- promocja
Kat Hitlera - ebook
Kat Hitlera - ebook
Historia Johanna Reichharta, człowieka, który wykonał najwięcej egzekucji w dziejach ludzkości.
CZY MOŻNA GO UZNAĆ ZA ZBRODNIARZA? A MOŻE KAT ZAWSZE JEST NIEWINNY?
Johann Reichhart pozbawił życia co najmniej 3165 osób. Nie interesowały go ich płeć, wiek ani powód skazania. Nikt przed nim nie zabijał tak szybko i tak skutecznie.
Trudno uwierzyć w makabryczne rekordy, które ustanawiał, a jednak to wszystko wydarzyło się naprawdę. Sposoby wykonywania egzekucji, ich tempo, a także dobór ofiar szokują.
Ta historia nie działa się w średniowieczu.
Wciąż żyją świadkowie tamtych czasów.
Wydarzenia w tej książce są oparte na faktach.
Prawda bywa bardziej przerażająca od najwymyślniejszej fikcji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-699-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwon bije jak oszalały. Naczelnik więzienia z obłędną satysfakcją pociąga za krótki sznur. W jego oczach dostrzegam dziki błysk. Jakby właśnie ta chwila, ten krótki moment, stanowiła sedno jego pracy. Widzę to nie po raz pierwszy. Jego policzki są zaróżowione, choć rano się nie ogolił i sterczy z nich króciutki, siwy zarost. Nie znoszę niechlujnych ludzi w swoim otoczeniu. Naczelnik jest gruby i szarpiąc za sznur, sapie niczym świnia, która rzuciła się na żer. To dobre skojarzenie, bo tacy jak on zeżrą wszystko.
Wymieniamy spojrzenia. W moim wzroku nie wyczyta żadnych emocji – ani względem siebie, ani wobec skazanego, ani świata. Jestem białą kartą, na której zapisane zostanie tylko jedno słowo: ŚMIERĆ. Nic więcej.
Naczelnik oddycha głęboko, nie wypuszczając sznura choćby na sekundę. Wżynający się w mózg wysoki ton gongu niesie się po pomieszczeniach, korytarzach oraz dziedzińcu. W całym ośrodku nie ma ani jednej osoby, ani jednego strażnika lub więźnia, którzy by nie wiedzieli, że właśnie odbywa się egzekucja. Jutro lub za tydzień bicie tego samego dzwonu może obwieścić ich śmierć.
Poprawiam owiązaną wokół szyi muchę i wciągam białe rękawiczki. Sięgam po leżący na kwadratowym stoliku cylinder. Wszystkie elementy mojej garderoby są doskonale czyste. Nie ma na nich pyłku kurzu, brudu ani zbędnego zagniecenia. To kwestia szacunku. Do ofiary, prawa i samego siebie. Przede wszystkim jednak to kwestia szacunku wobec śmierci. Czasem sobie wyobrażam, że stoi tuż obok mnie, na przykład gdzieś obok tego tłustego naczelnika albo jeszcze bliżej. Niemal dotyka mojego ramienia. Niemal prowadzi moją rękę.
Wtem brzęka zasuwa, po czym otwierają się drzwi. Do sali wchodzą strażnik i ksiądz. Za nimi podąża przygarbiony mężczyzna prowadzony przez moich asystentów. Założono mu kajdanki opracowane według mojego własnego projektu. Pozwalają na w miarę swobodne ruchy i nie przypominają średniowiecznych łańcuchów.
Skazaniec ma około trzydziestu pięciu lat, jajowatą głowę i wąsy zwieszające się ponuro znad jego warg. Jest blady i trzęsie się tak bardzo, że przypomina paralityka. Głośno pociąga nosem. Po wejściu do sali rzuca wokół spojrzenie spłoszonego zwierzęcia, a na mój widok wpada w panikę. Usiłuje się wyrwać, lecz wszyscy są na to gotowi. Płacze, na przemian bezsensownie krzycząc i głośno się modląc.
