawiana byłam w sytuacjach, w których czułam się malutka i bezbronna, oskarżana, poniżana i krzywdzona słowem. Niejeden raz nie miałam nawet szansy na obronę. Mimo to, poczułam się dziwnie lekka, gdy otworzyłam szerzej drzwi. Patrzyłam przed siebie bez lęku. Gotowa byłam przyjąć do swojego świata to, co miało zaraz nastąpić. W tamtym momencie, łudząc się naiwnie, że być może będzie to przełom w naszej relacji, wszystko inne wydawało się być mało istotne. To nie była już walka o władzę czy o przewagę. To była próba zrozumienia. Próba odkrycia, kim naprawdę jest osoba, która stanęła w progu mojego mieszkania. Właśnie dlatego spojrzałam prosto w patrzące na mnie przenikliwie oczy i niewielkim gestem dłoni, bez żadnych słów zaprosiłam do środka.
— Jak się czujesz? — zapytałam, choć sama nie byłam pewna, czy naprawdę chcę znać odpowiedź na to pytanie. Moje myśli przez cały czas krążyły wokół niespodziewanej, ale przewidywanej wizyty, a ja, zagubiona w tej niecodziennej sytuacji, postanowiłam zapytać o cokolwiek, by rozpocząć dialog. W odpowiedzi usłyszałam jednak chłodne słowa, które brzmiały, jakby miały zostać wypowiedziane z przymusu, a nie z prawdziwej chęci. Było w tym coś, co mnie przeszyło. Spojrzałam ponownie w te czarne źrenice, czując nagły niepokój, którego nie potrafiłam ignorować. Nie wiedziałam, co to oznacza. Nie miałam pojęcia, czy jest to coś ważnego, czy może tylko zbędny fragment tej dziwnej wizyty. Chciałam jednak poczuć się spokojniej, lecz początkowa rozmowa między nami nie zapewniała mi nawet pozornego spokoju. Wciąż krążyła wokół rzeczy mało istotnych i niewinnych fraz, prowadzących do nikąd. Wciąż nie czułam w niej żadnego sensu. W pewnym momencie spróbowałam więc sama nadać tej naszej niepewnej i płytkiej rozmowie nowy kierunek. Postanowiłam przejść na temat, w którym czułam się pewnie i bezpiecznie. Rozpoczęłam rozmowę o tarocie, o symbolice kart, o tym, jak bardzo fascynowały mnie one od zawsze. Wiedziałam, że się powtarzam. Do znudzenia. Ale nie chciałam przestawać. Opowiedziałam więc o moich najświeższych doświadczeniach, o ludziach, którzy przyszli do mnie po porady i wskazówki w ostatnim czasie. Zaczęłam mówić o liniach dłoni, o tym, jak te niepozorne znaki na skórze potrafią mówić o przyszłości, o decyzjach, które trzeba umieć podejmować. Wspomniałam o precyzyjnych liniach życia, które są jak mapy, prowadzące przez najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Moje słowa nabrały pewności, a ja zaczęłam się rozluźniać, czując się bardziej komfortowo w temacie, który był mi bliski. Najbliższy.
— Kto jak kto, ale Ty, podobnie jak i ja, wiesz doskonale, że niektórzy ludzie naprawdę wierzą, że karty mogą im pokazać coś, czego nie widzą sami. — dodałam, spoglądając uważnie na swojego rozmówcę. — To chyba nawet od Ciebie usłyszałam kiedyś, że przeznaczenie to nie tylko przypadek. Każdy z nas ma swoje ścieżki, które się krzyżują w najbardziej niespodziewanych momentach, prawda? — zadałam pytanie i odetchnęłam z ulgą. Rozmowa zmieniała się powoli. Czułam, jak atmosfera staje się mniej napięta, chociaż wciąż nie mogłam całkowicie pozbyć się uczucia, że coś jest nie tak. Być może chodziło o ten uśmiech, który zdawał się ukrywać więcej niż dawał do zrozumienia i nie pozwalał z siebie zbyt wiele odczytywać. Nie potrafiłam kompletnie rozgryźć tego wszystkiego, co działo się właśnie w moim mieszkaniu. Zastanawiałam się przez cały czas, czy to nie jest po prostu jakaś gra.
Jednak przechodząc z tematu na temat nasza rozmowa, ku mojemu zaskoczeniu, zaczynała naturalnie zmieniać bieg. Zaczęliśmy jakby nigdy nic wspominać początki naszej znajomości. Te chwile, które pełne były napięcia i nieporozumień, ale także te, w których nasze ścieżki zbliżyły się, pełne wzajemnego podziwu i sympatii. Z każdym kolejnym słowem czułam, jak w powietrzu roztapia się gęsty, niewidoczny ciężar. Atmosfera stawała się lżejsza. Jakby bardziej otwarta. Byłam coraz mniej spięta, a to dziwne, ale równocześnie przyjemne uczucie ulgi zaczynało mi coraz mocniej towarzyszyć. Zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy to nie jest właśnie nasza szansa, by zakończyć etap wrogości i walki ze sobą, który przez ostatni czas nas dzielił. Może był to moment, by zbudować coś nowego, opartego chociażby na wzajemnym szacunku i odstawieniu na bok nienawiści i pogardy.
