- W empik go
Kaskaderka - ebook
Kaskaderka - ebook
„Czy byłeś kiedykolwiek prawdziwy? Liczy się wszystko, nawet sposób, w jaki zakładasz nogę na nogę".
Bohaterowie tej wieloznacznej opowieści są w różnym wieku i mają odmienne doświadczenia. Łączy ich jednak to samo rozczarowanie życiem. Pewnego dnia odwiedza ich dawno niewidziany znajomy Kaska: 22-latek wychowany w zakładzie poprawczym. Ta wizyta rozpoczyna serię dziwnych zdarzeń – ktoś chyba zabił ich wspólnego kumpla Kamińskiego, komuś innemu objawili się posłańcy w płaszczach przypominający upadłe anioły...
Klimat książki oscyluje na granicy jawy i snu, życia i śmierci, można porównać ją do kadrów z „Umarłej klasy" Tadeusza Kantora. Powieść zainteresuje też wielbicieli twórczości Witolda Gombrowicza.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3123-1 |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ocknął się; nic nie drgało, żadnych zgrzytów, klekotu, nierównego kołysania.
Ledwie zdążył zeskoczyć na żwirowate usypisko, kolejka ruszyła dalej. Właściwie to w ogóle tutaj nie przystawała, wtaczając się w zakręt jakby czknęła tylko wagonikami i znów mozolnie zaczęła zgarniać pod siebie rozmamłaną deszczem perspektywę torów.
Lało bez przerwy i pewnie zapomniano już, od jak dawna. Deszcz paskudził niebo i niby wygłodniały, bezzębny staruch przeżuwał ziemię. Ten deszcz był stary, nie mógł być inny, to się czuło niemal przez skórę. Wydawało się także, że jest na dobre zadomowiony w tym krajobrazie, że przycupnął tutaj i kijem byś go z tego miejsca nie przepędził. Można powiedzieć, że ten deszcz już robił pod siebie.
Nikt oprócz Kaski nie wysiadł, przystanek, może stacja, były zapewne dalej. Zanim się spostrzegł, ostatni wagon zamazywała już ulewa.
Dobre i to na początek, uśmiechnął się, przynajmniej pierwszy krok tam, gdzie nie trzeba, został zrobiony. To jeszcze nie norma, norma wymaga, żeby tych kroków było więcej.
Postawił kołnierz kurtki i rozejrzał się ostrożnie dokoła. Ilekroć znalazł się w nowym miejscu, zawsze tak robił. Zawsze miał tę ostrożność w oczach, szczególny rodzaj przyczajenia i napięcia, jakby się obawiał, że pierwsze uderzenie nie znanego miejsca, okolicy nie doznanej jeszcze, może go zwalić z nóg, zdemolować jego przestronne i — nie sposób o lepszą definicję — nieustannie czułe i świeżością czułe wnętrze. W tej sytuacji ciągle starał się być przygotowany na cios, mieć w zapasie unik.
Jak dotąd wychodził na swoje. Czułe wnętrze i niezły refleks to było to. Pozwalało prześlizgiwać się od sprawy do sprawy bez nadmiernego wysiłku, niekiedy może z jakimś żalem nieokreślonym, podskórnym, zawsze w momentach, kiedy owo czułe wnętrze musiało być na gwałt odporne, ale wtedy odpowiednio je regulował, przygotowywał podobnie jak facet, który nie chcąc się szybko urżnąć, ładuje w siebie dwa surowe jajka, dorzuca do tego łyżkę szmalcu i ma nadzieję, że alkohol dopiero po czasie dobierze się do jego żołądka. Stara metoda, dobra jak każda inna. Z tym, że taki zapobiegliwy pawia za pawiem puszcza raz po raz, pawiem się panoszy, rozpawia, ale trzeźwy jest najdłużej, nie do pobicia, wytrzymuje całą noc i dopiero jakiś przeraźliwie słoneczny świt podcina mu nogi, gruchocze czaszkę, serduszko obłapia dygoczącą dłonią.
Kaska stoi nie tyle w deszczu, co wobec deszczu.
Przypomina sobie, że rok temu w innym miejscu, w pobliżu innych pragnień, było dużo słońca. Po prostu nadmiar rozgadanego jeziorem i lasami słońca. Brzegi jeziora w kształcie rozwartych ust. Te brzegi zdawały się wykrzykiwać rysujące wodę promienie jak samogłoski. Przeciągał ręką po rozgrzanej, spalonej skórze i już miał pewność, że tam gdzieś pod nią jest wrzątek, taka mała chodząca kipiel nerwów i mięśni, coś, co się każdemu w jego młodym życiu może przytrafić.