Przez cały czas wali więzienny dzwon. Wszystkie odgłosy zlewają się w upiorną kakofonię, która – jak dla mnie – nie jest godna tej chwili. Umierać powinno się w ciszy.
Bocznymi drzwiami do sali wchodzą sędzia oraz prokurator. Wymieniają ze mną porozumiewawcze spojrzenia i dają znać, bym rozpoczął egzekucję. Sięgam do kieszonki fraka, po czym ukradkiem włączam stoper w kieszonkowym zegarku. Pośpiesznie go chowam, a moi asystenci popychają skazańca ku stojącej pionowo desce. Brutalnie go do niej dociskają, tak że podbródek mężczyzny wspiera się na łukowatym wycięciu. Jego wrzaski niosą się echem, lecz to nie ma żadnego znaczenia. Ten los został już dawno przesądzony.
– Gotów – oznajmiam.
Sędzia, przygarbiony, przypominający żółwia staruszek, kiwa łysą głową.
– Kacie, czyń swoją powinność – nakazuje urzędowym tonem.
Kładę dłoń na metalowym kołowrocie, co stanowi znak dla moich asystentów. Gwałtownie obracają konstrukcję, kładąc skazańca w poziomie. Chwilę później popychają stelaż tak, że mężczyzna dosłownie wjeżdża pod ostrze. Metalowy pręt dociska jego plecy do deski. Więzień na oczach nie ma opaski, więc może spojrzeć wprost do kosza z trocinami, w którym jest pełno krwi. Przynajmniej wyjęto z niej głowę poprzedniego skazańca, jego wspólnika.
– Błagam… – Mężczyzna niemal piszczy. – Nie… Nie!
Wstrząsają nim torsje. Nie zamierzam jednak czekać ani na to, aż zwymiotuje, ani na mądrzejsze ostatnie słowa. Momentalnie zwalniam specjalnie dobrane pięćdziesięcioośmiokilogramowe ostrze gilotyny. Rozlega się cichy szmer, a potem tępy trzask. Kręgi zostały przecięte niczym żeberka pod rzeźnickim tasakiem. Głowa skazańca wpada do kosza, a na podłogę tryska krew.
Nie ściągając rękawiczek, ponownie sięgam po zegarek. Zatrzymuję stoper i z dumą stwierdzam, że od momentu jego uruchomienia do ścięcia skazańca minęło jedynie dwadzieścia siedem sekund. To nowy rekord.
Dokonałem tego, co uważano za niemożliwe. Rzucam rękawiczki na ziemię i nie odwracając się, wychodzę z sali. Mogę świętować.
WCZEŚNIEJ
2.
Urodziłem się drugiego kwietnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku, a więc jestem niemal co do dnia o cztery lata młodszy od kanclerza Rzeszy, Adolfa Hitlera. Jednak jego rola będzie miała dla tej historii znaczenie dopiero wkrótce. Siłą rzeczy w tamtym czasie moi rodzice nie słyszeli ani o nim, ani o jego rodzinie. Nie było mowy o narodowym socjalizmie i o Wielkiej Wojnie. Być może czasem rozmawiano o egzekucjach, lecz akurat w tym nie było niczego dziwnego.
Przyszedłem na świat w Wichenbach nieopodal Wörth an der Donau w Bawarii. Mój ojciec uprawiał niewielki majątek, który odziedziczył po swoich rodzicach. Jednak to nie rolnictwo było jego głównym zajęciem.
Reichhartowie od dziewięciu pokoleń byli katami na usługach rozmaitych bawarskich władców oraz lokalnych administracji. Wśród moich krewnych należy wymienić również Lorenza Schllerera, ostatniego kata w Europie, który ścinał zgodnie ze średniowieczną modłą, czyli przy użyciu dwuręcznego miecza. Ponoć był w tym naprawdę doskonały.
