Karuzela z madonnami - ebook
Karuzela z madonnami - ebook
Bestsellerowa książka Tomasza Raczka poświęcona pięćdziesięciu siedmiu sławnym kobietom - aktorkom, gwiazdom estrady, pisarkom, dziennikarkom - które świadomie i nieświadomie wpłynęły na jego życie. Bohaterki nie są aniołami (choć czasem chcielibyśmy je w nich widzieć), ani potworami (choć bywa, że skarżą się, iż żaden mężczyzna nie może z nimi wytrzymać). W ich portretach, jak w kawałkach lustra, można zobaczyć historię XX wieku. Czasem także przypadkowo odbite fragmenty własnych doświadczeń. Losy 57 bohaterek przecinają się, splatają, wpływają na siebie. Dlatego lektura "Karuzeli z madonnami" może chwilami przypominać rozwiązywanie pasjonującej krzyżówki: jedno odgadnięte hasło pozwala szybciej odgadnąć i lepiej zrozumieć to, które się z nim krzyżuje. Prawdziwa gra towarzyska w skojarzenia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60000-47-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOMASZ RACZEK
Krytyk filmowy i publicysta (ur. 1957 r.), autor programów telewizyjnych (TVP2, Canal+, Kino Polska, Polsat, nFilmHD) i radiowych (Dwójka, RMF FM, Klasyka, TOK FM, nFilmHD), w których przedstawia wybitnych ludzi kultury. Laureat Wiktora oraz nagród za osiągnięcia w dziedzinie krytyki artystycznej. Ukończył wydział wiedzy o teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej. Publikował na łamach m.in. „Polityki”, „Rzeczpospolitej”, „Przeglądu Tygodniowego”, „Kina”, „Pani”, „The European”, „Wprost”. W 1992 roku stworzył od podstaw polską edycję „Playboya” i został jej pierwszym redaktorem naczelnym. Był recenzentem teatralnym i filmowym, kierownikiem literackim kilku teatrów oraz Zespołu Filmowego „Oko”, wicedyrektorem Programu 2 TVP, a także oficerem rozrywkowym na statku pasażerskim „Stefan Batory”.
Autor książek Pies na telewizję, Karuzela z madonnami, Karuzela z herosami, Karuzela z Idolami oraz napisanych wraz z Zygmuntem Kałużyńskim: Perłowej ruletki, Poławiaczy pereł, Pereł do lamusa oraz pięciotomowego leksykonu filmowego Perły kina.
Obecnie jest szefem dwóch kanałów filmowych i radia nFilmHD na Platformie „n”, gdzie prowadzi trzy programy poświęcone filmom: „Perły i wieprze”, „Hot Spot” i „Bilet do kina”.
Kocha morze i statki pasażerskie. Chociaż prowadzony przez niego Instytut Wydawniczy Latarnik mieści się w Warszawie, nie opuszcza go marzenie, by zamieszkać w prawdziwej latarni morskiej z widokiem po horyzont.
INNE KSIĄŻKI TEGO AUTORA
WYDANE PRZEZ INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK:
Karuzela z Herosami
Karuzela z Idolami
WSPÓLNIE Z ZYGMUNTEM KAŁUŻYŃSKIM:
Leksykon Filmowy Perły Kina
Alfabet na 4 ręce
www.latarnik.com.pl
MOTTO
A w każdej bryce vis-à-vis
Madonna i madonna
I nie wiadomo, która śpi,
A która jest natchniona
– szóstka koni
– one
– szóstka koni
– one
– szóstka koni
– one
Zakręcone!
Miron Białoszewski
PRZEDMOWA
Karuzela z madonnami? Czyżby to była książka o Madonnie i innych estradowych prowokatorkach? A może o śpiewającej wiersz Białoszewskiego Ewie Demarczyk? Cokolwiek pomyślicie, będziecie mieli rację: to książka o Madonnie, Ewie Demarczyk oraz o pięćdziesięciu pięciu innych wyjątkowych kobietach, które świadomie i nieświadomie wpłynęły na moje życie.
