- W empik go
Kasztanowo. Tom 1. Komisarz Filip Schiller - ebook
Kasztanowo. Tom 1. Komisarz Filip Schiller - ebook
Komisarz Filip Schiller od śmierci ukochanej cierpi na bezsenność. Jednak gdy w pobliskim Kasztanowie dochodzi do brutalnego morderstwa, podejmuje wyzwanie i zaczyna skomplikowane śledztwo. Sprawa od początku jest podejrzana i nikt nie chce mieć z nią nic wspólnego. Dlaczego? Na to i wiele innych pytań musi sobie odpowiedzieć zmagający się z własnymi demonami Schiller.
Konrad Modrzejewski – Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego, na co dzień aplikant radcowski przy Okręgowej Izbie Radców Prawnych w Szczecinie. Wielbiciel muzyki rockowej i literatury popularnej. W szczególności wielbiciel kryminałów i thrillerów.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67494-36-6 |
Rozmiar pliku: | 721 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oskar nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
Był poniedziałek. Oskar nie musiał się spieszyć, ponieważ przed sobą miał siedem godzin siedzenia na drewnianym krześle i udawania, że słucha pieprzenia na tematy, które interesowały go tak samo, jak zeszłoroczny śnieg. Gdyby to była sobota, w plecaku miałby dwie kanapki z serem i szynką, laptopa i litrową colę i sunąłby prosto do domu Łukasza, aby grać w _Lola_ do białego świtu. Niestety to był poniedziałek. Szary, brudny, zimny poniedziałek. Na dodatek zaczynający się od matematyki.
Dlatego gdy zobaczył widok przed sobą, bez namysłu zeskoczył z roweru i oparł go o drzewo. Nie był pewny, co widzi. Bez wątpienia dostrzegł człowieka, a przynajmniej postać o ludzkim kształcie z przechyloną głową, która siedziała pod pniem złamanego drzewa. Oczywiście mógł być to pijak, który przybłąkał się z miasta. I tak było na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Jednak coś w wyrazie twarzy tego człowieka uporczywie nie pasowało Oskarowi do obrazu niegroźnego pijaka. Nie potrafił stwierdzić co, gdyż widział ponurą sylwetkę tylko przez ułamek sekundy.
Niemniej teraz, stojąc naprzeciw spróchniałego pnia, poczuł strach. A co jeżeli to gnijące zwłoki? Przystanął na chwilę i rozważał kontynuowanie samozwańczego śledztwa. Spojrzał na rower, potem na postrzępiony pień, za którym widział tamtego człowieka. Do rozpoczęcia matematyki zostało dziesięć minut. No nie! Nie mógł przepuścić takiej okazji. Przecież jeśli to trup, to dostanie co najmniej tygodniowe zwolnienie. Nie tylko wbije wreszcie platynę w _Lolu_, ale odrobi serialowe zaległości.
– Halo! Jest tam kto? – skusił się na okrzyk, który zabrzmiał tak nędznie, że odebrał mu resztki pewności siebie.
Odpowiedział mu wiatr tańczący w koronach drzew. Na ziemię spadła szyszka, a Oskar mimowolnie podskoczył. Teraz już cały dygotał i z trudem przychodziło mu pogodzenie się z myślą, że to nie zasługa listopadowego mrozu.
Cisza. Z nieba mżył deszcz, a nad leśną ściółką wisiała wilgotna mgła. Zdawała się lepić do ciała. Oskar przełknął ślinę. Ściągnął z głowy plastikowy kask. Jakkolwiek mądre to nie było, zdecydował, że w razie niebezpieczeństwa użyje go jako broni. Zrobił kilka kroków. Widział już bladą rękę wystającą zza konaru. Poczuł skurcz w żołądku, a jego nogi zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Mimo to parł naprzód, powtarzając sobie w myślach, że to nie gra komputerowa czy film, a prawdziwe życie, w którym wszystko okazuje się ostatecznie proste i rozczarowujące.
W tym przypadku cholernie pragnął się rozczarować.
Od razu zrozumiał, co było nie w porządku z twarzą tego człowieka. Twarzy w zasadzie nie było. Pozostała z niej czerwona, jakby stopiona masa z zaschniętej krwi i odkrytej tkanki. W miejscu, gdzie kiedyś musiały być oczy, zionęły dwie brązowo-zielone dziury. Usta spojono czarną nicią, której strzępy wystawały spod spuchniętego mięsa. Sprawiało to wrażenie, jakby mężczyzna się uśmiechał. O istnieniu nosa przypominała tylko stercząca kość.