Mój wuj, Franz Xaver Reichhart, również uchodził za jednego z najlepszych specjalistów od egzekucji. Zawsze czułem do niego niezwykły szacunek, a jego dostojna, smukła osoba niezmiennie mnie intrygowała. Mimo to wuj zazwyczaj pozostawał cichy i skryty. Mało mówił o swojej pracy, choć wtedy zupełnie nie rozumiałem dlaczego. Pamiętam jego opadnięte policzki, nieco wyłupiaste, przekrwione oczy oraz długie palce o idealnie przyciętych paznokciach. Jeśli w ogóle się odzywał, robił to bardzo cicho, do tego szorstkim, oschłym tonem. Większość dzieci zapewne czułaby wobec takiego wuja respekt lub lęk, natomiast ja naprawdę go lubiłem.
Drugim zajęciem przekazywanym w mojej rodzinie niemal z pokolenia na pokolenie było wykwalifikowane rzeźnictwo, polegające na uboju koni. To właśnie nim parał się mój ojciec. Pracowitość, sumienność oraz nadzwyczajna skromność moich rodziców sprawiły, że w dzieciństwie niczego mi nie brakowało. Miałem do dyspozycji świetnych prywatnych nauczycieli, do zabawy spory ogród, a do tego moją osobowość kształtowało obcowanie z mężczyznami, których wszelkie kanony traktowałyby jako archetypicznych. Milczącymi, silnymi i niemal nieokazującymi emocji. Nigdy.
To właśnie dzięki ojcu i wujowi w pewnym momencie zrozumiałem, że nie jestem już chłopcem, ale staję się kolejnym Reichhartem. Choć do końca nie wiedziałem, co to oznacza, szybko postanowiono mi to wytłumaczyć.
Pamiętam wuja, który zjawił się w moim pokoju i stojąc w progu, ściągnął kapelusz. Dzień był deszczowy, więc z jego ronda skapywała woda. Przez chwilę wuj obserwował mnie spode łba, jakby starając się ocenić, jak wiele jestem wart. Nagle drgnął, wyprostował się, po czym przywołał mnie skinieniem palca.
– Chodź, Johann. Dziś będzie twój wielki dzień. Pragnę ci coś pokazać.
Zaintrygowany, natychmiast zerwałem się do wyjścia. Być może właśnie wtedy, przekraczając próg rodzinnego domu, naprawdę stałem się tym, kim jestem do dzisiaj. Nie zapytałem wuja, dokąd zmierzamy. Podbiegałem za nim, starając się dorównać jego długim, szybkim krokom. Nasze buty miarowo rozbryzgiwały błoto.
3.
– To mój bratanek.
Te słowa wuja Franza wystarczyły, aby wszystkie drzwi stanęły przede mną otworem i nikt nie zadawał jakichkolwiek pytań. Wuj był ubrany w elegancki czarny frak, białą koszulę z fularem oraz kapelusz. Zmienił zabłocone buty i upewnił się, że nogawki jego spodni są idealnie czyste. Gdy wysiedliśmy z powozu i stanęliśmy przed dwuskrzydłowymi ciężkimi drzwiami, uklęknął przy mnie. Cieniutką szmatką otarł moje pantofle, po czym poprawił mankiety koszuli.
– Jesteś gotowy? – zapytał, nie zważając na stojącego obok żandarma oraz wysokiego mężczyznę w granatowej todze z białymi wyłogami.
Kiwnąłem głową. Być może nie do końca była to prawda, gdyż w ustach zbierała mi się ślina i czułem miękkość w nogach. Mimo to kiwnąłem głową po raz drugi i dodałem:
– Tak, wuju.
Nie wiedziałem, na co mam być gotowy. Chyba się tego domyślałem, tak jak i wy się teraz możecie domyślać mojej przyszłości, lecz przecież nie było w tym niczego pewnego. Mogłem snuć rozmaite wizje, które jeszcze bardziej pobudzały wyobraźnię.
Drzwi otworzyły się i wuj delikatnie pchnął mnie przed sobą. Po wejściu do sporej ciemnej sali wymienił uścisk dłoni z dwoma milczącymi mężczyznami, po czym skierował się ku drewnianemu podestowi. Dopiero wtedy zobaczyłem metalowy stelaż, szafot oraz pętlę ponad niewielką platformą. Przebiegł mnie dreszcz.