W pewnym momencie krótką ciszę przerwała propozycja napicia się wspólnie lampki wina. Byłam lekko zaskoczona. Momentalnie poczułam małe zawahanie, ale zaraz potem przyszła myśl, która była równie prosta, co oczywista: od dawna czułam potrzebę spędzenia wieczoru w miłej albo chociaż normalnej atmosferze, w gronie choćby jednej osoby. Jednego człowieka, który oddaliłby ode mnie poczucie samotności, które mnie zabijało. Czułam tę zwykłą ludzką potrzebę, by móc usiąść, porozmawiać, może nawet pośmiać się trochę. Niezależnie od tego, jak dziwna i zaskakująca była ta sytuacja, w głębi serca wiedziałam, że życie jest nieprzewidywalne. Miałam świadomość tego, że czasami przychodzi do nas coś, na co nie jesteśmy gotowi, ale co może wnieść do naszego życia coś naprawdę ważnego. Łudziłam się, że może to właśnie był ten moment. Że może zaraz wydarzy się coś, co sprawi, że oboje zaczniemy postrzegać siebie w nowym świetle. Czułam, że może to być okazja, by w końcu wyrwać się z pułapki wzajemnej niechęci do siebie. Tak po prostu, jak zwykli ludzie. Zgodziłam się więc na tę propozycję, choć czułam, jak coś z dziwną precyzją gnieździ się w moim sercu, ale równocześnie poczułam delikatną nadzieję. To, co się działo w tych czterech ścianach mojego mieszkania, zaczynało wyglądać jak coś więcej niż tylko spotkanie dwóch ludzi pełnych urazów. Czułam, że wrogość powoli umiera, a w jej miejsce pojawia się coś, co trudno nazwać, ale czego tak naprawdę pragnie każdy z nas: szacunek, zrozumienie, człowieczeństwo.
Mimo, że wina było naprawdę niewiele, poczułam je bardzo mocno. Na początku nie mogłam tego sprecyzować, ale z każdym łykiem czułam, jakby coś zaczynało się we mnie zmieniać. Smak w ustach stał się dziwnie nieprzyjemny. Miałam wrażenie, że zupełnie nie pasuje do całej reszty tej chwili. Zrzuciłam winę na stres, choć czułam coraz bardziej narastający niepokój, gdy moje ręce stawały się ciężkie, a serce biło nieco szybciej niż zwykle. Coś w tamtej chwili, w tamtym powietrzu, coś w tamtej rozmowie sprawiało, że zaczęłam czuć, jakby świat wirował mi przed oczami. Ciśnienie w moich żyłach wzrastało, a ja nie potrafiłam znaleźć słów, by to opisać. Nie wiedziałam, dlaczego tak się czuję. Ta dziwna, nieokreślona energia wypełniała całą moją przestrzeń i sprawiała, że nie umiałam sięgnąć do tej części siebie, która mogłaby mi odpowiedzieć na rodzące się pytania. Byłam jakby zamknięta w sobie, w tej niepokojącej ciszy i jedyną rzeczą, która wydawała się realna, było to dziwne uczucie, które powoli opanowywało moje ciało.
Poczułam, jak moje myśli stają się mgliste, Miałam wrażenie, że ktoś zatarł granicę między tym, co naprawdę czułam, a tym, co jedynie sobie wyobrażałam. Byłam rozdarta pomiędzy niepokojem a czymś nieuchwytnym, co zaczynało wkradać się w moją świadomość. Kiedy patrzyłam na mojego gościa, miałam wrażenie, że ma w swoim spojrzeniu coś, co się zmieniło, coś, czego nie mogłam rozpoznać i sprecyzować, ale co wciąż pozostawało wyczuwalne. Moje ciało jednak przestawało podążać za myślami, a uczucie, które mnie ogarniało, zaczęło się jeszcze bardziej nasilać. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, poczułam ręce na swojej szyi. To było jak uczucie z przeszłości, choć wtedy czułam je jedynie psychicznie. Jak coś, czego nie chciałam pamiętać, ale co z powrotem stawało się rzeczywistością. Człowiek, który jeszcze chwilę temu wydawał się być tylko gościem, teraz nagle stał się zagrożeniem. Nie czułam już wahania ani niepewności, tylko nagłe, paraliżujące przerażenie. Jakby wszystko wokół mnie, od powietrza po ciepło wina, zaczęło się rozmywać. W jednej chwili wszystko stało się jasne. Celem tej wizyty było naprawdę wyrządzenie mi krzywdy. Nie, to nie była żadna zabawa. To nie był teatr. To było prawdziwe niebezpieczeństwo. Czułam, jak palce zaciskają się na mojej szyi, jak powoli pozbawiają mnie tchu, a moje ciało walczy z naturalnymi odruchami. Próbowałam wykrztusić oddech, ale nie potrafiłam. Pamiętałam tylko wcześniejsze słowa. Ten zimny, ale spokojny ton. Teraz zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, że był to ton osoby, która wiedziała, co się wydarzy. Jakby to wszystko było zaplanowane, a ja byłam tylko ofiarą w tej grze. Walczyłam o oddech, gdy moje ciało zaczynało jeszcze mocniej drżeć. Próbowałam zatrzymać upływający czas, który nieubłaganie mnie kruszył. Na moich ustach pojawiły się pytania, ledwie słyszalne, ciche, ginące pod ciężarem przerażającego strachu.