Oskar opadł na kolana i wypuścił trzymany w ręku kask. W jednej chwili poczuł, jak w jego żołądku coś eksploduje i śniadanie podchodzi mu do gardła. Odwrócił wzrok od makabrycznego znaleziska i zwymiotował na trawę. Z jego ust wydobył się przeciągły, zwierzęcy jęk. To była jakaś nieludzka reakcja organizmu. Nie potrafił z nią walczyć. Tak samo jak ze łzami, które zaczęły płynąć z jego przerażonych oczu.
Darł się. Darł się wyjątkowo głośno.
Nie wiedział, co się dalej stanie. Miał tylko pewność, że dostanie zwolnienie.
***
Komendant Ryszard Nieczuły siedział w fotelu w swoim gabinecie. Był postawnym mężczyzną o łysej głowie pełnej dziwnych pomysłów i niewielkich oczach ukrytych za grubymi szkłami okularów. Ubrany był standardowo – w białą koszulę przeciętą czarnymi szelkami, które utrzymywały jego ogromny brzuch w spodniach. Odchylił się teraz na oparcie i zaplótł ręce na piersiach, co oznaczało, że się zastanawia. A przynajmniej tak sądził jego zastępca Karol Derewlany, który siedział naprzeciw biurka Ryszarda i w przeciwieństwie do swojego szefa nie zastanawiał się nad niczym. Pragnął po prostu opuścić ten budynek i wrócić do domu, gdzie czekały na niego sałatka z krewetkami i wino. Tymczasem zapowiadał się wieczór w komendzie.
– To będzie strasznie śmierdząca sprawa, szefie – rzucił Karol, bardziej, żeby zabić niezręczną ciszę, niż powiedzieć cokolwiek konstruktywnego. – Do tego niewątpliwie medialna. W tej wiosce już roi się od dziennikarzy, a jeszcze wczoraj Bóg o niej nie wiedział. Nie możemy wybrać kogoś niedoświadczonego.
Ryszard jeszcze przez chwilę patrzył w podłogę, po czym podniósł wzrok i przeszył nim podwładnego. Karol od razu pożałował, że się odezwał.
– Powiedz mi, Karol. Czy ty masz mnie za idiotę?
Derewlany przełknął ślinę i wyprostował się na krześle. Był młodym, rzutkim, nienagannie uczesanym facetem o brązowych włosach i spiczastym nosie. Cechował się ambicją, ale też bezwzględnością. Stanowisko zastępcy komendanta pasowało doń jak siodło do świni i przypominało bardziej zabawę w kierownika działu HR w wyjątkowo niesubordynowanej firmie niż pracę profesjonalnego gliniarza. Był to ostatni szczebel przed dostąpieniem fotela szefa wydziału i chcąc nie chcąc, musiał to bagno zwyczajnie przebrnąć. A ostatnim, czego teraz potrzebował, były kłody w postaci zatargów z obecnym szefem. Choćby ten był idiotą pierwszego stopnia.
– Skądże! – Spojrzał na podłogę. – Chciałem tylko zaznaczyć pewne fakty.
– Zaznaczać możesz, kurwa, kratki w sudoku – burknął Ryszard, zdejmując wzrok z podwładnego i opierając z powrotem ogromną głowę na podwójnym podbródku. – Po prostu posiedź chwilę w ciszy i pozwól człowiekowi pomyśleć.
Karol przytaknął i zawiesił spojrzenie gdzieś za oknem. Lata praktyki nauczyły go odpuszczać. W środku się gotował, a mózg mu parował jak czajnik z wrzątkiem, ale milczał z pokorą. Niestety na tym to polegało. Trzeba było przyjąć kilka ciosów, żeby potem samemu mieć satysfakcję z bicia. Poprawił krawat i czekał, obserwując szczyty wieżowców za szybą.
– A gdyby tak zbudzić Schillera? – odezwał się Ryszard, masując skronie.
Karol miał nadzieję, że się przesłyszał. Próbował powstrzymać oburzenie, ale jego usta rozchyliły się w grymasie niezrozumienia.
– Nie mogę tego pochwalić, szefie – skomentował zimno. – Skąd ten pomysł? Przecież Schiller jest absolutnym przeciwieństwem tego, o czym rozmawiamy tutaj przez cały wieczór. Z pełnym szacunkiem, ale ten facet utracił swoje dawne kompetencje. Nie potrafi się skupić na pracy za biurkiem, a co dopiero w terenie.
Ryszard Nieczuły uśmiechnął się i poprawił okulary. Karol był pewien, że teraz szef powie już cokolwiek, aby zrobić mu na złość. Mógł przyjmować te cholerne baty, ale czemu akurat dziś, kiedy czeka go sałatka z krewetkami, wino i kobieta w łóżku, do której półnagich zdjęć onanizował się w toalecie godzinę wcześniej? Ten dzień nie miał prawa pójść w tym kierunku.