Zawsze fascynowały mnie kobiety nie pasujące do stereotypu: ani polskiego, czyli matki-Polki, ani niemieckiego – trzech „K” (Kinder – dzieci, Küche – kuchnia, Kirche – kościół), ani żadnego innego. Zauważałem przede wszystkim te, które miały silne osobowości, wyjątkowe zdolności i odwagę, by żyć na własny rachunek. Przez lata kolekcjonowałem w myślach ich wizerunki. Z wieloma z nich spotykałem się przy różnych okazjach. Zadawałem im wtedy mnóstwo pytań, bo bardzo chciałem je zrozumieć. Sam nie wiem, dlaczego tak chętnie i szczerze opowiadały mi o swoim życiu. Może dlatego, że nie przypierałem ich do muru? Nie czytałem z kartki wcześniej przygotowanych podchwytliwych pytań? I nie próbowałem ich zawstydzić?
Bohaterki tej książki mogą was zaskoczyć. Niektóre z nich z pewnością zmuszą was, byście zmienili o nich opinię. Nie są aniołami (choć czasem chciałbym je w nich widzieć) i nie są potworami (choć bywa, że skarżą się, iż żaden mężczyzna nie może z nimi wytrzymać). Są za to barwnymi zjawiskami. W trakcie rozmów z nimi raz po raz ogarniało mnie zdumienie. Na przykład wtedy, gdy słyszałem, że w dzieciństwie chciały zostać zwiewnymi tancerkami, tymczasem bliscy traktowali je jak chłopców, bo dzisiejsze symbole kobiecości zaczynały od chodzenia po drzewach! Najczęściej zresztą nie zdawały sobie sprawy, że są inne. I silne!
Co daje im tę siłę? Talent, umożliwiający duchową i życiową niezależność. Czy ta książka może przekazać ich siłę czytelnikom? Tak, szczerze w to wierzę. Kobiety-anioły, kobiety-feniksy, kobiety-rajskie ptaki. Coś z nich ma w sobie przecież każda kobieta, choć nie każda ma odwagę, by w to uwierzyć.
W wypełniających książkę kobiecych portretach, jak w kawałkach lustra, można zobaczyć historię XX wieku. Może zobaczycie w nich także przypadkowo odbite fragmenty własnych doświadczeń, bo ja podczas spotkań z moimi madonnami miałem wrażenie, że mimowolnie przeglądam się w ich oczach. Dlatego ta książka to także – siłą rzeczy – opowieść o mnie.
Losy przedstawionych tu 57 bardzo zakręconych (w pozytywnym znaczeniu!) kobiet nieustannie przecinają się, splatają, wpływają na siebie. Lektura Karuzeli z madonnami niektórym czytelnikom może przypominać rozwiązywanie krzyżówki: jedno odgadnięte hasło pozwala szybciej odgadnąć i lepiej zrozumieć to, które się z nim krzyżuje. Można więc czytać tę książkę na wiele sposobów: od początku do końca albo szukając logicznych związków pomiędzy jej bohaterkami. Na końcu każdego omówienia lub wywiadu podpowiadam zresztą kolejne posunięcia. Poruszając się po książce ruchem konika szachowego rozpoczniecie towarzyską grę w krzyżujące się wątki i skojarzenia…
Kobiety, które wybrałem, są bardzo różne. Nie wszystkie poznałem osobiście. Dlatego ich portrety mają różną formę: czasem nieostrej, ale za to emocjonalnej impresji, a czasem obfitującej w szczegóły rozmowy. Za każdym jednak razem na początku był impuls fascynacji, która wzbogaciła moje życie. Mam nadzieję, że dzięki tej lekturze i wy poczujecie się bogatsi.