— Co robisz? Dlaczego? — wypowiedziałam słowa, zdławione przez ból, niepokój i dezorientację, które coraz bardziej mnie paraliżowały. Czułam, jak moje ciało przestaje mnie słuchać. Wydawało mi się, że staję się sobie obca. Obca we własnym ciele. Moje ręce zaciskały się na stole, a serce biło szybciej, choć oddechy stawały się powoli mniej intensywne. Czułam na sobie spojrzenie. Przeszywające. Jakbym była niczym, jakbym była tylko przedmiotem w czyiś rękach. Zrozumiałam to, gdy moje ciało zaczęło drżeć bardzo mocno, a w odpowiedzi usłyszałam jedynie: „To kara. Zasłużyłaś na nią. Wiesz o tym doskonale.”. Czułam, jak każda część mnie przestaje reagować. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam nic zrobić, by powstrzymać to, co się działo. Zdołałam jedynie wypowiedzieć swoje ostatnie słowa, próbując z całych sił zapanować nad sobą:
— Nie możesz tego zrobić.
W odpowiedzi usłyszałam przytaknięcie, że jednak może. Że już się to dokonuje. Ton, którym wypowiedziane były te słowa nasączony był lodowatą precyzją, która nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Całe życie przeszło mi przed oczami. Moje ostatnie myśli uderzyły we mnie z pełną mocą jak uderzenie kamienia w ciało. Zrozumiałam, że to był koniec. Chciałam krzyczeć, lecz głos utknął gdzieś w gardle. Wspomnienia migały jak filmy w przyspieszonym tempie: chwile radości, smutku, decyzje, których żałowałam, ale też te, które dawały mi siłę. Czułam, jakby moje życie było tylko jednym wielkim zbiorem chwil, które teraz miały się zakończyć w jednym, brutalnym momencie. Wszystko wirowało w mojej głowie. Wszystkie te drobne sprawy, które nie miały żadnego znaczenia w obliczu śmierci. Zrozumiałam, że nie ma powrotu. To nie była tylko fizyczna walka o oddech. To była walka o to, by przetrwać. Ale moje ciało nie miało już siły. Wszystko wokół mnie stawało się coraz bardziej odległe, jakbym z każdą sekundą była coraz dalej od rzeczywistości.
Do samego końca byłam w pełni świadoma tego, co się dzieje, ale jednocześnie nie mogłam nic zrobić. Moje serce biło ciszej, coraz ciszej. Wiedziałam, że nie ma już ratunku. Czułam, jak moje ręce drżą, jak walczę, ale to była walka przegrana z góry. Czułam, jak ostatnie siły opuszczają moje ciało, jak ciemność powoli wchłania mnie w siebie. I wtedy zrozumiałam, że to koniec. To była utrata wszystkiego, co było dla mnie ważne. Zanim całkowicie straciłam przytomność, poczułam, jak wkłada mi do dłoni jedną z kart tarota. To było ostatnie, co pamiętam, zanim umarłam.Rozdział I. Góry, które leczą duszę
_„Bieszczady uczą pokory, ciszy i prawdziwego piękna, które odkrywa się powoli.”_
_(Aneta Prymaka-Oniszk, „Bieszczady: Gdzie diabeł mówi dobranoc”)_
W sercu niewielkiego miasteczka, urokliwych Półkotów Bieszczadzkich, gdzie wbrew pozorom, które niesie za sobą ułuda spokoju i harmonii, rzucających się na pierwszy rzut oka, każdy dzień przesycony jest szelestem akt, lżejszych lub cięższych win i surową literą prawa, śledczy nieustannie zmagają się codziennie z cieniem ludzkiej natury. Komisarz Piasecka, nieugięta i pełna energii naczelniczka wydziału dochodzeniowo-śledczego, podkomisarze Pawlak i Kamiński, nierozłączna para śledczych, których umysły wykuwają żelazne argumenty oraz prokuratorka Wiktoria Dąbrowska, której precyzyjne słowa i chłodny umysł potrafią rozstrzygnąć najtrudniejsze sprawy. Lata współpracy, zawodowej znajomości i dziesiątki przegadanych rozmów doprowadziły do momentu, w którym pomimo różnic charakterów, coś ich łączy. To bez wątpienia nie tylko wspólna służba, trudne śledztwa i ten sam cel, który pozwala im trwać w tym mroku. Łączy ich również niewidzialna nić porozumienia — wspólne wartości, zasady i głęboko zakorzeniona lojalność. Więź, która daje im siłę w najtrudniejszych chwilach i przypomina, że mogą na sobie polegać niezależnie od wyzwań, jakie niesie ich zawód. I właśnie gdzieś pośród gęstwin myśli po zamknięciu sprawy związanej z brutalnym morderstwem właściciela,,Gospody u Mazurów”, zrodził się w nich pewien pomysł. Nieśmiały pomysł wspólnego wyjazdu, oderwania się od ciężaru pracy, który noszą na swoich barkach, zostawienia za sobą miasta i zanurzenia się w ciszy Bieszczad. Pomysł Pawlaka, który w mgnieniu oka przekonał pozostałych, by choć na krótki moment poddać się temu słynnemu zdaniu: “Rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady”. Zapragnęli udać się całą czwórką tam, gdzie chmury wędrują powoli, a szczyty górskie zdają się rozmawiać tylko z niebem. Jednak natłok codziennych obowiązków oraz czas, który biegnie nieubłaganie, rozsypał chwilowo te marzenia, wdarł się w ich plany i rozciągnął marcową wycieczkę w przyszłość. Dopiero maj, ten czas zieleni budzącej się na dobre po długim śnie zimy, pozwolił im wyruszyć.