– Przeciwnie – mruknął Ryszard. – Uważam, że Schiller to świetny glina. To prawda, że ostatnio miał gorszy czas, ale tutaj będzie pasował idealnie. Przydzielimy mu jakiegoś pomagiera, żeby nie czuł się zbyt swobodnie. Myślę, że dobrze mu to zrobi, zważywszy, że takie obrazki działają jak mentalny prysznic.
Przekręcił laptopa w kierunku Karola, któremu wyrwało się niekontrolowane syknięcie. Fotografia przedstawiała zmasakrowaną twarz człowieka opartego o konar zbutwiałego drzewa. Facjatę ciężko byłoby odróżnić od reklamówki pełnej mielonego mięsa, gdyby nie puste oczodoły i nić, którą wyszyto przerażający uśmiech. Scena miała miejsce na jakichś ponurych mokradłach. Karol pomyślał, że być może robota zastępcy komendanta nie jest znowu taka najgorsza.
– Dobre, co? – Ryszard uśmiechnął się, obserwując niezręczną reakcję podwładnego z wręcz perwersyjną przyjemnością. – Swoją drogą, tobie również przyda się kubeł zimnej wody. W końcu, jak rozumiem, aspirujesz do tego, żeby tutaj zasiąść.
Karol wytrzeszczył oczy i złapał się mocniej poręczy krzesła. Oby się teraz tylko nie odezwać! Po prostu siedzieć i czekać, aż ten koszmar się skończy.
W biurze zaległa ciężka cisza, przerywana jedynie szumem pracującej wentylacji. Szef świdrował Karola wzrokiem i głaskał się po brodzie, udając, że nad czymś się zastanawia. W rzeczywistości przedłużał jedynie moment egzekucji. Czerpał z tego niezdrową satysfakcję. Pieprz się, psychopato! – pomyślał Derewlany, czując, że dłonie ma już wilgotne od ściskania krzesła.
– Taaa… – mruknął wreszcie Ryszard. – Myślę, że ta sprawa będzie dla ciebie ostatecznym egzaminem, Karolu. Dostaniesz na pokład Schillera i Damięckiego. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Jeżeli dopłyniesz tym statkiem do portu przeznaczenia, otrzymasz moją rekomendację na szefa wydziału.
Schiller i Damięcki. Przepłukany alkoholem wdowiec o skłonnościach do zapominania o tym, że Ziemia kręci się wokół Słońca, a nie na odwrót, i nierozgarnięty, jajogłowy żółtodziób, charakteryzujący się niezręcznym poczuciem humoru i nadmierną ekspresywnością. _Dream team_.
Ten pierwszy był przynajmniej porządnym fachowcem. Kiedyś. Natomiast na Bartosza Damięckiego nie było żadnego uzasadnienia. Według Karola był to po prostu niereformowalny kretyn. I pewnie według wszystkich w wydziale.
Twarz Karola zmieniała kolory jak w kalejdoskopie. Już dawno zapomniał o swojej kamiennej masce zimnego urzędnika, której z reguły starał się nie pozbywać. Teraz pozwalał sobie na wszystkie emocje. Z jednej strony deklaracja starego o rzekomej aprobacie na stanowisko szefa wydziału była dlań przepustką do raju, o którym marzył od tak dawna. Z drugiej strony, aby ją zdobyć, musiał przepłynąć Ocean Spokojny na dziurawym pontonie.
Ryszard Nieczuły świetnie zdawał sobie z tego sprawę, dlatego tak cieszył się zza swoich okrągłych okularków. Rzucał tygrysowi pod nos zatruty stek.
***
_Siedzę na kanapie. Pod sufitem krąży dym, który unosi się z mojej dłoni. Czuję z nim dziwną więź, jakby pochodził z wnętrza mojego ciała i ulatniał się opuszkami palców. Moje wnętrzności płoną. Siedzę na kanapie i tlę się jak niedogaszone ognisko. Trzymam w ręku papierosa. Zazwyczaj ich nie palę, tylko przypalam i zanim zdążę się zorientować, widzę filtr i sterczącą szpadę z popiołu. Moja broń na dziś._
Nazywam się Filip Schiller. Nie wiem, skąd wzięło się moje niemieckie nazwisko. Nigdy mnie to nie obchodziło. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wypowiedziane szybko brzmi jak uderzenie szmatą w twarz. Od tamtej pory proszę, aby mówiono Filip.
Jestem policjantem. To znaczy kiedyś byłem. Teraz nie bardzo wiem, kim jestem.
Bezsenność to zabawna choroba. Choć nazywanie jej chorobą to w moim mniemaniu lekka przesada. Chora była moja Ala. Ja po prostu nie mogę zasnąć.
Moja Ala była całym moim światem.
Tak, to wytarty frazes, ale nie potrafię inaczej określić tej sytuacji. Być może kiedyś znajdę na nią odpowiednie słowa, ale w tym momencie jest zwyczajnie za wcześnie. Po prostu wraz z jej śmiercią umarło wszystko mi znane. Budowaliśmy coś, do czego Ala wtłaczała życie. Ja tylko stałem z boku, z uśmiechem na twarzy. I oddychałem przy niej z wdzięcznością.
_Patrzę na okno, po którym spływają krople. To zabawne, ale nie mogę przypomnieć sobie dnia, kiedy nie padało._
Bezsenność to zabawna przypadłość. Niby nie możesz zasnąć, ale tak naprawdę ciągle śnisz. Dzisiaj mija mój ósmy tydzień bez snu. Wiem to, ponieważ zakreślam czerwonym długopisem dni w kalendarzu. Przez wcześniejsze czterdzieści lat nie korzystałem z kalendarza. Kto by pomyślał, że wreszcie się przyda?
To nie tak, że w ogóle nie śpię. To jest fizycznie niemożliwe. Po prostu nie robię tego w sposób normalny dla normalnych ludzi. Mój odpoczynek polega na tym, że wyłączam się w losowych momentach. Zupełnie jak komputer, który się zawiesza. Siadam na przykład na kanapie – tak jak teraz – i zapatruję się w nicość. Nie zamykam oczu, a jednak nic nie widzę. Czas płynie, a ja się nie poruszam. Wiszę gdzieś, uwięziony między światem snu a rzeczywistością. Czy miewam wtedy jakieś przemyślenia? Trudno stwierdzić. Nigdy nic nie pamiętam. Zabawne, prawda?
Otacza mnie jakaś rzeczywistość. Nie jestem ślepy, dostrzegam ją. Widzę telewizor, w którym przesuwają się kolorowe, bezdźwięczne obrazy. Prawie nigdy go nie wyłączam. Widzę donice z uschniętymi roślinami, o które nie potrafię zadbać. Widzę ściany pomalowane na biało.
Ala twierdziła, że biały pasuje do wszystkiego i ja też tak twierdziłem. Wyjątkowo nie dlatego, że ona tak twierdziła. To po prostu prawda.
Widzę te wszystkie rzeczy, ale to sztafaż. Papierowe kształty, na których tle mnie narysowano. Nie mają dla mnie żadnego wyrazu. Tkwię tutaj z nimi, bo gdzieś muszę być. Ponoć przedmioty lubią przypominać o zmarłych. W moim przypadku to nie działa. To mieszkanie jest mi całkowicie obojętne. Mógłbym być gdziekolwiek indziej, ale jestem tutaj, bo według prawa ta nieruchomość należy do mnie. Chyba. Nigdy nie byłem w tym dobry.
Mam duże niebieskie oczy i czarne włosy. Ponoć mam żydowską urodę. Nie wiem, co to znaczy. Jestem ubrany w niebieską koszulę, czarny krawat i czarną marynarkę. Zakładam ten zestaw codziennie, chociaż już dawno nie byłem w pracy. Ciężko powiedzieć, dlaczego to robię, ale to dodaje mi pewnej otuchy. Być może obawiam się, że gdyby nie to, któregoś dnia nie rozpoznałbym siebie w lustrze.
Uśmiecham się na tę myśl. Lubię się uśmiechać. Uśmiechanie się jest w porządku.
Sięgam po szklankę, która stoi na drewnianym blacie. Tak, piję. Nie uważam siebie za alkoholika. Jeszcze nie. W zasadzie nie zastanawiam się nad tym. Po prostu piję. Nie widzę w tym żadnego zagrożenia.
Wypijam spory łyk złocistego płynu i odstawiam szklankę na miejsce. Zlizuję kroplę z górnej wargi. Smak whisky to interesująca kwestia. Chyba nie da się go precyzyjnie określić, prawda? To trochę jak z colą. Posiada taką wrodzoną niebanalność. Cola i whisky są w porządku. W pewien sposób im zazdroszczę.
Obok szklanki leży mój telefon. Od czasu do czasu zatrzymuję wzrok na jego ciemnym ekranie. Nie wiem, czego tam szukam. Od dawna z nikim nie rozmawiałem. Nie pracuję. Nie mam znajomych. A raczej mam znajomych Ali, którzy mnie lubią (nie zrozumcie mnie źle, nie jestem jakimś cholernym odludkiem). Po prostu uważam, że pielęgnowanie tych relacji – w obecnych okolicznościach – jest bez sensu. To byłoby nienaturalne, tak dla mnie, jak i dla nich.
Kiedyś się do tych wszystkich ludzi odezwę. Mam taką nadzieję.
Byłem dobrym policjantem. Tak, nie jestem skromny. Znam swoją wartość i wiem, że byłem porządnym śledczym.
Chciałbym wrócić do pracy. Jeszcze niedawno nie było takiej możliwości. Teraz czuję, że poradziłbym sobie z podstawowymi zadaniami. Może nawet dałbym radę wykonywać jakieś czynności w terenie. Mam wrażenie, że to mógłby być lek.
Niezrozumiałym trafem akurat, gdy o tym myślę, ekran telefonu się rozświetla. W pierwszej chwili jestem przekonany, że to złudzenie, ale aparat tańczy na blacie, poruszany wibracjami. Podnoszę go i przykładam do ucha.
– Dzień dobry, Filip – odzywa się niski głos mojego niegdysiejszego przełożonego, Ryszarda Nieczułego. – Jesteś tam? – pyta, bo nie odpowiadam.
– Chyba tak – przyznaję, wciąż nie wierząc w to, co się właściwie dzieje. – Jestem, szefie.
– Słuchaj, nie wiem, czy się ucieszysz, ale mamy dla ciebie pewną propozycję. Jest robota do wykonania. Karol przedstawi ci więcej szczegółów. Jesteś na siłach, żeby stawić się dzisiaj o osiemnastej w komendzie?
– Jestem, ale…
– Super! Wiesz, gdzie jest gabinet Karola. Pokój sto osiem na ostatnim piętrze.
Połączenie się urywa. Odsuwam telefon od ucha i patrzę nań jak na przedmiot z innego świata.
Ryszard Nieczuły zawsze był w porządku. To gość starej daty, tradycjonalista, trochę zgorzkniały typ, którego warto mieć po swojej stronie. Wtedy z pewnością zasłoni cię własnym ciałem w razie prawdziwego zagrożenia. Uhonoruje lojalność, ale z zimną krwią zamorduje za zdradę. To dobry szef, przy którym nie może być nawet mowy o korupcji czy innego rodzaju śliskich układach. Szczerze mi przykro, że niebawem odejdzie na zasłużoną emeryturę.
To uczucie jest jeszcze mocniejsze, gdy zdaję sobie sprawę, że w jego gabinecie zasiądzie Karol Derewlany. To z kolei reprezentant młodego pokolenia. Wypachniony goguś pochodzący z bogatego, prawniczego domu. Jego kariera poszybowała pod nieboskłon, jeszcze zanim się na dobre rozpoczęła. Nie żebym kwestionował jego kompetencje. Karol z pewnością przeczytał masę doskonałych podręczników, a kwestie etyki zawodowej ma w małym palcu. Natomiast śmiem wątpić, czy kiedykolwiek celował do kogoś z broni innej niż swój pochmurny wzrok. Wybaczcie, ale nie trawię takich ludzi. To dla mnie trochę niedorzeczne.
Interesujące. Nieczuły zaplanował chyba coś niecnego. Wskrzesił mnie i zestawił z Karolem, wiedząc, że taki duet nie może poprawnie zatańczyć. Uśmiecham się na tę myśl. Przypuszczalnie jestem tylko pionkiem w grze, która rozgrywa się gdzieś wysoko na szczycie szklanego wieżowca komendy.
Tak czy inaczej, wezmę w niej udział. Nie mam już nic do stracenia, a jeśli mogę posłużyć jako kij wepchnięty w szprychy Karola Derewlanego, to z przyjemnością pozwolę się wykorzystać. To cel dobroczynny.
Zapalam kolejnego papierosa i pierwszy raz od ośmiu tygodni śmieję się na głos.ROZDZIAŁ 2
_Siedzę w swoim starym, ciemnym samochodzie i obserwuję budynek komendy. Promienie zachodzącego słońca odbijają się w szybach_ _i rażą mnie w oczy, ale nie uciekam wzrokiem. Mam dość uciekania._
_Budynek jest wysoki i zimny jak lodowa wieża. Zastanawiam się, jak to możliwe, że miejsce, za którego murami spędziłem połowę życia, wydaje mi się teraz takie obce i niedostępne._
Do rzeczywistości przywraca mnie dźwięk rozzłoszczonych klaksonów. Zawiesiłem się na światłach. To niedobrze. To bardzo niedobrze. Uciekam, wbijając pedał gazu w podłogę. Skręcam w lewo, więc ustępuję pierwszeństwa. Okrążam budynek komendy i znajduję się na rozległym parkingu policyjnym, na którego teren wpuszcza mnie niebiesko-biały szlaban. Zapomnieli zabrać mi kartę parkingową. Uśmiecham się, ale szybko przestaję. Może nikomu jej nie zabierają?
Czekam w samochodzie, bo przyjechałem za wcześnie. Zazwyczaj jestem za wcześnie. Lubię punktualność. Dla mnie to cecha poważnych ludzi.
Podpalam papierosa i uchylam szybę, żeby się nie udusić. Niestety zaczyna mżyć, więc zamykam okno i się duszę.
Deszcz wraz z zasypiającym słońcem i szklanym budynkiem tworzą interesujący miraż. Czuję spokój, śledząc jego miarowy taniec.
Widzę, że do budynku wchodzi Bartek Damięcki. Szkoda mi tego chłopaka. To bardzo stara dusza zamknięta w młodzieńczym ciele. Sunie w zbyt dużym płaszczu, wymachując zbyt dużą teczką. Zsuwam się na fotelu, ale i tak mnie dostrzega. Salutuje do mnie, przykładając dłoń do czoła, a potem kłania się wpół. To wszystko robi ze śmiertelnie poważną miną. Odpowiadam nieznacznym skinieniem głowy. Nigdy nie chciałbym mieć z nim nic wspólnego.
Lubię siedzieć w samochodzie. Lubię małe pomieszczenia. Można by rzec, że jestem przeciwieństwem klaustrofoba. Czuję się bezpiecznie, gdy moja przestrzeń jest ograniczona.
Gaszę papierosa w wypełnionej po brzegi plastikowej popielniczce, biorę głęboki wdech i wysiadam z samochodu. Szybkim krokiem pokonuję parking i wkraczam do budynku komendy, do którego zapraszają mnie automatycznie otwierane drzwi. Czuję zapach cytrynowego odświeżacza powietrza. Widzę panią Helenkę, która najpierw patrzy na mnie zdziwiona zza kontuaru recepcji, a potem sztucznie się uśmiecha i kiwa głową na powitanie. Od śmierci Ali wszyscy tak na mnie reagują. Żałosne. Przechodzę przez przeszklony, wypełniony różowym słońcem hol i zamawiam windę. Czuję się dumny. Jednak w tym miejscu wisi cząstka mnie. Pierwszy raz w życiu zdaję sobie z tego sprawę.
Jadę na ósme piętro, gdzie znajduje się biuro wydziału zabójstw. To mój dom, więc trudno mi go oceniać, ale ktoś, kto nigdy tu nie był, mógłby poczuć się rozczarowany. Nie ma tutaj diamentowych żyrandoli, mahoniowych biurek czy subtelnych fontann, zapewniających odprężającą atmosferę. Jest za to ogromny szarobury pokój podzielony przepierzeniami na dziesiątki mniejszych boksów, w których uwijają się szeregowi pracownicy, oraz kilka odseparowanych gabinetów dedykowanych najważniejszym funkcjonariuszom. Gdyby nie plastikowa plakietka przy numerze w windzie, można by pomyśleć, że przypadkiem trafiło się do biura maklerskiego albo innego, cienko przędącego _call-center._
Atakuje mnie ostre światło jarzeniówek. Słyszę zewsząd dzwoniące telefony. Kilka ciekawskich głów wychyla się ze swoich boksów i taksuje mnie bezczelnie spojrzeniami. Nie zwracam na to uwagi, ale na moich ustach rysuje się nieznaczny uśmiech.
Docieram na koniec korytarza, gdzie znajdują się drzwi oznaczone numerem 108 oraz drewnianą tabliczką z napisem „Zastępca Komendanta Karol Derewlany”. Normalnie do tego gabinetu da się zajrzeć przez wysokie okna, które teraz przesłonięto czarnymi roletami. To jedyne okna w wydziale, które mają czarne rolety. Wszędzie indziej są białe. Nie działa to na mnie.
Wchodzę bez pukania.
Karol siedzi z nogami na blacie biurka i rozmawia przez telefon. Na mój widok zdejmuje nogi, a jego brwi zderzają się na czole. Odruchowo poprawia marynarkę, ale nie przerywa rozmowy. Ruchem dłoni wskazuje mi jedno z krzeseł i wtedy przez jego twarz przemyka coś w rodzaju uśmiechu. Nic się nie zmienił.
Nie siadam. Nie zamierzam oddawać mu kontroli ani nawet okazywać szacunku. On jest wyższy stopniem, ale ja jestem starszy stażem. Takich jak on uczyłem wiązać służbowe obuwie. Pod tym dachem jesteśmy równi. Poza tym nie zamierzam spędzić tutaj ani chwili dłużej, niż będzie to konieczne. Opieram się o ścianę i czekam, aż skończy rozmowę. Udaję, że podziwiam dyplomy wiszące pod sufitem.
W tym momencie do pomieszczenia wchodzi Bartosz Damięcki. Patrzę na niego obojętnie, gdy kieruje się prosto na mnie. Odruchowo wyciągam rękę, ale on próbuje zbić ze mną koleżeńską piątkę, atakując od góry. Zakłopotany zaciskam pięść, ale teraz on chce podać mi rękę. Wymieniamy się tak kilka razy, nie mogąc trafić w swoje dłonie. To najgorsze przywitanie w moim życiu. Przerywa nam Karol, który kończy rozmowę i z hukiem odkłada słuchawkę.
– Witam, panowie! Bardzo mnie cieszy wasza obecność. Usiądźcie, proszę.
Poddaję się. Siadam.
– Rozumiem, że jeszcze nie zdążyliście się poznać – kontynuuje Karol. – To jest aspirant Bartosz Damięcki, a to komisarz Filip Schiller. Proszę, podajcie sobie dłonie. Od teraz jesteście zespołem – uśmiecha się z bezczelną satysfakcją.
Pragnę jakoś zaprotestować, ale jest już za późno. Szybko ściskam spoconą dłoń Damięckiego. Jego okrągła twarz z zamkniętymi oczyma pochyla się w lekkim ukłonie. Przełykam ślinę. Już wiem, że wpakowałem się w największe bagno na świecie.
– Do rzeczy, panowie! – Karol składa domek z palców. To znak, że teraz będzie starał się być merytoryczny. – Zostaliście przydzieleni do poważnej sprawy. Wczoraj otrzymaliśmy zgłoszenie z Kasztanowa. Mogliście nigdy nie słyszeć, ale to taka dziura położona niecałe pięćdziesiąt kilometrów od nas. Ponoć całkiem urokliwa. Cóż, przekonacie się na własnej skórze – uśmiecha się krzywo. – Doszło tam do makabrycznego morderstwa. Faceta zakatowano, a jego zwłoki porzucono w lesie. Lokalna policja nie może tego wziąć, bo mają jakiś problem z… kadrą. W zasadzie ichniejszy komisariat składa się z czterech osób, w tym z sekretarki. Nie będę wnikał, o co tam chodzi. Trzeba po prostu pojechać i załatwić sprawę. Macie jakieś obiekcje? – zwraca się do nas, ale patrzy na Bartosza Damięckiego.
– Najmniejszych, panie komendancie. Pokażemy chłopakom, jak to się robi u nas.
Dostaję koleżeńskiego kuksańca w bok. Nie odwracam wzroku. Zagryzam język. Widzę, że Karol zasłania usta rękawem, żeby powstrzymać śmiech.
– Bardzo mnie cieszy wasz entuzjazm, Damięcki. Mam nadzieję, że stworzycie razem z komisarzem Schillerem zgrany zespół. – Sukinsyn się śmieje. Wie, że nie lubię swojego nazwiska. – W kwestiach formalnych chyba wszystko jest jasne. Śledztwo poprowadzi komisarz Schiller, ale ja będę sprawował nadzór. Oznacza to, że wszelkie istotne posunięcia konsultujecie ze mną. – Przez chwilę mierzy nas wzrokiem, sprawdzając, czy ta informacja dotarła, gdzie trzeba. Potem sięga po laptopa i sprawdza coś na jego monitorze. – Wysłałem wam akta sprawy na służbowe skrzynki. Na razie nie jest tego dużo. Głównie zdjęcia zwłok. Ciało przetransportowano już do prosektorium. Na miejscu wciąż pracują technicy. Po przybyciu do Kasztanowa zgłoście się do niejakiej Sary Smith. To nasza techniczka kryminalistyczna. Zapozna was z okolicznościami morderstwa.
Zamyka laptopa, sugerując, że spotkanie dobiega końca.
– Posłuchajcie, chłopaki – zmienia ton na mniej oficjalny – To jest ważna sprawa dla naszego wydziału. Na miejscu będą dziennikarze, reporterzy. Pewnie zmuszą was do wypowiadania się przed kamerami. Nie możecie przynieść nam wstydu.
Damięcki przytakuje gwałtownie. W zasadzie robi to po każdym zdaniu Karola.
– Chciałbym teraz zamienić słowo z komisarzem Schillerem. Damięcki, wam dziękuję.
– Tak jest, panie komendancie. – Damięcki wstaje i salutuje. – To dla mnie zaszczyt.
Wychodzi z gabinetu, zabierając swoją potężną teczkę. Co on tam, do cholery, nosi? Karabin maszynowy? Zwracam uwagę na to, że aspirant Damięcki porusza się nienaturalnie sztywno. Zupełnie jakby zamiast kręgosłupa miał stelaż z kolczastego drutu i bał się, że każdy zgrabniejszy ruch podrze mu skórę.
Zostaję sam na sam z Karolem. Teraz zacznie się prawdziwe przedstawienie.
– To jakiś dowcip? – wskazuję na drzwi.
Derewlany zbywa moje pytanie machnięciem ręką.
– Posłuchaj mnie, Filip. Nie będę owijał w bawełnę. Stary postawił mi ultimatum. Jeżeli zamkniemy tę sprawę w takim składzie, to dostanę stołek komendanta. Kapujesz? – Szuka odpowiedzi na mojej twarzy, ale ja jestem martwy jak papier ścierny. – No dobra! Wiem, że między nami różnie bywało. Może nie jesteśmy typami spod tej samej gwiazdy, ale w tej sytuacji powinniśmy zakopać topór i wziąć się do porządnej pracy, jak na dorosłych mężczyzn przystało. Zgodzisz się ze mną?
„Różnie bywało”? W zasadzie to nie przypominam sobie żadnej rozmowy z Karolem, oprócz kilku zdań wymienionych kiedyś na stołówce. Opowiadał o wakacjach, które spędził na Kajmanach, i psioczył na ówczesne poczynania Ryszarda Nieczułego. Twierdził, że nie ma lepszych warunków do wypoczynku niż czterdzieści stopni Celsjusza i towarzystwo zimnego piwa, a szefowi zarzucał niechlujność w dzieleniu obowiązków. Nie zgadzałem się z żadną z tych tez.
– Dlaczego akurat Damięcki? – nie mogę wyjść ze zdumienia. – Przecież to błazen.
– Wiem o tym, do cholery! – Karol bezwiednie obgryza paznokcie. – Sam tego jeszcze nie rozgryzłem. Obawiam się, że stary próbuje mnie wykończyć. – Spogląda mi prosto w oczy. Po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy czuję między nami jakąś nić porozumienia. – Dlatego zwracam się do ciebie o pomoc. Nie jak kolega do kolegi, tylko jak policjant do policjanta. Trzymaj tego psa na krótkiej smyczy, Filip. Mój los leży w twoich rękach. Jeżeli tego nie spieprzysz, dostaniesz sowitą nagrodę.
Bardzo się staram, aby się nie uśmiechnąć.
– Będę robił, co do mnie należy – obiecuję szczerze. – To ty uważaj, żeby mi nie przeszkodzić – celuję w niego wskazującym palcem.
Ta groźba jest jak najbardziej poważna, a zarazem wystarczająca. Wiem, że Karol doskonale rozumie znaczenie tych słów. Przez chwilę obserwuje mój palec, a potem kiwa porozumiewawczo głową. To mój mały sukces. Teraz wiem, że możemy spróbować zostać partnerami. Bez wchodzenia sobie w drogę.
Nie mam nic do dodania. Opuszczam królestwo Derewlanego i udaję się na powrót do windy. Z przerażeniem dostrzegam Damięckiego, który na mój widok uśmiecha się i zamawia windę. Rozpaczliwie szukam ucieczki, ale jest już za późno.
Spadamy w dół uwięzieni w metalowym pudle. Wbijam wzrok w zielone cyfry, które przesuwają się w lewo, w miarę pokonywania kolejnych pięter. Staram się milczeć, ale wiem, że Damięcki nie będzie milczał. To fizycznie niemożliwe.
– Bardzo się cieszę, że będziemy współpracować, komisarzu Schiller – uśmiecha się, szukając mojego wzroku. – Z pewnością stworzymy wspaniały zespół.
– Filip – poprawiam go. – Mów do mnie Filip, proszę.
– Ma się rozumieć – szturcha mnie łokciem. – Przechodzimy na ty.
Odliczam piętra. Jeszcze tylko cztery. Nie wiem, czy wytrzymam.
– Będziemy świetną drużyną, Filip. Uważam, że jesteśmy do siebie bardzo podobni.
Dwa piętra.
– Tak. Będziemy świetni – powtarza pod nosem, przytakując samemu sobie.
Winda się otwiera. Odwracam się w jego stronę.
– Do jutra, Bartek – podaję mu szybko rękę. – Bądź o ósmej na parkingu.
– Ma się rozumieć, Filip – krzyczy za moimi plecami. – Będę na posterunku!
Nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć, że Bartek salutuje, stojąc na baczność. Pędzę do wyjścia, najszybciej jak potrafię. Pani Helenka odprowadza mnie uśmiechem. Chowam się w samochodzie i oddycham ciężko. Paradoksalnie, powietrze tutaj wydaje się o wiele czystsze niż na zewnątrz.