SHIRLEY BASSEY
Muzyka rozrywkowa ulega modom. Zmieniają się one szybko i definitywnie. To, co podobało się jeszcze w ubiegłym roku, dziś trąci myszką. Chyba najłatwiej zauważyć upływ czasu (a więc także własne starzenie się), śledząc swoje upodobania muzyczne. Do pewnego momentu są one zgodne z listami przebojów. Podoba nam się to, co jest „na topie”. Potem coraz częściej lekceważymy przeboje i ustalamy własną listę upodobań. Wierzymy, że to efekt uformowania się własnej, oryginalnej osobowości. Że to nasz wybór, a nie konieczność. Ta wiara towarzyszy nam przez wiele lat, aż wreszcie odkrywamy, że znowu gustujemy w listach przebojów, tyle że… tych sprzed dwudziestu lat. Słuchamy starych piosenek sądząc, że do nich zatęskniliśmy. Ale to nieprawda. Zatęskniliśmy za naszą młodością. Za tamtymi czasami. Za tamtą modą. Za tamtą naiwnością, wiarą i poczuciem, że wszystko jeszcze może się zdarzyć. Za tamtymi marzeniami.
Bywają jednak gwiazdy, które trwają ponad czasem i modą, które nie wypominają nam swoją obecnością naszego wieku, lecz odwrotnie – zdają się udowadniać, że w świecie sztuki udaje się czasem zatrzymać zegar dzięki sile artystycznego wrażenia. Gwiazd mamy dziś niestety niewiele, ale wśród nich niewątpliwie jedną z najjaśniejszych i najbardziej godnych tytułu estradowej „divy” jest angielska piosenkarka Shirley Bassey.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją prawie 20 lat temu w Londynie i za jej sprawą natychmiast… straciłem pracę. Byłem wtedy boyem hotelowym w eleganckim hotelu nieopodal Hyde Parku (tak naprawdę byłem studentem z Polski, który dorabiał sobie „na czarno”) i do moich obowiązków należało czyszczenie gigantycznych luster w luksusowym hallu tuż koło sali telewizyjnej. Któregoś dnia usłyszałem dobiegający stamtąd absolutnie elektryzujący, potężny głos.
Wszedłem do sali i na ekranie telewizora zobaczyłem otoczoną piórami twarz Shirley Bassey. To była transmisja jej koncertu. Jak zahipnotyzowany patrzyłem na jej dłonie, gnące się w konwulsyjnych, pełnych dramatyzmu gestach; na twarz, która była wyrafinowanym teatrem emocji; na jej stroje, które pochodziły z nierealnego świata cielesnych aniołów.
Prawie natychmiast spod ziemi wyrósł mój szef.
– Co robisz? – zapytał zdumiony.
– Oglądam koncert.
– Nie sądzisz, że powinieneś raczej czyścić lustra?
– Zaraz je wyczyszczę, gdy tylko ona przestanie śpiewać! – odparłem i zdałem sobie sprawę, że właśnie wylatuję z pracy.
Nie mam jednak o to żalu ani do hotelowego bossa, ani do siebie, ani do Shirley Bassey. W kilka dni później znalazłem inne, znacznie ciekawsze zajęcie, bo zatrudniłem się w wytwórni płytowej Virgin Records, zaś fanem Bassey jestem do dziś i kolekcjonuję wszystkie jej nagrania, jakie tylko uda mi się znaleźć. Kiedyś nawet odstałem w Londynie parę godzin w kolejce, żeby kupić bilet na jej koncert urodzinowy (60-lecie!). Niestety, biletów zabrakło.
Shirley Bassey jest ciemnoskórą Brytyjką (ojciec Kenijczyk, matka Walijka). Urodziła się w górniczym i szarym Cardiff, lecz jej kariera obfitowała w splendor i kolory. Na początku były jednak kłopoty. Gdy włączono ją do szkolnego chóru, okazało się, że ma za silny głos, przez co ciągle wybija się na pierwszy plan. Przesuwano ją więc do dalszych i dalszych rzędów, aż wreszcie wylądowała na korytarzu za drzwiami. Stało się jasne, że może być tylko solistką.
Wtedy postanowiła wystartować na zawodowej scenie. Odważyła się wystąpić w sławnym teatrze Moss Empire w Glasgow, gdzie przedstawiano debiutantów, a o ich losie decydowała publiczność w bezwzględny sposób wygwizdująca (bądź nie) kolejnych śmiałków. W trakcie pierwszej piosenki Shirley także rozległy się gwizdy. Wtedy przerwała i powiedziała zdecydowanym głosem: „Przyjechałam tu, by sprawić wam przyjemność moim śpiewem. Wiem, że umiem to zrobić, ale, na miłość Boską, dajcie mi szansę!”. I sala zamilkła. W nabożnej ciszy wysłuchała całego występu, a potem zgotowała artystce owację. Pierwszą z tysięcy w jej karierze.