Młode życie jest pojemne jak ostatnia minuta skazanego na powieszenie; pamięta, podsumował go człowiek, który miał przed sobą zaledwie kilka miesięcy pod warunkiem, że nie opuści sanatorium, a tym bardziej widoku, jaki zdoła objąć okno jego pokoju. Tamten, z bibułką zamiast płuc, dodał jeszcze, że w tym życiu jest tylko trochę przeszłości, a właściwie trudno tu mówić o przeszłości, należałoby raczej zauważyć te dwa, trzy lata przymierzania się do skoku, zawsze ze źle wymierzonym rozbiegiem, oraz — w tym miejscu urwał i tak jak ślepiec chwyta się poręczy, podobnie on złapał gwałtownie ustami potężną porcję powietrza — oraz jest w tym młodym życiu także ogrom tego, co mogłoby być. Czyli plus, minus całe życie, a w zasadzie pomysł na życie. Nie można powiedzieć, sprawdza się to.
Chłopak ma przez chwilę wrażenie, że pacnięcia kropli wklepują mu do środka czaszkę. Zgarnia z czoła długie kosmyki włosów, które zaczęły już żmijowato podpełzać do oczu. Odjęta od twarzy dłoń wydaje się ciężka jak mokra ścierka.
— nie, nie ma się co oszukiwać, ten gość tam, w sanatorium, na którego patrzyłeś ciągle przez jego ostatni oddech jak przez matową szybę, powinien... No co? Powinien mieć chyba rację? Tak to jest, każdy do końca ma tylko pomysł na życie. Ilu tych wspaniałych, a może tylko wspaniale kłamliwych, którzy kiedy kostucha zaczyna już im robić pierwsze zabiegi kosmetyczne, twierdzą niemiłosiernie, że przeżyli swoje życie tak, jak chcieli, ku chwale i pożytkowi... Fanfary! Przecież każdy każdą minutę, godzinę, okrągły rok wreszcie rozlicza pod kątem następnej minuty, godziny, roku. A w tym następnym czasie kombinuje, myśli, czeka, pragnie — powinno być już lepiej. A jak nie lepiej, to inaczej. Przynajmniej inaczej.
Nikt nie pochyla się nad teraźniejszością. Jasne, teraźniejszość to jak staw, woda stojąca, zastała. Szlam, rzęsa, zarośnięte brzegi. Ty także nie wiesz, jak się w niej rozgościć. Może ty najbardziej tego nie wiesz. Teraz. Płacz i zgrzytanie zębów, ale nikt nie wytrzymuje tego swojego Teraz. Każdy liczy na to, że wydarzy go, że da mu kopa w górę kolejna miarka czasu. Jutro, pojutrze, za miesiąc, za pół roku, za rok, który już się wytacza z bocznicy niby wypełniony po brzegi towarowy skład, a być może będzie to pośpieszny, ekspres, sleeping... Dobry Panie Boże, ileż możliwości! Czas jest rzeką — mawiali starożytni. Albo krwotokiem — dośpiewujesz sobie. Nietrudno zatrzymać rzekę, krwotok. To umiemy, tylko dlaczego nikt nas nie nauczył w nich pływać. Tak, cuda, jednym słowem cuda, cudeńka —
Wysupłuje z kieszeni sporta, rozjarza go zapalniczką raz i drugi. Zawilgły papieros ledwo się kopci w stulonej nad nim dłoni. Kaska ciągle jeszcze nie rusza się z miejsca, tam gdzie zeskoczył, stoi. Ostrożnym spojrzeniem także nie zawadza jeszcze o okolicę. Co tu w ogóle patrzeć, szczere pole dokoła jak błotna kałuża pod nogami, haratają ją porywy niskiego wiatru. Zimno, ziąb-nożownik umiejętnie kłuje pod żebra.
