- W empik go
Karykatury - ebook
Karykatury - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 193 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właścicielka oberży, u której stanąłem, weszła pierwsza do mojej teki. Zacząłem ją szkicować od języka; była to bowiem jej specjalność, najgłówniejszy rys jej charakteru, wszystko inne, jak: trójkątne piwne oczy, kapturkowaty nosek, wiszący wysoko nad szeroką buzią, jak gniazdo jakie, brodawka z kępką włosów – były to tylko akcesoria niewiele znaczące wobec tej niezmordowanej machiny językowej, drukującej na pospiesznej prasie wszystkie plotki i skandaliki miasta, osobiste, prywatne i publiczne sprawy, słowem: język pani Trakotrekowiczowej był wszystkim, był młynkiem, mieczem, afiszem, gazetą, drzewem wiadomości dobrego i złego i Bóg wie czym.
Przy takich zdolnościach w takim usposobieniu pokój i kuchnia były za szczupłym miejscem popisu, toteż właścicielka owego języka zwyczajem starożytnych ludów większą część dnia przepędzała na miejscach publicznych, tj. przed domem, a w razie niepogody na kurytarzu, nie przepuszczając żadnego z przechodzących, komu by się nie wyspowiadała z tego, co ciężyło na jej języku.
Czasami język na chwilę brał urlop, a wtedy oczy i uszy pracowały, jak pszczoły, nad zebraniem nowych wiadomości, boć i Salomon z próżnego nie naleje – i widywano wtedy panią Trakotrekowiczową skradająca się pod drzwi i okna, jako najwygodniejsze punkta obserwacyjne. Każda dziurka, każda szparka były dla niej wygodną lornetką i trąbką akustyczną – a przysłowie: „Nie kładź nosa między drzwi” – nie było wcale żadnym hamulcem dla jej ciekawości. Utrzymują znający ją dawniej, że druga część tego przysłowia sprawdziła się raz rzeczywiście i z kształtnego, dorodnego nosa taka tylko odrobinka została, że ledwie na niej okulary zaczepić było można, co było dla niej niemałą przeszkodą do pozbycia się wdowieńskiego stanu, który od dwudziestu lat praktykowała z niemałą przykrością dla siebie, a stratą dla społeczeństwa. Była bowiem bezdzietną, a jedynym jak na teraz sukcesorem był jej synowiec Atanazy Wszędobylski, pierwszy tancerz, pierwszy elegant, duma pani Trakotrekowiczowej. Nie wyglądał on wcale na Apollina, ale miał więcej od niego szyku, uprzejmości i usłużności. Posiadał w wysokim stopniu talent zjawienia się na każdym miejscu, gdzie szło o jaką usługę. Niech kilka kropel deszczu upadnie, już pan Atanazy zjawiał się z parasolkami dla pań, gdzie szło o przeprowadzenie przez kładkę, płotek – tam jak spod ziemi wyrastał z wyciągniętą uprzejmie ręką – każda solenizantka była pewną bukietu, słodkiegp wiersza i uprzejmie uśmiechniętej twarzy pana Atanazego. On podrastające panny wprowadzał na bal, on prowadził za trumną zapłakane wdowy, on w bławatnych sklepach dodawał paniom gustu, dzieciom nosił cukierki, starym anegdotki; do tego miał 500 fl… pensji i sperandę sukcesji po najdłuższym życiu cioci dobrodziejki – i czyż to mało powodów, aby został ulubieńcem całego miasta? Toteż wszyscy rozrywali go sobie – pan Atanazy był w modzie, a cylinder jego i kamaszki nosiły widoczne ślady usług publicznych.
Pragnąłem poznać to bożyszcze. Niedługo czekałem na to. Jakoś w parę dni po moim przyjeździe do Pipidówki ktoś z rana zapukał do drzwi – równocześnie wsunęła się do pokoju figurka, coś z rodzaju koników polnych, skoczna, posuwista, uśmiechnięta.
– Jestem Atanazy…
– Wszędobylski – dokończyłem.
– Jak to? Panu dobrodziejowi wiadome?…
– Proszę siadać.
– Dziękuję ślicznie – całą noc siedziałem.
– Chciałeś pan powiedzieć: leżałem.
– O nie, panie, mówię bez przenośni. Miałem tyle zajęcia… Czy uwierzysz pan, że udało mi się tej nocy wynaleźć nową figurę w siedm par – w siedm par! czy pan uwierzysz? Ale może pan nie tańczący?
– Nie.
– W takim razie trudno panu będzie wytłumaczyć, co to znaczy wynaleźć figurę na siedm par. To, panie, mniej więcej, tak, jak… jak… jakże tu panu powiedzieć? Słowem, rzecz niezwyczajna. Sam sobie się dziwię. Skąd ja przyszedłem do tego. Ale też zabrało mi to niemało czasu. Do tego panny Warwarkowskie dały mi dwa rebusy do rozwiązania, które dostały od swych przyjaciółek z Warszawy – i noc przeszła, jak z bicza strzelił. I tak, panie, ciągłe zajęcia. Ale nie o tym chciałem mówić.
Tu przysunął się bliżej ze stołkiem.
– Pan podobno, z przeproszeniem, literat?
– Do usług.
– A więc dobrze przeczytałem w meldunkowej książce. Bo widzisz pan, ja się znam trochę na tym, bo i ja mam przyjaciela, którego brat jest literatem w wielkim mieście, i to, panie, wielkim literatem, bo kiedy cała Europa powiedziała o jednym malarzu, że jest wielkim, on powiedział „nie” i basta. I dotąd nie zmieni swego zdania, dopóki nie dostanie na przeproszenie jakiego obrazka lub coś podobnego. Pan go pewnie musisz znać?
– Nie.
– A to dziwna. Ale nie o tym chciałem mówić. Tu znowu bliżej się przysunął.
– Wiem także, że pan piszesz. Ukłoniłem się grzecznie za tę domyślność.
– Widziałem bowiem, jak pan papier i pióra kupowałeś wczoraj w sklepie. O, ja się znam na tym. Otóż powiem panu w sekrecie…
– Zdaje mi się, że ktoś idzie – rzekłem usłyszawszy szmer za drzwiami. – Proszę wejść.
A widząc, że nikt nie wchodzi, poszedłem ku drzwiom i uchyliłem je. W tej chwili pani Trakotrekowiczowa, jak piłka odskoczyła na drugi koniec korytarza i zdawała się być tak pilnie zajętą zeskrobywaniem wapna na ścianie, że mnie nawet uważać nie miała czasu.
Zamknąłem więc drzwi i wróciłem do kuzynka, układającego sobie z wielką pracą dalszy ciąg sekretu.
– Otóż powiem panu w sekrecie, że u nas układa się teatr amatorski. Cóż pan na to?
– To bardzo śliczna rzecz.
– Śliczna? prawda? Widzi pan, i to także ja wymyśliłem. Jedyna trudność w tym, że nie mamy sztuki.
– To bagatela.
– Bagatela, pan powiada? I mnie się tak zdaje; ale koniec końców trzeba by koniecznie jakiej sztuki, pisałem do owego brata mego przyjaciela, ale…
__ Nazio! – odezwała się ciocia uchylając drzwi.
– A co tam?
__ Mam z tobą do pomówienia.
– Zaraz służę cioci.
– A może pani dobrodziejka pozwoli do pokoju – odezwałem się z grzeczności.
– O! dziękuję. Panowie może macie jakie sekreta, a ja nie lubię być ciekawą. Więc przyjdziesz, Naziu?
– Za chwilę.
– Otóż pisałem do niego – ciągnął Nazio po zamknięciu drzwi – ale mi odpisał, że on teraz sztuk nie pisuje, a to, co inni piszą, to diabła warte.
– A, to może by zaczekać?
– To nie podobna. Bo widzisz pan, uradziliśmy z hrabiną Ślepowrońską, żeby to było koniecznie na cel dobroczynny, na wystawienie figury świętej Urszuli.
– Świętej Cecylii, serdeńko – odezwał się głos spoza drzwi.
– Jak pani dobrodziejka utrzymuje? – spytałem otwierając drzwi.,
Złapana w ten sposób na gorącym uczynku ciocia nie straciła jednak przytomności i udając, jakby mijała drzwi moje nie widząc mnie, powtarzała głośno: „święta Agato, módl się za nami! święta Beato z towarzyszkami” itd.
Nie chcąc przerywać modłów pobożnej matrony miasta Pipidówki, zamknąłem znowu drzwi. Nazio tak dalej mówił:
– Czas nagli, święta Cecylia za pasem, teatr bez sztuki, zdaje mi się, być nie może – prawda panie?
Otóż ja udałem się do pana, czybyś pan nie był łaskaw wymyślić jakieś głupstwo, byle coś było.
– A mądrego nic być nie może? – spytałem z uśmiechem.
– A, owszem, tylko, żeby było moralne. Bo widzisz pan, hrabina jest wzorem moralności, ponieważ…
– Ponieważ niemoralną już być nie może. Ale mniejsza o to. Dam panu taką sztukę. Na jutro ją napiszę.
– Jak to, pan sam – tak z głowy?