– Wszystko jest gotowe – oznajmił wuj.
Mężczyzna w todze rzucił kilka słów ku żandarmowi, ten, prężąc się na baczność, tupnął podkutym butem, a wtedy otworzyły się boczne drzwi. Rozległ się cichy szmer modlitwy. Na czele trzyosobowego pochodu maszerował kapelan, tuż za nim kuśtykał pomarszczony starzec z kajdanami na rękach oraz nogach, a na końcu szedł kolejny uzbrojony żandarm. Cały pochód od razu skierował się ku szafotowi.
Wuj Franz wymienił spojrzenie z mężczyzną w todze, który położył dłoń na moim ramieniu. Zrozumiałem, że mam zostać tu, gdzie jestem, i się nigdzie nie ruszać. Mimo to całą scenę obserwowałem z narastającym zainteresowaniem. Rejestrowałem kolejne dźwięki, które miałem zapamiętać do końca życia. Cichą modlitwę, szuranie kroków, jęk drewnianych schodków szafotu, przekleństwa rzucane przez skazańca pod nosem.
Dlaczego ten starzec się tu znalazł? Co zrobił? Starałem się wyobrazić sobie scenę, w której z zimną krwią morduje elegancką damę, ale całkowicie mi to nie wychodziło. Ten drobny człowieczek miałby problem, aby zabić gazetą muchę, a co mówić o człowieku. A może to fałszerz pieniędzy? Wiedziałem, że za to przestępstwo na mocy dawnych ustaw obowiązuje kara śmierci. A może…
Gwałtownie przerwałem domysły. Wuj stanął na platformie obok skazańca i ostentacyjnie zerknął na zegarek. Następnie sięgnął po podany przez asystenta płócienny wór. W tym momencie starzec zaczął się szamotać, lecz żandarm natychmiast go unieruchomił. Wuj założył na jego głowę worek, po czym zarzucił na szyję skazańca pętlę.
Wszystko rozgrywało się znacznie szybciej, niż mogłoby się wydawać. Od momentu, kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu, minęły co najwyżej dwie minuty. Wuj odwrócił się w moją stronę, a mężczyzna w todze opuścił kapelusz. Niemal jednocześnie rozległ się głuchy trzask. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jest już po wszystkim.
Zapadnia otworzyła się, a skazaniec spadł ze znacznie mniejszej wysokości, niż się spodziewałem. Wystarczyło czterdzieści, może pięćdziesiąt centymetrów. Jego stopy wierzgnęły niczym płetwy ryby wyrzuconej na brzeg. Chwilę później dygotać zaczęło całe ciało. Telepał się, trząsł, wstrząsały nim przerażające dreszcze, aż w końcu zamarł w bezruchu. Zapadła kompletna cisza, którą przerwał odgłos otwierania dekielka zegarka przez mojego wuja.
Śmierć nadeszła w miarę szybko, zapewne szybciej, niż niejednokrotnie widziałem to w rzeźni. To wspomnienie pozostało we mnie na zawsze. Choć zdaniem niektórych właśnie takie było piętno Reichhartów, ja nazywam je dziedzictwem. Jestem z niego dumny.
4.
Szkołę ukończyłem z wyróżnieniem. Rodzice nie planowali mojej przyszłości, choć ta zdawała się i tak zaplanowana przez los, opatrzność lub wolę boską. Nigdy definitywnie nie zdecydowałem, ku której z tych możliwości skłaniam się najmocniej. Zawsze miałem przeświadczenie, że podlegam pewnym prawom, nie mogąc się im przeciwstawić. Człowiek, a wiem to bez żadnych wątpliwości, jest marną istotą chełpiącą się rzekomą mocą sprawczą. Prawda jest taka, że sam bez owego losu, opatrzności lub woli Boga nie może uczynić niczego.