Wkrótce stały się one obowiązkowym elementem każdego koncertu. Mężczyźni dawali jej nie tylko kwiaty, ale także krawaty, które rzucali jej pod nogi. Ona je zbierała i zawieszała sobie na wyciągniętych ramionach. To był jej wyjątkowy strój, złożony z dowodów uwielbienia słuchaczy. O aplauzie na jej koncertach krążą legendy. Podobno po występie w Los Angeles na widowni wybuchło prawdziwe szaleństwo, trwające dobre pół godziny. Kiedy Shirley zeszła wreszcie ze sceny, uszczęśliwiona rzuciła się w ramiona managera, wykrzykując: „Było tak wspaniale! Miałam wrażenie, że cała scena trzęsie się od braw!”. Tymczasem scena naprawdę się trzęsła: w Los Angeles właśnie miało miejsce trzęsienie ziemi…
Były też momenty tragiczne. Gdy zginęła Samantha, młodsza córka piosenkarki (jej ciało znaleziono na brzegu rzeki), dziesięć tysięcy widzów teatru w Sydney stało się świadkami dramatu. Shirley wyszła na scenę i… nie zaśpiewała. Nie była w stanie wydać z siebie ani jednego dźwięku. Zgaszono światła, odwołano koncert. Widzowie długo, na stojąco, bili brawo, aby ją pocieszyć.
Nie zawiodła. Wróciła. Śpiewa dziś lepiej niż kiedykolwiek, ale jest bardzo samotna. Twierdzi, że silne kobiety nie mogą liczyć na umiejących to znieść stałych partnerów. Jej piosenki najczęściej mają dramatyczne przesłania: This Is My Life (Oto moje życie), I Am What I Am (Jestem, kim jestem), I Who Have Nothing (Ja, która nie mam niczego), Yesterday When I Was Young (Wczoraj, kiedy byłam młoda). Publiczność zna je na pamięć i śpiewa razem z nią. Shirley dalej zachwyca szczupłą, wysportowaną sylwetką, olśniewającymi fryzurami i strojami, jakich żadna inna kobieta nie umiałaby nosić. Co roku, w czerwcu, widzowie śpiewają dla niej Happy birthday i nawet nie próbują liczyć jej lat. Nie z grzeczności, lecz z poczucia braku sensu takiego liczenia. W ich własnym interesie Shirley powinna trwać wiecznie.
Zobacz też: Barbara Brylska, Katarzyna Figura, Zarah Leander,
Bette Midler, Barbra Streisand
HANKA BIELICKA
Zawsze chciałem dłużej porozmawiać z panią Hanką. Mijaliśmy się na koncertach i w telewizji, z podziwem, a nawet rozczuleniem słuchałem jej monologów, którymi strzelała ze sceny niczym karabin maszynowy, ale nie miałem okazji, żeby usiąść i posłuchać, jak opowiada nie o Dziuni Pietrusińskiej, lecz o sobie samej, o Hance Bielickiej. Aż nadszedł taki dzień. Spotkaliśmy się w eleganckiej warszawskiej kawiarni i mieliśmy godzinę tylko dla siebie. Co prawda podglądały nas telewizyjne kamery, ale już po chwili całkiem o tym zapomniałem. Pani Hanka poprawiła kapelusz na głowie i zapewniła, że jest gotowa odpowiedzieć na każde pytanie.
W filmach, w których pani występowała, nie nosiła pani ozdobnych kapeluszy, a przecież trudno sobie panią wyobrazić bez tego elementu damskiej garderoby.
– Proszę pana, zawsze je lubiłam. Matka moja była tak zwaną damą kapeluszową i bardzo było jej w nich ładnie. Zresztą ja też mam wrażenie, że w kapeluszu mam mniejszy nos i w ogóle jestem ładniejsza.