Majówka przywitała ich słońcem, które leniwie rozlewało się po szczytach, otulając doliny miękkim światłem. Piasecka, największa miłośniczka Bieszczad, prowadziła pozostałych z uśmiechem na ustach, a jej serce biło w rytmie górskiego wiatru. Jakby te góry były częścią jej samej. Jakby od zawsze znała tajemnice, które skrywają. Jej krok był pewny, oczy lśniły jak strumienie spływające po zboczach, a w jej słowach brzmiała melodia pełna spokoju, którego brakowało w betonowej codzienności Półkotów Bieszczadzkich. Dąbrowska, choć z początku nieco niepewna, skryta za murem profesjonalizmu, powoli zaczynała rozluźniać się w towarzystwie policjantów. Góry działały na nią niczym czarodziej, odklejając od niej ciężkie warstwy dystansu. Powietrze, przesiąknięte zapachem wilgotnych lasów i kwitnących łąk, koiło umysły, a słowa Piaseckiej pełne zachwytu nad pięknem natury, wybrzmiewały w serca jak ciche echo.
Przez te kilka dni, które spędzili razem, przez czas majówki, która zwykle wywołuje w ludziach niesamowicie pozytywne i przyjemne odczucia, śledczy zwykle zajęci analizowaniem lżejszych przestępstw lub cięższych zbrodni, śmiali się beztrosko, ciesząc się chwilami, w których nie trzeba było doszukiwać się drugiego dna. Zdobyli razem Tarnicę, królową Bieszczad, a widok z niej rozpościerający się w nieskończoność od gór po doliny, niósł ze sobą coś więcej niż tylko piękno. Niósł obietnicę wolności od trosk, choć na te krótkie, majowe dni.
— Spójrzcie! — mówiła Piasecka podekscytowanym tonem, wskazując horyzont. — Te góry to nie tylko kamienie i ziemia. One mówią. O pokoju, o wieczności, o czymś większym od nas. — opowiadała na jednym tchu, a Dąbrowska patrzyła na nią z zaciekawieniem, po raz pierwszy dostrzegając, że to miejsce rzeczywiście coś w sobie ma. Że Piasecka nie tylko mówi, ale żyje tym, czym oddychają Bieszczady: ich prostotą, ich majestatem oraz ich ciszą, która przynosi ukojenie.
Wieczorami, gdy w dolinach zapadał zmrok, a niebo wypełniało się miliardem gwiazd siadali razem przy ogniu w milczeniu. Dąbrowska czuła, jak coś w niej się zmienia. Jak ta cisza i spokój, których tak rzadko miała okazję doświadczać, otwiera jej serce. Piasecka, siedząc obok, mówiła o przyjaźni, zaufaniu, współpracy, pasji i wyzwaniach. O tym, jak relacje budowane w pracy mogą przeradzać się w trwałe więzi, jak ważna jest umiejętność współdziałania w zespole oraz jak wspólne przeżycia, chociażby takie jak wyprawa w Bieszczady, mogą wzmacniać zarówno zawodowe, jak i osobiste relacje. Zastanawiała się wraz z towarzyszami także nad tym, jak istotne jest dzielenie się wiedzą i doświadczeniami, wzajemne wsparcie w trudnych momentach oraz odkrywanie nowych inspiracji, które mogą napędzać do działania zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.
— Nie zawsze trzeba trzymać dystans. — powiedziała cicho, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do innych. — Czasem warto zaufać. — dopowiedziała, autentycznie zaskoczona swoimi własnymi słowami, bo przecież była tą, która miała problem, by ufać innym ludziom. Wciąż jednak chciała wierzyć. Wierzyć i czuć, że piękno ludzkiej bliskości istnieje naprawdę i nie każde zaufanie wiąże się z rozczarowaniem. Że są ludzie, z którymi można dzielić nie tylko radości, ale i trudne chwile. Że warto otwierać się na nowe doświadczenia, nawet jeśli oznaczają one ryzyko. Że życie składa się nie tylko z relacji, ale też z momentów, w których pozwalamy sobie na szczerość, bliskość i prawdziwe emocje — bez lęku przed odrzuceniem. Dąbrowska, zasłuchana w te słowa, spojrzała w ogień i poczuła, jak powoli jej surowe zasady, które dotąd budowała, zaczynają kruszeć. Zrozumiała, że choć praca wymaga od niej bezwzględności, to ludzie wokół niej tacy jak Piasecka, Pawlak czy Kamiński są kimś więcej niż tylko współpracownikami. Byli towarzyszami drogi, tej trudnej i wymagającej, ale również tej, która prowadziła do wewnętrznego spokoju i być może szczerej przyjaźni w przyszłości.
Trzeci poranek podczas wypadu w Bieszczady obudził się w mglistym szlafroku porannego chłodu, otulając doliny wilgotnym oddechem. Słońce jeszcze leniwie przeciskało się przez gęstą zasłonę chmur, a świat powoli nabierał ciepłych odcieni majowego dnia. Był to dzień, w którym na ścieżce wiodącej ku kolejnemu szczytowi nie było całej czwórki. Tylko Piasecka i Kamiński wstali wcześnie, gotowi zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Reszta śledczych postanowiła zostać w dolinie, odpocząć, korzystając z ciszy i spokoju, a przy okazji pozwolić tym dwojga pobyć trochę sam na sam ze sobą. Dla Piaseckiej i Kamińskiego wspólne wyprawy stawały się czymś więcej niż tylko okazją do oddechu od codziennych spraw. Byli przecież dla siebie nie tylko partnerami w pracy, ale i od jakiegoś czasu budowali coś bardziej osobistego, wręcz intymnego. Relację opartą na miłości. To wyjście na szlak tylko we dwoje, było więc dla nich kolejną „randką”. Tym razem w scenerii, która wymagała od nich siły, zaufania i wspólnego podziwiania nie tylko gór, ale i siebie nawzajem.
Ścieżka, którą wybrali wiła się przez gęste lasy bukowe, a potem stopniowo, wynurzała się na otwarte połoniny. Wiatr wzmagał się wraz ze wzrostem wysokości i szarpał delikatne jak piórka kosmyki włosów Piaseckiej, gdy przystawali co kilka kroków, by spojrzeć na rozpościerający się wokół nich pejzaż. Piasecka, jak zwykle, pełna energii i entuzjazmu czuła, że to miejsce to coś więcej niż tylko cel turystyczny.
— Widzisz te szczyty na horyzoncie? — spytała, wskazując dalekie wzgórza. — Każdy z nich ma swoją historię, swoje legendy. Kiedyś Bieszczady były miejscem dzikim, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw. Ludzie bali się tych gór, a dzisiaj? O ironio, teraz przychodzimy tutaj, żeby odnaleźć spokój.
Kamiński słuchał z uwagą. Piasecka od zawsze była tą, która miała dar opowiadania oraz przyciągania uwagi swoją wiedzą i pasją. Ale tutaj, na tej górze, jej słowa nabierały nowej mocy. Stawały się częścią krajobrazu, sprawiając wrażenie jakby były wplecione w samą głębię tych ziem. Z każdym krokiem poznawali siebie lepiej, w ciszy wspólnej wspinaczki, która zmuszała do zaufania i zrozumienia. Kiedy dotarli do połoniny, krajobraz wokół nich rozciągał się w nieskończoność. Zieleń traw przesiąkniętych wiosenną rosą kontrastowała z błękitem nieba, który teraz wolny już od chmur wydawał się nieskończony.
— To Bukowe Berdo. — powiedziała Piasecka, przystając na chwilę, by odetchnąć. — Jeden z moich ulubionych szczytów. Gdy tutaj jestem, mam wrażenie, że mogłabym dosięgnąć nieba. Czasami myślę, że właśnie w Bieszczadach człowiek może poczuć się naprawdę wolny.
Kamiński spojrzał na nią z uśmiechem. Jej miłość do gór była czymś, co zawsze go fascynowało, choć wciąż była dla niego w wielu aspektach nieodgadnioną zagadką. Twarda, dynamiczna i pełna zapału w pracy, tutaj wydawała się delikatna, jakby góry otwierały przed nim inny, bardziej subtelny aspekt osobowości Piaseckiej.
— Masz rację. — odpowiedział. — Jest tu coś magicznego. Może to właśnie cisza, której nie mamy zbyt często w mieście?
Droga wiodła ich dalej w górę, po kamieniach porośniętych mchem, gdzie ścieżka stawała się węższa i bardziej stroma. Piasecka szła przodem pewna swoich kroków. Jej buty cicho chrzęściły po żwirze. Kamiński, idąc za nią, czuł nie tylko satysfakcję ze wspólnej wspinaczki, ale i dumę, że może dzielić te chwile z kimś, kto rozumiał to miejsce tak głęboko. Gdy dotarli na szczyt, widok, który się przed nimi rozpościerał, był nagrodą za każdy trudny krok. Mieli wrażenie, że niebo otwierało się szeroko nad nimi, a horyzont górski rozciągał się w niemal nieskończonej perspektywie. Doliny poniżej zdawały się płynąć, jakby cała ziemia unosiła się i opadała w harmonii z powolnym i majestatycznym oddechem Bieszczad.
— Wiesz… — zaczęła Piasecka. — Ta część Bieszczad ma bardzo bogatą historię. Kiedyś te tereny zamieszkiwali Bojkowie. Ludzie, którzy żyli w zgodzie z naturą. Ich kultura została niemal całkowicie zniszczona po wojnie, ale duch ich obecności wciąż unosi się w tych górach. Można to poczuć, jeśli się wsłuchasz. — jej głos brzmiał jak echo tych opowieści. Powolny, pełen szacunku dla przeszłości. Kamiński przyciągnął ją delikatnie do siebie, objął ramieniem i spojrzał w dal.
— Cieszę się, że jesteśmy tu razem. — powiedział cicho, a jego słowa niosły więcej niż tylko radość z udanej wspinaczki. Cieszył się z bliskości, jaką zbudowali przez ostatnie miesiące. Z relacji, która teraz, na tym szczycie, wydawała się tak silna jak góry wokół nich. Zejście było z pozoru łatwiejsze, ale i ich serca były lżejsze, pełne satysfakcji i zrozumienia, że każde wyzwanie, każdy trud, który razem pokonują, zbliża ich jeszcze bardziej.
— Może powinniśmy robić to częściej. — zaśmiał się Kamiński, spoglądając na Piasecką, której twarz promieniała radością.
— Wspinaczki w górach? — zapytała z uśmiechem.
— Tak, ale i te wspólne chwile. Gdzieś daleko od miasta. — odrzekł, a w odpowiedzi zobaczył jej skinienie głową.
— Masz rację, tu jest nasz spokój. To miejsce, gdzie możemy po prostu być sobą. Góry uczą cierpliwości, pokazują, że czasem warto zwolnić. — podsumowała. I tak schodząc razem w dolinę, wśród szumów wiatru i śpiewu ptaków, czuli, że nie tylko zdobyli kolejny szczyt, ale i pokonali kolejny krok w ich wspólnej drodze. Tej, która prowadziła przez góry i przez życie.