Zapewne właśnie świadomość tej marności (wzmożona przez ponurą pobożność mojej matki) sprawiła, że po ukończeniu szkoły odbyłem specjalistyczny kurs rzeźnicki. Pod auspicjum ojca zostałem wykwalifikowanym rozbieraczem tusz końskich, co w tamtych czasach było zawodem nadzwyczaj elitarnym. W promieniu wielu mil poza członkami naszej rodziny był jeszcze jeden lub dwóch podobnych rzemieślników.
Od owego dnia, gdy wuj zabrał mnie na egzekucję, minęło prawie dziesięć lat. Nigdy więcej nie uczestniczyłem w wymierzaniu kary śmierci, lecz zostałem przez nią wystarczająco naznaczony. Zarówno wuj, jak i mój ojciec musieli o tym wiedzieć. Nawet matka, wyjątkowo naiwna, a do tego ufna predestynacji, zdawała się obserwować mój rozwój jakby przez palce. Nie oddziaływano na mnie, nie naciskano, lecz pozwolono sprawom biec własnym tempem.
Gdy miałem dwadzieścia lat i od czterech pracowałem w rodzinnej ubojni, ojciec wezwał mnie do swojego gabinetu. Siedział w szerokim fotelu o powycieranych podłokietnikach. Palił długą fajkę z porcelanowym cybuchem, wypuszczając kłęby dymu ku sufitowi. Nigdy nie był skory do długich przemów, więc i tym razem większość naszej rozmowy odbywała się za pomocą gestów.
Ruchem ręki dał do zrozumienia, bym do niego podszedł. Wstał, po czym sięgnął do kieszeni powycieranej podomki. Wyciągnął z niej bogato zdobiony mosiężny klucz. Wiedziałem, że to klucz do kasy w gospodzie przy dworcu Neubiberg. Od dwóch dekad wyszynk należał do naszej rodziny, zapewniając jej niewielki, ale regularny dochód. Prowadził ją jeden ze stryjów przy pomocy mojej matki. Od kilku miesięcy stryj podupadł na zdrowiu i pojawiał się w gospodzie jedynie sporadycznie.
Wiedziałem, co oznacza to symboliczne przekazanie klucza. Spojrzałem prosto w niebieskie, zimne oczy ojca. On skinął głową i położył lewą dłoń na moim ramieniu. Zacisnął palce, co było wymowniejsze niż bardzo wiele słów.
– To odpowiedzialność… – wyszeptałem jedynie. – Ja…
Ojciec westchnął, po czym potrząsnął drugą dłonią. Nie chcąc go irytować, sięgnąłem po leżący na niej klucz i obróciłem go między palcami.
– Dziękuję.
– Powodzenia, synu.
Na tym całe spotkanie się zakończyło. Ojciec ponownie usiadł w fotelu i zaciągnął się fajką. To był sygnał, abym zostawił go samego. Gdy znalazłem się na korytarzu, usłyszałem ciche chrząknięcie, a potem słowa błogosławieństwa. Był to jedyny raz, gdy ojciec nawiązał do Boga. Nigdy wcześniej ani nigdy później tego nie zrobił. To matka była religijną podporą naszego domu, tymczasem ja… Moja dusza została równo podzielona między te dwa światy, a jak każdy wie, nie można być w połowie religijnym. Nie można wierzyć Bogu do połowy albo w co drugie jego słowo.
Tamtego wieczoru długo nie spałem, obracając w dłoni otrzymany klucz. Kolejnego dnia pojawiłem się w gospodzie przed wschodem słońca. Gospodarskim okiem obrzuciłem wszystkie sprzęty, otarłem ścierką stoły, przygotowałem flaszki, kufle oraz przewietrzyłem duszne sale. Byłem gotów oddać się nowej pracy. Los znowu dał o sobie znać. Kilka dni później wybuchła Wielka Wojna. Mężczyźni z naszej wioski zostali skierowani na front.
5.
– Kiedy to się skończy, zagramy w remika.