— i tak dzień za dniem, w ten mniej więcej sposób, co, stareńki? Wszystkie dzionki, mięcho tych dzionków upchnięte w konserwy. Tak, tak, konserwy, które kiedyś, może, gdzieś, całkiem możliwe, będziesz odgrzewał na wolnym ogniu. Dlaczego to teraz, teraz nie nażerasz się tym i nie krzyczysz, pełnym głosem nie krzyczysz, że jesteś syty, że masz kałdun jak bęben; nic tylko walić w niego i zwoływać publicznie bliźnich, i obwieszczać, jak jest ci dobrze —
Sporciak zaczyna mu już parzyć palce. Chłopak zaciąga się mocno, przez ułamek sekundy obłoczek dymu zatrzymał się przy jego twarzy jak namysł.
— rany boskie, dlaczego to zapalając papierosa albo wysłuchując wiadomości sportowych, dziennika w radio albo kiedy bułkę z serem wcinasz na dworcu kolejowym i także wtedy, gdy jakaś świeżo poderwana, dwa, trzy dni temu, zdarza się, że na godzinę, dwie przedtem, zanim rozłoży nogi, zaświeci nagim brzuchem, nie pomyślisz, nie potrafisz pomyśleć, że to teraz, że to tu, teraz i nigdzie więcej, pod tą właśnie szerokością geograficzną twoich dwudziestu i dwu lat, dzieje się coś, co... Ludkowie kochani, co?! No dobra, a choćby taka duperela, taka pierwsza z brzegu, że nikt ci już z powrotem nie przyklei do łepetyny włosów, które wypadły — masz już potężne zatoki, pod tym jednym wdałeś się w ojca, mówi matka i ten cień dzikiego zadowolenia na jej twarzy, uśmiech. Nie pamiętasz, skąd możesz pamiętać, kiedy te włosy zaczęły się wyprowadzać z twojego czoła, a przecież powinieneś uchwycić ten moment jak każdy inny, zatrzymać się w nim, zaryć kopytami, przyglądać mu się uważnie z zewnątrz i od wewnątrz. Pięknie, coraz piękniej, ludkowie kochani! Gdyby to jeszcze ten moment obskoczyć aparatem fotograficznym, lepiej, kamerą filmową obtańcować, zapaćkać tym światłoczułą błonę —
Zarzuca na ramię plecaczek, ale poza tym żadnego kroku w przód czy w tył. Jego spojrzenie nadal grzęźnie w ziemi, w najbliższym kręgu ziemi rozdziabywanej deszczem.
— „okres przejściowy”, wszystko traktowałeś dotąd jak tak zwany „okres przejściowy”. Zręczne pojęcie, żeby nie powiedzieć, ekonomiczne, trafia coś tam, gdzieś tam — w dziesiątkę. Dowcip, paskudny dowcip polega na tym, że cały się składasz z takich „okresów przejściowych”. Jest ci z tym i dobrze, i źle. Odwagą byłoby stwierdzić, że się męczysz. A jednak pewien rodzaj udręki towarzyszy ci jak bezdomny pies, któremu dałeś niechcący, zupełnie przypadkowo skórkę chleba, a który odtąd zaczął cię obdarzać przywiązaniem przekraczającym twoje możliwości. Nigdy mu tego nie odwzajemnisz, po prostu nie wiesz, jak się to robi. Pies, z tym psem... Miałem kiedyś rzeczywiście psa, podpalanego kundelka, lubię psy i gdybym tylko miał swój dom... O la la, znowu „gdybym”! Chłopie, opanuj się, kiedy ty zaczniesz żyć tym, co po barach, stołówkach ćpasz, tym, co na łóżkach przygodnych, jak noc zdarzy, przekimasz, tym, co przechodzisz, a przecież, na miły Bóg!, w kółko chodzisz i podeszwy niejednych butów zdarłeś przyśpieszając tak bieg staruszki Ziemi!... Żarty, jasne, żarty. Wolne i nieprzymuszone. Jak człowiek nie ma nawet porządnej walizki, to jego żart mieszka w przechowalni bagażu. Jak nie ma kawałka wyrka, to jego żart buduje piętrową willę z garażem i fajerwerkiem. Jak mu nie zbywa na miłości, to jego dziewczyna przekłada nogi jak stronice kolorowych żurnali... I tak dalej na tę samą melodię. A więc w porządku, więcej niż w porządku, norma —
Zadygotał lekko; dopiero teraz poczuł, jak wraz z deszczem nasiąka także ostrym, dokuczliwym wiatrem.
Gdzieś tam w głębi kraju tokowało jeszcze lato.