Czas w Bieszczadach mijał im niewyobrażalnie szybko i radośnie. Mieli wrażenie, że każda chwila wiązała się z beztroską i wolnością. Dni wypełnione wędrówkami po malowniczych szlakach, wieczory spędzane przy ognisku, śmiech i głębokie rozmowy sprawiały, że rzeczywistość odsunęła się gdzieś daleko. Góry oferowały im spokój i oderwanie od codziennych trosk, a każda minuta zdawała się być pełna życia, pozwalając im zatracić się w tej przestrzeni i zapomnieć o upływającym czasie.
Ostatni wieczór przywitał ich miękkim światłem zachodzącego słońca, rozlewającym się po dolinach jak złote płomienie. W powietrzu unosił się zapach świeżego drewna palonego w ognisku, które płonęło już od dłuższego czasu. Siedzieli we czwórkę wokół ognia, ciesząc się sobą nawzajem, żartując, śmiejąc się i sprawiając wrażenie, że na kilka kolejnych godzin pozwolili sobie jeszcze zapomnieć o wszystkim, co wiązało ich z pracą. Ognisko migotało jasnym światłem, a ciepłe płomienie tańczyły w ich oczach, odbijając się w zmęczonych, lecz zadowolonych twarzach. Piasecka siedziała blisko Kamińskiego, którego dłoń lekko spoczywała na jej kolanie. Odebrała to jako czuły, niemal nieświadomy gest, pełen ciepła i bliskości. Patrzyła na resztę. Pawlak i Kamiński rzucali sobie co chwilę żarty, bawiąc się przy tym beztrosko jak dawno nie mieli okazji, jednak ona — zamiast poddać się tej lekkości chwili — pogrążyła się w zamyśleniu, pozwalając myślom odpłynąć w zupełnie innym kierunku.
Wzrok Piaseckiej mimowolnie zatrzymał się na Dąbrowskiej, praktycznie od zawsze przyciągającej jej uwagę. Od lat czuła ten magnetyzm, który z czasem tylko się nasilił — zwłaszcza odkąd prokuratorka zaczęła dostrzegać w niej partnerkę do rozmów i pracy. Tego wieczoru jednak jej obecność zdawała się jeszcze wyraźniejsza. Może to przez kontrast między ciepłym blaskiem ognia a jej nienaganną postawą, wciąż wyprostowaną jak struna, jakby nawet tutaj, w tej nieformalnej scenerii, nie pozwalała sobie na najmniejsze odstępstwo od swoich zasad.
Dąbrowską znali wszyscy i wszyscy mieli o niej podobne zdanie: sztywna, chłodna i twarda jak stal. Była jak maszyna do egzekwowania prawa z perfekcyjnie dopracowaną fasadą profesjonalizmu, której nie sposób było przebić. Żarty? Ciepło? Chociażby odrobina czułości? Nic z tych rzeczy. Jeśli ktoś próbował z nią rozmawiać na lżejsze tematy, szybko kończył rozmowę, czując się jak dziecko, które zignorowano za jego niepoważne pytania. Zresztą sama Piasecka dobrze pamiętała pierwsze spotkanie z Dąbrowską. Moment, w którym uświadomiła sobie, że ta kobieta, choć niewątpliwie imponująca, budziła też pewien rodzaj dystansu. Niezachwiana w swoich osądach, trzymająca się zasad jak ksiądz liturgii, wydawała się odcięta od tego, co ludzkie. Nie sposób było sobie wyobrazić, by Dąbrowska pozwoliła sobie na chwilę słabości, na łzę wzruszenia czy na śmiech. Ten szczery, prawdziwy, od serca. A jednak w tym wszystkim istniał pewien kontrast, który potrafił zbić z tropu. Prokuratorka, wbrew pozorom, wyglądała na zaskakująco niewinną, wręcz młodziutką. Jej łagodna, serdeczna twarz, na której rysy nie zdradzały ciężaru przeżytych lat, zdawała się zaprzeczać temu obrazowi bezdusznej perfekcji. W tym kontrastowym zestawieniu było coś fascynującego. Ta powierzchowna łagodność zestawiona z nieprzejednaną twardością charakteru sprawiała, że nie można było jej łatwo zaszufladkować ani zignorować, o czym śledcza przekonała się na własnej skórze.
Ognisko rzucało na twarz Dąbrowskiej migoczące cienie, podkreślając jej posągową aurę. Piasecka nie potrafiła przez dłuższą chwilę oderwać od niej wzroku, zastanawiając się, czy za tą perfekcyjnie wykutą maską kryło się coś więcej. Czy chłód, którym emanowała, był wyborem, czy więzieniem, które sama sobie zbudowała? Gdy nagle rysy twarzy prokuratorki złagodniały jeszcze bardziej, a w oczach zatańczyły odbicia płomieni, Piasecka poczuła dziwne ukłucie w sercu — jakby w tej ciszy i spokoju gór kryła się niewypowiedziana tęsknota i natłok pytań. Czy Dąbrowska kiedykolwiek zaznała prawdziwej przyjaźni i bliskości drugiego człowieka? Czy ktoś taki jak ona potrafiłby zaufać i pozwolić sobie na więź wykraczającą poza dystans i kontrolę? Może te maski, które nosiła były nie tylko tarczą, ale i pęknięciem — cichym świadectwem pragnienia, które czuła, a którego nigdy nie nazwała?
Po chwili spojrzała ponownie na ognisko. Ciepło płomieni tańczyło na twarzach całej czwórki, rzucając migoczące cienie, a trzaskające iskry szeptały własne, odległe historie, jakby znały tajemnice, które Piasecka bała się wypowiedzieć na głos. Poprawiła się na pieńku, gdy ten zaczął uwierać ją w nogi i owinęła szczelnie kocem. Jednak to nie niewygoda ani chłód ją obezwładniały. Płonące drewno, co chwila eksplodujące drobnymi iskrami, przypominało jej coś, co starała się na zawsze zakopać w pamięci. Przyjaźń, która spłonęła nagle lata temu, pozostawiając po sobie jedynie popiół.
Agata. Imię, które kiedyś wywoływało u niej uśmiech, teraz niosło ciężar zdrady. Ogień przypomniał jej tamten dzień, gdy ich własne ognisko — symbol przyjaźni — nagle zgasło. Może była to wina górskiej ciszy, a może chwilowej wewnętrznej samotności, która potrafi wydobywać z człowieka najgłębiej skrywane wspomnienia.
Piasecka miała wtedy szesnaście lat. Karol, przystojny chłopak z ciemnymi oczami i szczerym uśmiechem, pojawił się w jej życiu naturalnie, jakby zawsze tam był i wręcz idealnie pasował. Lubił te same książki, filmy i muzykę, snując plany o przyszłości, które brzmiały jak jej własne. A Agata? Była powierniczką i mentorką. Tą, która przysięgała, że ich przyjaźń to nierozerwalny węzeł. Aż do tamtego wieczoru.
Tego dnia Piasecka czekała na zaplanowane spotkanie z ukochanym całkowicie nieświadoma, że Agata miała inne plany co do znajomości tej trójki. To Karol, z bólem i wyrzutem w oczach, powiedział jej prawdę. Agata umówiła się z nim sama. Skłamała, zmanipulowała sytuację i próbowała przeciągnąć go na swoją stronę.
— Zdziwiłem się, że Cię nie było. Przecież… Przecież dla mnie na tych spotkaniach naszej trójki najważniejsza byłaś Ty. Ale Agata powiedziała, że zmieniłaś plany, że coś Ci wypadło… — mówił, a w jego głosie była gorycz i rozczarowanie, ale Piasecka nie mogła już na niego patrzeć.
— Dlaczego? — pytała siebie tamtego dnia i przez wiele kolejnych lat. — Dlaczego Agata, jej „siostra z duszy” mogła złamać to, co wydawało się tak niezniszczalne? Jak mogła postąpić w ten sposób wobec przyjaciółki, która zawsze była obok, kiedy potrzebowała wsparcia? Co mogło sprawić, że zignorowała to, co łączyło je przez te wszystkie lata?
Czuła się tak, jakby w jednej chwili straciła wszystko. Przyjaciółkę, której ufała bardziej niż komukolwiek innemu i Karola, bo nie była w stanie patrzeć na niego bez przypominania sobie o zdradzie. „To nie była nasza wina.” — powtarzał, próbując ją przekonać, by dała mu szansę. Ale Piasecka czuła się, jakby połowa jej serca została rozdarta, a druga połowa zamknięta w klatce. Nie potrafiła już nikomu zaufać.
Siedząc przy ognisku, Piasecka zadrżała, choć płomienie były gorące. Czy to możliwe, że nawet teraz, po tylu latach, wspomnienie Agaty nadal ją prześladowało? Ogień trzaskał, a ona widziała w nim obraz tamtej dziewczyny. Uśmiechniętej, z błyskiem w oku, przysięgającej, że nigdy jej nie zdradzi. Ale obietnice, jak się okazało, były jak te płomienie. Piękne, lecz ulotne. To właśnie tamten dzień nauczył ją, że zaufanie jest jak cienkie szkło. Raz pęknięte, nigdy już nie odzyskuje dawnego kształtu. Etap młodzieńczej wiary w to, że znalazła przyjaciółkę, której mogła ufać bezgranicznie miała już za sobą. Znała ból rozczarowania, złamanego zaufania i zranienia, które pozostawiło w jej sercu ranę trudną do zabliźnienia. Od tamtej pory Piasecka stała się ostrożna w relacjach, unikając bliskich więzi, by nie przeżywać ponownie tamtego bólu.
W pewnym momencie, gdy Pawlak i Kamiński wciągnęli się w rozmowę o ostatnim meczu, Piasecka podeszła do Dąbrowskiej. Nie wiedziała do końca, co ją do tego skłoniło. Może chęć zbliżenia się do kobiety, której postawa i chłodny profesjonalizm zawsze wzbudzały w niej respekt. A może była to po prostu tęsknota za rozmową, która mogłaby przekroczyć powierzchowne granice i dotknąć czegoś głębszego?
— Mogę się dosiąść? — zapytała cicho, wskazując miejsce obok niej. Dąbrowska skinęła głową, uśmiechając się lekko. Sprawiała wrażenie, że również i ona chciała skorzystać z okazji do rozmowy w bardziej kameralnym tonie.
— Oczywiście. — odpowiedziała. — Wyglądasz na zmęczoną, ale jednocześnie szczęśliwą. Wydaje mi się, że te góry to dla Ciebie prawdziwe schronienie.
Piasecka uśmiechnęła się. Przez chwilę patrzyła w ogień, jakby szukając w nim słów, które miały paść.
— Tak, zawsze tak było. Góry dają mi coś, czego nie znajdziesz w mieście. Przestrzeń, ciszę, czas na myślenie. Nawet nie wiesz, jak bardzo tego potrzebowałam. A Ty? Jak Ci się tu podoba? — zapytała. Dąbrowska westchnęła, zerkając nieśmiało na Piasecką.
— Zaskakująco dobrze. Nie sądziłam, że znajdę tu coś, co tak mnie poruszy. Zawsze byłam bardziej… ostrożna. Zamykałam się w pracy na moich własnych zasadach. Rzadko kiedy je przekraczałam. Ale ten wyjazd, te góry… i chyba też Wy — ludzie, z którymi tu jestem, pokazaliście mi, że warto czasem otworzyć się na coś nowego.
Ta krótka wypowiedź prokuratorki poruszyła Piasecką bardziej niż mogłaby się spodziewać. Delikatna otwartość, którą Dąbrowska zaczynała wyrażać była czymś, co sprawiało, że Piasecka chciała dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. Miała wrażenie, że za tą chłodną maską kryje się coś niezwykłego. Może historia warta poznania, a może szansa na więź, o której istnieniu dawno zapomniała?
Majówkowy wyjazd okazał się dla całej czwórki niezwykle ważny i wartościowy. Był to czas, który pozwolił im złapać oddech od codziennych wyzwań, naładować baterie i odnaleźć spokój w otoczeniu natury. Długie wędrówki, wspólne wieczory oraz szczere rozmowy pozwoliły im nie tylko lepiej poznać siebie nawzajem, ale także odkryć nowe aspekty własnej osobowości. Każdy z nich wracał z Bieszczad nieco odmieniony. Z otwartymi na zmiany myślami, gotowy spojrzeć na siebie i innych z nowej perspektywy. To była podróż, która w subtelny sposób zmieniła ich wszystkich. Piasecka miała nieodparte wrażenie, że jej ukochane góry w swej surowości i pięknie, nauczyły ich wszystkich jednego — że nawet pośród najtrudniejszych chwil można odnaleźć spokój. Tam, gdzie lasy szumią jak stare pieśni, a szczyty wznoszą się ponad codzienność, kryła się prawda, którą każdy z nich zabrał ze sobą do miasta.
Jednak po powrocie do Półkotów Bieszczadzkich Piasecka niemal odruchowo oddzieliła od siebie setki myśli, które tłoczyły się w jej głowie niczym liście porywane górskim wiatrem. Gdy przekroczyła próg swojego mieszkania, a następnie próg komendy, przeszłość i teraźniejszość zaczęły się mieszać ze sobą, ale wkrótce ciężar wspomnień wycieczki osiadł gdzieś na dnie pamięci, stłumiony jak echo oddalonych odgłosów burzy. Nie było już analiz rozmów, zdarzeń ani spojrzeń, które wcześniej pozostawiły po sobie smak niedopowiedzeń czy lawiny pytań. Z każdym krokiem, jaki stawiała po znajomych zakamarkach miasta, zanikały emocje i urywki wspomnień, które zrodziły się podczas majówki. Teraz liczyła się dla niej tylko obecna chwila, którą próbowała wypełnić na nowo, wracając do pracy i do obecności Kamińskiego, do jego ciepła, które było bliższe i bardziej namacalne niż cokolwiek innego. Kamiński w tamtej chwili, w oczach Piaseckiej wydawał się być człowiekiem cierpliwym i oddanym ponad wszelką miarę. Był przy niej, czuwał nad nią i odgadywał jej niewypowiedziane potrzeby, nie próbując na siłę usunąć tego, co jeszcze czasem zamykało ją w sobie. Z każdym dniem zdawał się utwierdzać w zamiarze, by na nowo zdobyć w pełni jej zaufanie, a może i zbudować wręcz całe mosty tego zaufania. Zaufania, które pozwolą jej nie tylko podążać za nim w codzienności, ale i wierzyć, że jest tym jedynym, którego warto przyjąć całkowicie.
Pewnego wieczoru, niedługo po powrocie z Bieszczad, po dniu pełnym obowiązków i niewypowiedzianych tęsknot, Kamiński zaprosił Piasecką do swojego mieszkania, przygotowując wcześniej wyjątkową kolację. Już od progu uderzył ją delikatny zapach świeżych kwiatów i ciche dźwięki jazzu płynące z głośnika. W półmroku migotały świece, a przy stole czekała na nią niespodzianka: przygotowane własnoręcznie potrawy, przystawki starannie ułożone na porcelanowych talerzach i misternie ozdobione deserowe musy. Atmosfera była pełna ciepła i subtelności, jakby chciał oddać jej nie tylko przyjemność smaku, ale i oddech spokoju, który wypełniał przestrzeń wokół nich. Uśmiech na jego twarzy, kiedy podawał jej kieliszek wina mówił więcej niż słowa, które zostawił dla innej chwili. Patrzył na nią z uwagą, a w jego spojrzeniu błyszczało coś nieuchwytnego. Coś, co przekraczało codzienność i niosło obietnicę bezpieczeństwa i trwałości. Tego wieczoru Piasecka poczuła, że wszystko, co ją przytłaczało, rozpłynęło się jak poranna mgła. Trzymając dłoń Kamińskiego, powoli poddawała się ciepłu jego obecności, a świece tliły się dłużej niż planowała, rozświetlając ich spokojną, pełną zaufania bliskość.