Otto Strumpf otarł pot ściekający spod hełmu na jego czoło i starał się uśmiechnąć. Nie bardzo mu to wychodziło, ale zawsze usiłował zrobić dobrą minę do złej gry. Mówiąc o końcu, nie miał bynajmniej na myśli wojny jako takiej. Po dziesięciu miesiącach spędzonych w błocie i kurzu okopów, wśród szczurów i z piaskiem wiecznie trzeszczącym między zębami, nikt nie myślał o jej końcu. Strumpf, jak my wszyscy, żył każdym dniem, a jego przewidywania nie wybiegały dalej niż godzinę lub dwie w przód.
Staliśmy pochyleni wzdłuż linii naszych umocnień, gotując się, by rzucić się ku pojedynczym drabinkom, wykopanym stopniom lub po prostu dać susa ponad okop i pognać na oślep do przodu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni miał to być czwarty lub piąty taki wypad. Nie angażowałem się w spór rachunkowy. Tępy Hans Weiler w kłótni o ich liczbę wybił dwa zęby Thomassowi Schmitowi, przez co trafił do karceru. Nie na długo. Wypuszczono go przed godziną i skierowano do pierwszej linii. Stał kilkanaście metrów ode mnie, z wybałuszonymi oczami, wiodąc wokół pustym wzrokiem, bez jakiejkolwiek ochoty do wdawania się w dysputę, po raz który opuści nasze pozycje.
Przybyły niedawno do naszej jednostki podrostek z Bambergu wymiotował żółcią, ocierając usta rękawem. Zemdliła go sama myśl o przyszłości. Dlatego każdy z nas, którzyśmy byli na froncie już dłużej niż miesiąc czy dwa, w ogóle się nad nią nie rozwodził.
Co ma wisieć, nie utonie. To powiedzenie doskonale oddawało nasz stosunek do świata, życia i moralności. Co innego można powiedzieć, gdy co dwa dni wiatr przywiewa odór trupów tak mocny, że bez zatykania nosa nie jest się w stanie nic przełknąć. Nawet przed tym wypadem, gdy na linii przybyło pieczywo nieco miększe od kamieni i trochę świeżego mięsa, wszystkich mdliło. Do pewnych rzeczy nie da się przyzwyczaić. A mimo to można żartować z beznadziejności sytuacji, w której spożywa się ten ostatni posiłek.
– Nie lubię remika – odpowiedziałem Strumpfowi. – Mam wrażenie, że wszyscy kantujecie.
– Ciągle o tym mówisz – wtrącił stojący za moimi plecami Novak. – To jakaś obsesja.
– Mam dowody.
– Dlaczego więc nie wyciągniesz ich w trakcie gry?
– Właśnie. – Strumpf teatralnie westchnął. – Zamiast tego wiecznie chcesz podwajać stawkę i obiecujesz gruszki na wierzbie.
– Dostawę z rzeźni twojego ojca – rozmarzył się Novak. – To byłby konkretny zastaw. Kiedyś wspominałeś, że…
Klarujące się marzenia przerwał skowyt gwizdków. Musicie wiedzieć, że gwizdki oficerskie skowyczą jak wygłodniałe wilki. Słysząc je, nie ma się żadnego wyboru. Działa się automatycznie, choć wydawałoby się, że zamiast automatyzmu człowiekiem powinien kierować instynkt przetrwania. Jednak siedemnaście tysięcy młodych ludzi rzuciło się nie do ucieczki, lecz wprost pod ogień artyleryjski i karabinowy. Wprost na zasieki i do lejów, w których od tygodni gniły trupy, a wypełniająca je woda miała kolor czerniny.
Gwizd. Skowyt. Dźwięk dzwonka. Śmierć, wbrew temu, co się o niej mówi i czego się od niej oczekuje, niemal nigdy nie jest cicha. Towarzyszą jej krzyki, wybuchy oraz płacz. Jęk rannych zlewa się ze złorzeczeniami i ponagleniami oficerów. Chaos. To piekło otworzyło swe bramy i miota wokół ogniem oraz żelazem.