Ten dygot wziął się nie tylko z chłodu. Zawsze tak było, kiedy decydował się wreszcie spojrzeć. Spojrzeć, to znaczy zrozumieć oczami to coś przed sobą. Kiedy powoli wyostrzał wzrok, każda tkanka w jego ciele zdawała się chrobotać, nerwy podzwaniać jak czynele, podejrzewał nawet, że mu kości skrzeczą. Ni mniej, ni więcej, tylko człowiek — orkiestra. Stoi taki na ogromnym, pustym placu i cały jest dźwiękiem, cały wibracją. Tak wibruje, że aż kaleczy przestrzeń. Małpkę mu jeszcze do tego dodać albo purpuropiórą papugę, żeby już obraz sam za siebie przemawiał do końca.
Wrósł mu od razu w oczy niski, karłowaty las ulewy i przyczajone nad nim niebo.
Obok usypiska żwiru, na które przed pięcioma minutami zeskoczył, ciągnęła się ścieżka. Zszedł na nią i w tej samej chwili wykonał kilka szamoczących się z powietrzem ruchów. Rozmydlona wodą glina roztańczyła go na tej ścieżce. Momentalnie pomyślał, że ktoś go może obserwować i że może być śmieszny. Zaraz potem nowy poryw wiatru podciął go, Kaska stoczył się do płytkiego rowu.
— I w ten sposób, drogi kolego, udupiłeś się z mety! — powiedział do siebie na głos, wyraźnie, jakby z obawą, że nie będzie dobrze słyszanym.
— pięknie, trzeba by teraz zdjąć buty i wyżąć porządnie skarpetki. Właściwie to w ogóle należałoby zdjąć z siebie wszystko. To już nie ubranie, to jeden wielki, wilgotny okład. Ha ha ha. Tylko, że ciała nie trawi ci już gorączka, nic nie przekręca cię na tą czy inną stronę, o nie, z tych takich południ, zenitów już się zdążyłeś wyleczyć i nawet kląć się nauczyłeś na zimno, nie rozjarzasz już przekleństwem twarzy. Dobry jesteś — dwadzieścia i dwa lata niespełna, i to ciało jak komfortowy przytułek dla starca. Dobry jesteś, żeby nie powiedzieć — w pełni sił. Gdzie teraz znaleźć takich —heroicznych? Ha ha ha!... W szkole, w kółku na siłę dramatycznym, grywaliśmy klasyczne sztuki. W tych sztukach nie było na przykład napisane „śmieje się” lub „rechocze” czy choćby „chichocze”. Nic z tych rzeczy, tylko: „ha ha ha”. Trzy sylaby Nie było odwołania, musiałem się śmiać trzysylabowo, żeby nie zwichnąć rytmu. Pani opiekunka kółka na siłę dramatycznego wpoiła mi tę zasadę do tego stopnia, że czasem zamiast zaśmiać się jak człowiek, chcący niechcący, gdacze mi w gardle owo trzysylabowe „ha ha ha”, za co słusznie w określonych „kręgach towarzyskich” odczytywany jestem jako ironista, dostaję w szczękę i bez namysłu staram się nie być dłużnym.
Z tatusia, poza na gwałt wyprowadzającymi się z czoła włosami, spełzło na mnie trochę siły — na festynach, jarmarkach, po wesołych miasteczkach demonstrowanej tam na urządzeniach siłowych, mówi matka z dziką satysfakcją na twarzy, uśmiecha się. Nie był głupi, ale lubił się popisywać, to już dodaje w rozmarzeniu, jakby nawiedzona nagle kolorowym wspomnieniem. Przypomina bezgłośnie, jakie miała wtedy na sobie sukienki, lekkie i dokładnie obgadujące jej figurę, zanim nie zaczęły się unosić coraz wyżej znad kolan przez wzdęty mną brzuch. Była piękna, może nadal jest piękna, tylko kto to teraz zauważy. No tak... Dłoń mam, niestety, kruchą. Jak jej nie zaciskać, ciągle wybijam palce. Ale śmieję się, śmieję się na trzy sylaby, klasycznie —
Wydostał się z rowu, odwrócił plecami do wiatru. Teraz już patrzył nie pod wiatr, patrzył z wiatrem. I może dlatego zapewne złapał się na tym, że jego spojrzenie nie jest szczelne, że widok z tego spojrzenia jak gdyby się ulatniał, wyciekał.