Skoro wspomniała pani o mamie: czy to prawda, że kiedy była pani jeszcze małą dziewczynką, mama biegała po sąsiadach i przepraszała za pani zachowanie?
– Tak, to prawda. Gdy tylko nauczyłam się jakiegoś wierszyka czy piosenki, od razu szłam do sąsiadów i mówiłam: „przepraszam, ja tylko na chwileczkę, bo ja umiem takie nowe…” i zaczynałam na przykład Krakowiaczek ci ja. Potem mamusia chodziła i przepraszała, że podczas obiadu czy kiedy na przykład sąsiadka coś gotowała, ja robiłam występy.
To wszystko działo się w Łomży?
– W Łomży. Miałam wtedy cztery czy pięć lat.
Jak wyglądało życie w Łomży w tamtych latach?
– To był dziewiętnasty rok, jak się urodziłam, czyli zaraz po wojnie. Mieszkaliśmy u babci, która miała kamienicę. Niewielki przynosiła ona dochód, choć na szczęście dwa-trzy mieszkania były wynajęte.
Czyli babcia była kamieniczniczką?
– Tak, babcia, czyli mama mojej mamusi. Myśmy mieszkali tam wszyscy razem i gdy na przykład mój wujek kichnął na drugim piętrze, wszyscy się wychylali na klatkę schodową i wołali: „Na zdrowie, Janek, na zdrowie”. Było bardzo miło, wyglądało to trochę jak w serialu Rodzina Whiteoków - spotykaliśmy się, wszystkie święta odbywały się bardzo rodzinnie. Wspominam to bardzo serdecznie i myślę, że dzięki temu później miałam tak udane życie. W ogóle myślę, że jeśli jest duża rodzina, w której wszyscy się pochylają nad dzieckiem, to wyrasta ono na szczęśliwego człowieka. Oczywiście dużo też zależy od innych okoliczności, ale dzieciństwo jest podstawą.
Jako mała dziewczynka lubiła pani przede wszystkim towarzystwo chłopców.
– Teraz pewnie wszyscy będą się z tego śmiali, ale w tamtym czasie w Łomży było nie do pomyślenia, żeby spacerować z chłopcami po nabożeństwie w niedzielę. Ale moja nauczycielka powiedziała rodzicom na zebraniu: „Jedna jedyna dziewczynka, która może chodzić z chłopcami, to Hanka Bielicka. Dlaczego? Dlatego, że nigdy nie chodzi z jednym, tylko zawsze z całą grupką”. I to była prawda. Zresztą nawet później, w dorosłym życiu, nigdy mi flirty nie wychodziły.
Za to flirtowała pani z muzami: w pewnym momencie wyglądało nawet na to, że zostanie pani pianistką.
– Tak, tak. To było moje szczęście i nieszczęście. Szczęście, bo zawsze lubiłam muzykę i lubiłam grać na instrumencie, a nieszczęście, bo równolegle miałam ciągoty aktorskie. Chciałam śpiewać, występować, ale ponieważ dobrze grałam, ciągle musiałam akompaniować innym.
To znaczy, że te wierszyki to pani tak na boku mówiła?
– O, to było dużo, dużo później. Wierszyki mówiłam, kiedy miałam cztery lata, a muzyki zaczęłam się uczyć, gdy miałam sześć czy siedem. Zawsze chciałam grać w bajkach Jasia Górskiego – strasznie się w nim wtedy kochałam. Chciałam grać role królewien czy księżniczek, ale byłam taka charakterystyczna, że obsadzali mnie jako czarownice, babki czy dziadki. Ale podobno tak się starałam, że przy mnie nawet tych królewien nie było widać. Taka byłam zdolna.
Dlaczego jednak nie została pani pianistką?
– Właściwie dobrze się stało, bo może wirtuozem wielkim bym nie była, a na scenie zabrakłoby jednej wariatki. Zdawałam do konserwatorium po maturze. Reszta kandydatów była lepiej przygotowana, bo miała repertuar w głowach. Ja grałam z nut. Powiedzieli, że biorą mnie na rok wstępny, ale muszę przygotować cały repertuar i dopiero wtedy zdecydują, czy wezmą mnie na rok pierwszy. Strasznie się wtedy obraziłam i powiedziałam, że albo się ma talent, albo nie. I zrezygnowałam. Zostałam tylko na romanistyce i myślę, że dobrze się stało.
Wróćmy jeszcze do szkoły w Łomży. Jej zakończenie wieńczy egzamin, który się nazywa matura…
– Och, niech pan nawet o tym nie wspomina, bo ja nigdy potem, w czasie najtrudniejszych chwil życia, w czasie wojny czy zawiedzionych miłości tyle łez nie wylałam, co wtedy. Dosłownie pół kubła.
Przecież była pani dobrą uczennicą.
– Tak, nawet bardzo dobrą, ale z nauk humanistycznych – polski, francuski, łacina. Tylko z matematyki dwója i właściwie przez całe osiem lat jakoś przebrnęłam tylko dlatego, że w ławce ze mną siedziała Zosia Szwajcerówna. Ona była świetną matematyczką, a ja świetnie ściągałam i zawsze umiałam zachachmęcić. A tymczasem na maturze ona pisała fizykę, a ja matematykę. Na kartce napisałam tylko swoje nazwisko i treść zadania. Nic więcej, ani słowa.
Czyli dwója?
– Tak. Ale tylko jedna, bo z innych przedmiotów miałam piątki. Przyszło do ustnego. Pomógł mi wizytator, który przyjeżdżał do nas przez cały rok z województwa, czyli z Białegostoku, żeby sprawdzić, jaki jest stan młodzieży przed maturą. Ilekroć przyjeżdżał, zawsze mnie pytali – czy to z łaciny, historii czy z polskiego – i odpowiadałam śpiewająco. A tu dwója! Zorientował się, że coś jest nie tak. Wtedy był taki zwyczaj, że wizytator czy dyrektor mógł wziąć odpowiedzialność za ucznia, który ma niedostateczny na maturze. Zapytał, na co ja idę. Powiedziałam, że na romanistykę i do konserwatorium. A on na to, że ze wszystkich humanistycznych przedmiotów jestem wspaniała i nie widzi powodu, żebym powtarzała całą maturę przez matematykę. Przepuścił mnie na swoją odpowiedzialność. I dzięki temu uratował mi całe życie! Pan Rzędowski, do dziś pamiętam nazwisko. Szukałam go potem po wojnie, ale nie wiem, czy przeżył czy zginął; nie udało mi się go odnaleźć. Dzięki temu, że przepuścił mnie na maturze, uratowałam się przed wywózką do Kazachstanu, zostałam zaangażowana do Wilna i całe moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej.
Ale wprowadziła go pani w błąd. On myślał, że zostanie pani pianistką albo nauczycielką francuskiego, a tymczasem ni stąd, ni zowąd przyszła pani do głowy szkoła aktorska.
– Tak, ni stąd, ni zowąd. Proszę sobie wyobrazić, że było to podczas wakacji. Mój ojciec był politykiem, gazet było pełno w domu i ja właśnie jakąś gazetę przeglądałam…
Można zapytać, którą partię popierał ojciec?
– O, to był stary endek! Nazywaliśmy go „księża pięta”, bo on bez księdza ani rusz. Nawet gdy miałam zdawać do szkoły aktorskiej, powiedział, że musi się poradzić księdza biskupa, bo to bagno przecież takie… Śmieję się, oczywiście. Więc przeglądam te gazety i nagle patrzę, że szkoła teatralna ogłasza nabór. Wtedy była tylko jedna szkoła teatralna. Zelwerowicza…
Nazywała się PIST.
– Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. Mówię do mamusi: „Będę zdawać”. A ona na to: „Słuchaj, ojciec się nie zgodzi, nie ma mowy”. A ja na to, że powiem, że jadę z gardłem – już wtedy miałam kłopoty z gardłem, co chwila byłam zachrypnięta – a jak zdam, to się będziemy martwić. Ona na to: „No, dobrze, jak zdasz, to pomogę ci ojca przekonać i może się zgodzi”. Pojechałam i podobno byłam taka śmieszna, że zostałam przyjęta, choć nie bez trudności.