Pędzę przed siebie. Mijam rozkładający się, pozbawiony nóg korpus żołnierza we francuskim mundurze. Jego oczodoły zioną ciemną pustką, a szczęka opadła. Przez głowę przebiega mi myśl, że znalazł się aż tutaj, że dobiegł naprawdę daleko, blisko naszych linii. Ale momentalnie porzucam te rozważania.
Ślizgając się, potykając, z karabinem uniesionym nad głową, aby nie zaplątał się w jakiś drut kolczasty, gnam naprzód. Strumpf został gdzieś w tyle. Kątem oka widzę Novaka oraz Schmita. Remik. Jakakolwiek myśl o nim wydaje się teraz absurdalna, lecz naprawdę chciałbym jeszcze raz zagrać i…
Pisk. Najpierw czaszkę rozsadza mi przerażający niski pisk, a potem czuję, że jakaś niewidzialna siła mnie unosi. Spadam bezwładnie na ziemię, prosto na plecy. Tracę dech, a z nieba opada całun błota. Grzebie mnie w płytkim grobie. Takie są wystarczające, by umrzeć w tej przeklętej ziemi. Żołnierzom nie trzeba trumien.
A więc śmierć przyszła po mnie tak szybko.
6.
Strumpf wyrósł jak spod ziemi. Właściwie było całkowicie na odwrót. Zstąpił z niebios, odgarnął pokrywającą mnie warstwę piachu oraz błota, po czym zarzucił mnie sobie na ramiona. Chyba nawet nie sprawdzał, czy żyję. W tamtej chwili ocenić mój stan zapewne nie było zbyt łatwo. Miałem rozprute ramię, lecz przez warstwę brudu krew nie mogła się przedrzeć. Z policzka zwisał mi kawał skóry, a z ust wystawała końcówka nadgryzionego języka. Nie byłem w stanie ruszyć choćby palcem. Starałem się coś powiedzieć, lecz wszelkie słowa wybrzmiewały jedynie w mojej czaszce.
– Zajmijcie się nim! Proszę!
Mimo piekielnych trąb dmących z każdej strony, wybuchów, jęków i płaczu wyraźnie słyszałem te słowa. Chwilę później Strumpf rzucił mnie na płócienne nosze. Dwóch sanitariuszy natychmiast je pochwyciło i pognało wzdłuż linii okopów. Punkt opatrunkowy musiał znajdować się gdzieś daleko lub ci biedni chłopcy po prostu się zgubili. Obserwowałem to z cudowną obojętnością. Wydaje mi się, że właśnie do niej sprowadza się umieranie. Obojętności, nicości, stanu kompletnego pogodzenia nawet z własnym buntem.
Wiodłem wzrokiem po oderwanych kończynach, po pozbawionych głów ciałach i po głowach pozbawionych ciał. Spoglądałem po zerwanych z czerepów hełmach, w których niczym zupa pływały mózgi. Widziałem rannych skulonych w kłębki jak niemowlęta oraz szczury bezwstydnie gotujące się do uczty. Człowiek właśnie słał dla nich ogromny stół ciągnący się na długość dziesięciu kilometrów i szerokość stu dwudziestu metrów, który lada moment miało wypełnić kilka tysięcy zabitych. Z uczciwości należało również doliczyć drugie tyle rannych, których nikt nie zabierze. Opadający z sił, jęczący dniami i nocami żołnierze staną się pożywką dla tych ohydnych zwierząt, upasionych i przypominających wcale nie takie małe, żarłoczne psy.
Myślałem, że zaczął padać deszcz, lecz gdybym był w nieco lepszym stanie, poczułbym jego słodki smak. Plaster błota odpadł z mojej rany i bryzgnęła z niej krew. Gejzer opadał, rosząc mi całą twarz. Widząc to, sanitariusze pognali jeszcze szybciej, teraz już pewni, że noszy nie trzeba znosić do punktu cmentarnego, lecz do szpitala. Choć jedno z drugim miało bardzo wiele wspólnego. Czasem trudno nakreślić granicę między życiem a śmiercią. Nauczyłem się to robić dopiero sporo później. Ale jeszcze nie wtedy. Tamtego świtu byłem pewny, że już umarłem. A może naprawdę tak było?