Ta okolica zdawała się stać w miejscu. I czas zdawał się tutaj przewalać z boku na bok, czas miał tutaj wakacje. Gałęzie rzadkich kilku zaledwie drzew uparcie ciążyły ku ziemi, oklapnięte jak zwisające wzdłuż ciała bezradne ręce. Żadnego gestu ku górze, gaworzenia liści, listnych wirów w prądach powietrza. Może gdzieś były ptaki, porobiły sobie zaciszne gniazda, przegródki w ulewie, czekały na słońce, na lotną przestrzeń, by rozwarciem skrzydeł jak kotwicą zahaczyć o nią, trwać w niej, w dniu pogodnym, jasnym. I może gdzieś szarak w bruździe tej samej ulewy spodziewał się, że pole skoezy mu wreszcie między ślepia, łbami sałaty przygwożdżone do skoków, że w krótkiej chwili lęku będzie je miał dla siebie... Tak, czas tutaj gnije, duma po swojemu Kaska, albo zmienia przepocone skarpetki, albo zeluje zabiegane buty, tak, oddał te buty do naprawy i rozmiękcza platfusy w deszczu.
— leży, drań, bykiem. Tu wie, że żyje. Pozwala się, panisko, łaskotać w pięty wskazówkom zegarków. No i cześć pracy! Ty!... Tak, ja. Ostatni zegarek przewiózł cię z Białegostoku do Małkini. Buksiak, niewiele wart, poza tym, że przechodził z tobą trochę czasu, że mogłeś się do niego przywiązać. To ci wolno, nie? Kolejarz, konduktor, inspektor czy jak mu teraz, wziął go chyba tylko dla zasady. I słusznie. Zasada, zasady rzecz święta. W głowie mu się nie mieściło, że jego ukochanym taborem można przewieźć się z miejsca na miejsce za frajer. No to zapłaciłem całym rokiem. Rok ze mną ten zegarek przetrenował. Stwierdzajmy: nie trzymają się mnie zegarki, nie trzyma czas. Co się ciebie, drogi kolego, trzyma? Znak zapytania, pytanie ze znakiem zapytania podobnym do gestu, który zazwyczaj w parze z tekstem „o, tu mi się zgina!” Jeżeli słyszysz, że ktoś ma kupę pieniędzy, nie wiesz, co to jest, na czym to polega. Jak ci starcza na paczkę sportów, piwo i obiad w barze mlecznym, to już chwalisz Pana i przez myśl ci nie przejdzie, że masz szanse naciągnąć Go na więcej. Ha ha ha. Powinieneś sobie zafundować brawka w środku kwestii. Taki jesteś „czyścioszek”, nie? Taki „święty dżinsowy” co? Z plecaczkiem-węzełkiem tup tup po tej wrednej Ziemi. Brak ci tylko sztandaru jak piórka przysłowiowego w przysłowiowej dupie. Jasne — po co masz pamiętać, że w poprawczaku sypnąłeś paczkę chłopaków, którzy wykombinowali sposób, jak urywać się na całe noce, że jesteś ojcem, dziewczynka ma już dwa lata, ale wybrnąłeś, wykopsałeś się z tej imprezy przekonując na lewo i prawo, iż matka twojego dziecka nie nosiła żyletek tam, gdzie... i w tym samym czasie mogło być kilku innych przed tobą, a grupa krwi to żaden argument, masz na swoje w tym przypadku szczęście typową chamską grupę krwi, teoretycznie każda może cię wrobić, podobnie jak każdy uratować, gdyby co nie daj Bóg jakiś wypadek i na gwałt potrzebowałbyś tej życionośnej mazi, jasne, jeszcze te cztery miesiące, śmieszna chwila, kiedy trwałeś w „białym małżeństwie” z pedałem, który był do tego stopnia opiekuńczy, nie, raczej wyrafinowany, iż wystarczył mu sam twój widok, sposób poruszania się, skłon ciała, kiedy podawałeś kawę, nic, nic, tylko to, ale cyckałeś go potężnie, poniżej komisu nie schodziłeś, teraz masz jeszcze na grzbiecie różowy podkoszulek ażur, trwało to, trwało, wytrzymywałeś, wytrzymywałeś, wygodnie ci było, może byś więcej wytrzymał, dopóki subtelny sodomita nie zorientował się wreszcie, że jesteś za inteligentny, aby wszystkiego do końca nie rozumieć, zwolnił cię z obowiązków reprezentacji, zwłaszcza, że kipiało w nim już nowe dzieło i twój witalny, jak podkreślał, typ urody musiał być natychmiast zastąpiony jakimś miękkim, delikatnym, „boticcelowskim” — wzdychał, czymś, co by mu się rozłaziło i w oczach, i w łapach, jasne, i dalej taki drobiazg, ale jak tu pomijać drobiazgi, że pobitemu przez siebie człowiekowi wmówiłeś kłamstwo i to ty z całej tej historii wyszedłeś nadwerężony, z pretensjami do moralnej i finansowej satysfakcji, jasne, nie wspominasz już o tym, że...
Boże maluczkich i w małości wytrwałych, przecież ten film można wyświetlać, przewijać i wyświetlać bez końca. Tylko że do tego trzeba kondycji, siły graniczącej niemal z otępieniem. Skąd ją brać. Jesteś słaby, nawet w bójce starcza ci oddechu na pięć, siedem minut. Potem już rzęzisz, chwytasz garściami powietrze jak twój znajomy z dalekiego sanatorium. Z siłą, jak z oszczędnościami, żeby były, trzeba stale z czegoś rezygnować. Są faceci, widziałeś ich, poznawałeś nieraz, z zapasem takiej siły i w głowie, i w mięśniach, że aż się od tego niedobrze robiło. Zresztą to także gówno prawda, nie ma mocnych, są tylko bardziej lub mniej słabi. Albo jeszcze inaczej: bardziej lub mniej rozpoznani, rozszyfrowani, rozcieńczeni i temu podobni, i tak dalej.
Tu, gdzie przyjechałeś, jest taki jeden. Akurat mieści się w tym „itp” dokładnie, jak klucz w zamku. To do niego jedziesz. To z jego oszczędności masz szansę skorzystać. Skorzystasz, uzupełnisz siły? Też wszechobecne gówno w prawdzie. To już pewnie wrak. Wrak przy nadbrzeżu przycumowany zawadza, ale kto się ośmieli zwlec go na głębszą wodę, by tam zatopić. A gdyby jednak tak się stało, to wyobraź sobie jeszcze nad tym wszystkim albo w pobliżu tego wszystkiego Trójkąt Opatrzności jak żagiel, żagiel żaglówki żeglującej tych wszystkich, co rejsując nadal nie podpłynęli, nie chcieli w porę podpłynąć na pomoc. Są, zdaje się, jakieś, każdego opadają jakieś pory smutku. Jak pora zabiedzonej słońcem wiosny albo jak pora niechcianych dzieci. Dzieci niechciane, dzieci ziąbem ukochane. Nucisz sobie, nuć, nuć. Wy, dzieci, nic nie rozumiecie, tatulkowie rozlecieli się po świecie. Nucisz sobie, nuć, nuć. Była sobie, była ta wojenka, potem jednym rangi, drugim poniewierka. Nucisz sobie, nuć, nuć. Wy, dzieci... Chwilę, weź na wstrzymanie. Zapędziłeś się, draniu, łatwy draniu, do łez. I do świństwa łatwy. Ha ha ha. Czysta klasyka. Poza tym jesteś podobno wrażliwy. Nad wyraz. Odpowiedz normalnie. Nigdy nie próbowałem. Popróbuj. Nie teraz. No dobra, spokój!... Masz jeszcze tych parę kilometrów przed sobą. I tej łaźni wokół na dzisiaj nie zamawiałeś. Zaraz, natychmiast powinieneś sobie tak iść, iść, aż będziesz sobie szedł. Właściwie to będziesz szedł na węch. Jak pies, dokładnie, będziesz sobie szedł na węch —
Ogromna i jak gdyby wydelegowana z ulewy kropla napluła niemal Kasce w oko. Trafiła w sam środek, w źrenicę, kiedy zadarł do góry głowę. Wydawało mu się, że gdzieś się to niebo przeciera, chciał sprawdzić. Poczekał, dopóki kropla nie wytopi się do końca pod powieką.
To nic nie znaczy, pomyślał idąc, przeglądając się w ulewie jak w lustrze.
Nic.I. MOKRADŁA
Obraz za oknem jest lekko zwichrowany popękaną, zarosłą brudem szybą. Do tego jeszcze ta mżawka, która się drażni z okiem, rozregulowuje spojrzenie. To tak jakby ekran jakiegoś objazdowego kina dostał nagle w połowie seansu światłodrgawek. Widok się maże, staję coraz bardziej poszarpany, rozlatuje niemal na kawałki. Scala go tylko, lepi do kupy, okienna rama i przemożna chęć, żeby to mordobicie tam na zewnątrz obejrzeć do końca, a potem poszperać jeszcze wzrokiem wśród szczątków, wśród resztek ciosów tłukących się w powietrzu jak echo po wysokim krzyku.
Stół przylega prawie do okna, tak że nie muszą się nawet odrywać od gry, widzą wszystko jak na dłoni, czasem nawet głośniejsze przekleństwo zlatuje im niby zamówione danie na ceratę tego stołu.
Tancor przetasował sprawnie talię. Karty w jego rękach jakby szatkowały skawaloną zawiesinę dymu z papierosów, którą wypchany jest cały barak. Dodać do tego jeszcze zaduch parującej w cieple odzieży. I zaduch zmęczenia, ten, niczym przepocona koszula, przylega szczelnie do ciała.
Na sześciu zsuniętych pod ściany ni to pryczach, ni to łóżkach kołtuny z poszarzałej pościeli. Nikt tu nie myśli zaściełać swoich snów. Snów, co czasem kamienne, a najczęściej jak ucieczka przez mokradła, trzęsawiska.
Nad jednym tylko posłaniem coś, co może i sny leżącego tutaj inaczej tłumaczy albo w innym je upycha worku. Oto z prostej, heblem nie tkniętej deski długa półka. Rzędem stoją na niej papierowe modele samolotów, z kartonów wycinane, klejone żmudnie. Typy różne, przynajmniej z pół tego, co przetoczyło się przez niebo ostatniej wojny, niebo zrównywało z ziemią i na odwrót. Można powiedzieć, dywizjon jakiś gotów choćby zaraz na rozkaz wspomnienia skoczyć w górę, zachrzęścić skrzydłami w słońcu, dajmy na to, że w słońcu tej nagiej, uczepionej sufitu i obsranej przez muchy żarówki.
Popołudnie zaledwie, wczesna jeszcze godzina, ale w półmroku można już brodzić jak w stojącej wodzie. Na ścianach, na twarzach zaczyna przysychać skrzep światła.
Rozdanie, karty wyfrunęły z ręki. Tancor pogwizduje, wie, że Prima zaraz się przewali. Gra w oko, gra na wyczucie. Prima dobiera kartę i zanim ją jeszcze odkrył, jest już pewien, że się wywrócił. Fura, w tę ją i nazad! Zapala sporta, dym się rozpłaszcza na ciężkiej, nalanej twarzy, wspina po szerokich zmarszczkach czoła niby po drabinie, stapia swoją siwiznę z siwizną włosów. Oczy ma Prima też ciężkie, wyraźnie ciążą podpuchniętym policzkom. W ogóle nic w nim lekko nie waży.
Tancor uśmiecha się. Ten uśmiech ma taki, że ciemny, starannie podgalany wąsik, zamiast się rozciągać, zwija się ostro jak metalowy opiłek. A szczęka Tancora to przypomina mocny węzeł, bo wydaje się, że ściągnięte, młode rysy bez przerwy zlatują w dół, by właśnie tą szczęką zacisnąć się w supeł. Rzęsy tylko jakby z jakiejś panienki na niego przeszły, firanki niemal, ale już za te firanki lepiej nie zaglądać.
Ni stąd, ni zowąd niesiony z daleka pogłos chóralnego śpiewu przepchał się przez deszcz i sam się rozdeptał na podłodze baraku.
Daczko nastawił uszu, nawet głowa przestała mu się na chwilę trząść. Dziwna rzecz, głowa, właściwie głowina, ogryzek taki, dygocze ciągle temu staremu na badylu szyi, a w dłoniach spokój. Spokojne, spokojem jak jakąś maścią wysmarowane. Zwłaszcza wtedy, gdy z kartonów wycina scyzorykiem te swoje samolociki, obrabia paluchami sztywny papier, z uporem, bez pośpiechu klei. A może te dłonie dlatego opanowane, że wielkie. Gdyby tak Daczkę jak jego samolociki rozebrać na części, to dłonie wydałyby się największe. Nie od tego ciała, zapożyczone od kogoś, skradzione.
Znowu chlusnęło pogłosem tamtego dalekiego śpiewu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.