7.
– A więc wróciłeś.
Kiedy, wchodząc do domu, słyszysz takie słowa po tym wszystkim, co przeżyłeś, wcale nie jest ci przykro. Choć wypowiada je twoja żona, a w pokoju obok śpi trójka malutkich dzieci, jesteś zupełnie obojętny. Jakbyś umierał. Wszystko dlatego, że właściwie już jesteś martwy.
– Wróciłem – odpowiedziałem, odstawiając plecak i przyciągając sobie krzesło. – Chyba na dobre.
– Cieszę się.
Ton, jakim wypowiedziane zostały te słowa, sprawił, że do rodziny wracam niemal wyłącznie w tym wspomnieniu. W zasadzie nie istnieje dla mnie nigdy później ani nigdy wcześniej. Nie sięgam myślami ku czasom zakochania, narzeczeństwa i pierwszych miłostek. To wszystko jest sztuczne i naiwne. Ludzie powinni od dziecka być uczeni tego, że uczucia są jedynie oszustwem.
– Pójdę się położyć – oznajmiłem, zdjąwszy buty. – Nie budźcie mnie.
– Dobrze.
Być może przez chwilę czekałem na coś więcej, na jakieś pytanie lub propozycję zjedzenia wspólnego posiłku, ale moja żona nie powiedziała nic więcej. Czułem jej wzrok na swoich plecach, a potem słyszałem, że cicho płacze. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Nie lubię snuć domysłów, lecz sądzę, że z chwilą mojego wyjazdu na front coś się w nas skończyło. Dla zrównoważenia emocji nie warto wspominać o początkach. Poza tym zapewne niewiele was to obchodzi.
Rzuciłem się na łóżko, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Byłem potwornie zmęczony, ale nie mogłem zasnąć. Bolały mnie ramię oraz kark. Rany jeszcze się nie zasklepiły i niektóre z nich swędziały tak bardzo, że miałem ochotę rozdrapać je bagnetem.
– Szesnasta osiem. – Głośno odczytałem godzinę wskazywaną przez zawieszony na ścianie zegar szwarcwaldzki. – Dom.
Gospoda nadal na mnie czekała, ale od dawna w swych listach matka dawała mi do zrozumienia, że niemal nie przynosi dochodu. Zbyt wielu mężczyzn wyjechało na front. Nie było komu pić ani wszczynać awantur. Starzy, którzy zostali, szczędzili grosza na przyszłość lub słali go swoim synom na dziwki i alkohol. Sami pozostawali ponurzy i żałośnie trzeźwi.
– Szesnasta dziewięć.
Nie dodałem, że jestem w domu. To nie miało żadnego znaczenia. Człowiek mógł umrzeć w łóżku bez względu na to, gdzie to łóżko ustawiono. Każdego z nas czeka taka sama przyszłość i wtedy myślałem tylko o tym.
Kolejne dni pozbawione były jakiegokolwiek sensu. Konieczność trwania stanowiła przykry obowiązek. Zazdrościłem Novakowi i Schmitowi, że zostali od niego zwolnieni wybuchem tego samego pocisku, który mnie jedynie pokiereszował. Ponoć eksplozja dosłownie zdarła z ich ciał mundury oraz skórę. Strumpf przeżył, lecz nigdy już nie zagraliśmy w remika. Raz odwiedził mnie w szpitalu, choć on również czuł na sobie piętno śmierci. Zostaliśmy nią naznaczeni na całe życie.
– Przepraszam – wymamrotał to jedno słowo, przekonany, że go nie słyszę.
Potem wyszedł, a ja niebawem zrozumiałem, co miał na myśli. Musiałem żyć. Tak, z pewnością miał mnie za co przepraszać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej