Kat - ebook
Kat - ebook
Tomasz Branicki jest wyszkolony do tego by wytrzymać wszystko i poradzić sobie w każdej sytuacji. Niestety splot niesprzyjających okoliczności przekreślił jego dalszą karierę w wojsku. Teraz jako były operator jednostki specjalnej zarabia na życie, przyjmując najbardziej nietypowe zlecenia. Sądził, że po dziesięciu latach nic już go nie zaskoczy. Mylił się. Podczas przyjęcia w luksusowej rezydencji ginie dwójka nastolatków. Chociaż lista podejrzanych jest krótka, organom ścigania nigdy nie udało się ustalić, kto stał za tą wyjątkowo brutalną zbrodnią. Od tamtych wydarzeń minęło już czternaście lat, ale Barbara Karpińska, matka zamordowanego chłopaka, wciąż nie może pogodzić się z tym, że zabójca nie został ukarany. Kiedy dostaje tajemniczą wiadomość od jednego z uczestników fatalnego przyjęcia, budzi się w niej nowa nadzieja na to, że uda się wreszcie wyjaśnić zagadkę śmierci syna. Powierza to zadanie Branickiemu. Labirynt tajemnic zawiedzie byłego komandosa do Portugalii, gdzie na zlanych deszczem ulicach Lizbony pozna nowe oblicze zła.
Anna Potyra, autorka bestsellerowych kryminałów z komisarzem Adamem Lorenzem („Pchła”, „Potwory”, „Pakt”) wraca z nową serią.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-984-0 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lucia Martinho pchnęła ciężkie przeszklone drzwi i weszła do mieszczącej się przy Rua Gonçalves Crespo Pastelaria José. Był ósmy listopada, lało jak sto diabłów, a Lizbona dopiero strząsała z siebie nocne ciemności. Pomimo wczesnej pory w lokalu było już kilku stałych bywalców, którzy siedząc nad pustymi filiżankami po espresso, dyskutowali głośno o wczorajszym meczu. Knajpa była równie przytulna co stacja metra — podobne stare płytki rzucone na ściany i podłogi, poszarzała farba na suficie i nieprzyjemne sztuczne światło. Jedyną różnicą było to, że u Joségo nie śmierdziało pociągami.
Lucia skinęła głową do pękatego mężczyzny stojącego za kontuarem i przesunęła w jego kierunku kilka monet. Nie pytał jej, czy chce to, co zwykle, bo wiedział, że tak. Nie zaczynał pogawędki o pogodzie, bo wiedział, że Lucia nie znosi gadania o niczym. Nie próbował się dowiedzieć, co nowego w pracy, bo wiedział, że nie rozmawia o niej poza mieszczącym się ulicę dalej gmachem Polícia Judiciária. Nakładając na talerz niewielką babeczkę z budyniem, podniósł na chwilę wzrok i rzucił:
— Czuję w trzewiach, że dziś jest ten dzień, kiedy uciekniemy razem na koniec świata.
Lucia uśmiechnęła się pod nosem. José zawsze do kawy i bułeczki dokładał jakieś farmazony. Dziś, z racji pogody, spodziewała się, że będzie chciał nieść ją na rękach pod drzwi budynku policji albo zaproponuje, że rzuci przed nią na ziemię płaszcz, by mogła wyjść z knajpy suchą stopą, jednak najwyraźniej w ten listopadowy poranek jego fantazje sięgały dużo dalej.
— To, co pan czuje w trzewiach, to raczej wczorajsze grillowane sardynki, a nie głos przeznaczenia, panie José. Polecam na przyszłość jeść lekkie kolacje.
Lucia nie lubiła nachalnych mężczyzn, ale absurdalność wyznań właściciela knajpy nie pozostawiała wątpliwości, że poruszają się w sferze żartów i niewinnego bajdurzenia. José był starym gawędziarzem, a oprócz tego człowiekiem wesołym i towarzyskim i obsłużenie stałej klientki w milczeniu jawiło mu się jako coś na granicy bezczelności i zniewagi. Lucia zdawała sobie z tego sprawę, dlatego bez mrugnięcia okiem przyjmowała jego dyrdymały.
Zajęła swoje zwykłe miejsce przy kontuarze. Wypiła espresso, czarne i gęste, potem w trzech kęsach uporała się z pastel de nata. Telefon, który rzadko wypuszczała z ręki, leżał obok pokrytego okruchami talerzyka. Kiedy Lucia zbierała się do wyjścia, zawibrował, a na wyświetlaczu pojawiło się powiadomienie o nowej wiadomości.
„Już po śniadaniu?”
SMS był napisany po angielsku i został wysłany z zagranicznego numeru. Jeśli Lucia dobrze rozpoznała kierunkowy, szwedzkiego. Nie miała żadnych znajomych w Szwecji, nigdy tam nawet nie była. To musiała być pomyłka.
Tylko że Lucia wątpiła, by to była pomyłka.
Usiadła z powrotem na wysokim stołku barowym i drżącymi palcami wystukała: „Kto to?”.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
„To obraźliwe, Lucia”.
„Ale nie będę się gniewał, ponieważ dziś mam dla ciebie coś ekstra”.
„Niespodziankę”.
Telefon wibrował jej w dłoniach, w miarę jak dochodziły kolejne SMS-y. Jedynym, co czuła, był narastający ścisk żołądka. Jej mięśnie mimowolnie się napięły, a po ciele rozeszła się fala gorąca.
Trzy lata. Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd ten chory popapraniec kontaktował się z nią po raz ostatni. Przeczytała wystarczająco dużo profili psychologicznych, jakie sporządzono na jego temat, by wiedzieć, że ma zaniżone poczucie własnej wartości i dysfunkcje seksualne, wszystkie zaś jego prowokacje były w rzeczywistości kompensowaniem porażek w życiu prywatnym i zawodowym.
„Długo nie dawałeś znaku życia. Miałam nadzieję, że wpadłeś pod samochód” — odpisała, próbując jednocześnie dodzwonić się do Działu Ekspertyz Technologii Komputerowych.
Po kilku sekundach na wyświetlaczu pojawiła się nowa wiadomość.
„Dziwi mnie to. Przecież wiesz, że jestem bardzo ostrożny”.
Lucia poczuła nagły przypływ frustracji. To ona jako pierwsza znalazła związek pomiędzy rozsianymi po całej Europie zabójstwami. Najpierw było Porto, potem Kopenhaga, Rotterdam i Siena. Lucia połączyła ze sobą zbrodnie oddalone o tysiące kilometrów, a jej odkrycie zelektryzowało miliony ludzi. Nagle te same zabójstwa, które już dawno poszły w zapomnienie opinii publicznej, stały się straszniejsze i bardziej mroczne, tak jakby fakt, że popełnił je seryjny morderca, potęgował ich moc. Po Europie rozsypały się artykuły prasowe dotyczące ofiar oraz okoliczności zbrodni, wszędzie pojawiały się wywiady z sąsiadami i znajomymi zamordowanych, nagle okazało się, że są świadkowie, którzy być może coś widzieli, a pseudoeksperci dzielili się swoimi hipotezami na temat osoby sprawcy. Dziennikarze próbowali wszelkich sposobów, by zdobyć nowe informacje, i chociaż Lucia nigdy nie powiedziała przed kamerami nic innego niż: „Nie mogę komentować ze względu na dobro śledztwa”, mimowolnie stała się twarzą organów ścigania, tak jakby to nie była praca całych zespołów z kilku europejskich miast, a jej osobista krucjata przeciwko zabójcy.
Potem była Bratysława, a schemat postępowania sprawcy poszerzył się o nowy element — wiadomości, które zaczął wysyłać do Lucii.
To wtedy psychologowie zdiagnozowali zaburzenia osobowości i orzekli, że igranie ze służbami bawi zabójcę i napawa go poczuciem władzy.
Lucię napawało to furią w czystej postaci. Ponad dziesięć lat od zabójstwa w Porto, i sześć lat od połączenia go z innymi zbrodniami, wciąż nie znała tożsamości sprawcy. Nie udało jej się ustalić, w jakim jest wieku, skąd pochodzi ani jak wygląda. Nie wiedziała o nim nic oprócz tego, że lubi zabijać i lubi ją prowokować.
W jednej chwili wróciła uśpiona wściekłość i dławiące poczucie bezsilności. A potem przyszła kolejna wiadomość.
„Nie siedź za długo u Joségo, bo ominie cię cała zabawa”.
Lucia poczuła się nieswojo. Odruchowo się rozejrzała. Oczywiście nie zobaczyła niczego podejrzanego. Wiedziała, że zabójca tylko z nią pogrywa, próbuje wyprowadzić ją z równowagi, i wściekła się jeszcze mocniej, że mu się to udaje.
Ponownie wybrała numer speców od IT. Tym razem ktoś odebrał już po pierwszym sygnale.
— Z tej strony Lucia Martinho z Biura Współpracy Międzynarodowej. Potrzebuję, żebyście pilnie namierzyli lokalizację telefonu.
Podała wszystkie dane, jakimi dysponowała, i zakończyła rozmowę. W pośpiechu zarzuciła na siebie przeciwdeszczowy płaszcz i wyszła na ulicę.
Sądziła, że wie dokładnie, co się teraz wydarzy. Przecież to nie był pierwszy raz.
Jednak nic, ale to nic, nie miało być tak jak wcześniej.
***
Wysiadła z windy i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę swojego gabinetu. Spodziewała się, że wśród jej współpracowników będzie panowało ożywienie. Ktoś będzie już na nią czekał, być może zechce jej coś przekazać albo szybko wdrożyć w sytuację, ale nie. Na korytarzu było cicho, ludzie dopiero schodzili się do pracy. Antonio, który właśnie kończył nocną zmianę, przywitał ją zdawkowym „dzień dobry” i wszedł do pomieszczenia socjalnego. Po chwili cofnął się w drzwiach.
— Lucia, byłbym zapomniał… — Spojrzała na niego z uwagą. — Znamy już szczegóły tej konferencji na temat zwalczania handlu narkotykami…
Konferencja na temat zwalczania handlu narkotykami jej nie interesowała. Nie no, jasne, była bardzo ważna. Lucia miała być nawet jedną z prelegentek. Ale to wszystko nie dziś. Głos Antonia zaczął płynąć obok niej. Jakieś daty, nazwiska, propozycje spotkań.
— W porządku, dziękuję — rzuciła i ruszyła dalej korytarzem.
Na biurku nie czekała na nią żadna teczka, notatka, zdjęcie. Nic. Jedynie wydrukowane przez Antonia informacje dotyczące konferencji. Przesunęła kartki na bok i włączyła komputer. Sprawdziła służbowy mail, jednak tam również niczego nie znalazła. Potem zalogowała się do baz danych Interpolu i zaczęła przeglądać je bez przekonania. Nie spodziewała się trafić tam na nic przełomowego. Ogromna międzynarodowa baza danych dotycząca przestępstw oraz ich sprawców nie była żadnym katalogiem, w którym szukano inspiracji. Tak naprawdę stawała się pomocna dopiero przy analizie porównawczej. Jeśli okazywało się, że zabezpieczony na miejscu zbrodni odcisk palca czy ucha albo DNA sprawcy znajdują się już w systemie, można było wystąpić do służb, które wprowadziły daną sprawę do bazy, by udostępniły jej akta. Czasem takie trafienie oznaczało przełom. Nagle po połączeniu dwóch śledztw dotyczących jednego sprawcy obraz stawał się pełniejszy, a szala przechylała się na korzyść policji. Kiedy jednak nie dysponowano żadnym śladem, który wyszukiwarka w pół sekundy zestawiłaby z ponad stoma milionami wpisów, wszystkie zgromadzone informacje okazywały się bezużyteczne.
Lucia bardzo mało wiedziała o człowieku, który stał się jej obsesją na długo, zanim ona stała się jego, ale, paradoksalnie, dobrze go znała. Była pewna, że za wiadomościami, które wysłał jej dziś rano, kryła się kolejna zbrodnia. Najprawdopodobniej ofiarą była młoda kobieta, najprawdopodobniej bardzo atrakcyjna. Najprawdopodobniej była naga i najprawdopodobniej miała roztrzaskaną czaszkę. To jednak nie były rzeczy, które Lucia mogła wyszukać w bazie danych Interpolu jak w Google’u. To po pierwsze. Po drugie, wcale nie było takie pewne, że lokalne służby, na które spadło prowadzenie śledztwa, wprowadziły jakiekolwiek informacje do międzynarodowej bazy danych. Lista przestępstw, w walce z którymi współpraca państw miała nadrzędne znaczenie, była długa, jednak zabójstwa się na nią nie wpisywały. Seryjnym sprawcom rzadko zdarzało się przekraczać granice swojego województwa, stanu czy dystryktu — w zależności od nomenklatury podziału administracyjnego — a co dopiero mówić o przekraczaniu granic państwa.
Lucia poświęciła chwilę na przejrzenie stron z poszukiwanymi listem gończym najgroźniejszymi przestępcami, ale szybko przeszła do osób zaginionych. Liczyła na to, że może znajdzie tu dziewczynę w typie mordercy. Po godzinie dała sobie spokój.
Była zła, że pozwala prowadzać się temu czubkowi na tak krótkiej smyczy. Robiła dokładnie to, czego chciał. Goniła cienie tylko po to, żeby po raz kolejny uświadomić sobie jego przewagę.
Wzięła telefon do ręki i ponownie przeczytała SMS-y, które przysłał jej kilkadziesiąt minut wcześniej. Były bardziej bezpośrednie niż kiedyś. Zabójca spoufalał się z nią. Sposób, w jaki się do niej zwracał, sugerował, że istnieje między nimi relacja, najwyraźniej też dużo o niej wiedział. Czuł się pewnie.
Chociaż wcześniej nie zamierzała tego robić, Lucia wystukała na ekranie krótkiego SMS-a.
„Nie strosz piórek. I tak wiem, że robisz to wszystko, bo ci nie staje”.
Wysłała wiadomość. Wmawiała sobie, że to po to, by sprowokować mężczyznę do ponownego kontaktu. Tak naprawdę chciała dać upust swojej frustracji, a ten marny SMS był jedynym możliwym kanałem.
Jej satysfakcja nie trwała długo. Na ekranie niemal natychmiast pojawił się komunikat, że wiadomość nie została dostarczona. Lucia domyśliła się, że zabójca już dawno wyjął baterię z telefonu i, co prawdopodobne, zdążył się go pozbyć.
Wróciła do komputera i zawiesiła dłonie nad klawiaturą.
— Gdzie tym razem cię zaniosło, mały fiutku… — wymruczała pod nosem i wstukała hasło w przeglądarkę internetową.
Kliknęła w pierwszy wynik. Wyświetliła się strona hiszpańskiego dziennika. Lucia przejrzała ją, ale nie trafiła na żadną wzmiankę o morderstwie. Potem powtórzyła ten sam proces ze stronami francuskimi, belgijskimi, niemieckimi, angielskimi. Szła metodycznie przez całą Europę, starając się znaleźć miejsce, gdzie tym razem uderzył zabójca. Bo że to morderstwo trafi na pierwsze strony gazet — tego była pewna.
Koło jedenastej zadzwonił Felipe z Działu Ekspertyz Technologii Komputerowych, z informacją, że nie da się namierzyć lokalizacji telefonu, o który dowiadywała się Lucia.
— Jest wyłączony — tłumaczył. — Nie logował się do żadnej stacji bazowej od godziny siódmej czterdzieści jeden.
Lucia westchnęła. Nie była zaskoczona.
— Wiemy jednak — ciągnął technik — gdzie znajdował się przedtem.
— Czyli wiecie, skąd ten czubek wysyłał do mnie SMS-y?
— Dokładnie.
W tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się i do środka zajrzała sekretarka. Widząc, że Lucia rozmawia przez telefon, wtuliła głowę w ramiona, a gdy ta opuściła słuchawkę, wyjaśniła niemal bezgłośnie:
— Agent Tiago Pereira do pani. Z wydziału zabójstw. Mówi, że to pilne.
Lucia skinęła głową. Nagle wszystko wydało jej się jasne. Przyłożyła telefon z powrotem do ucha. Głos Felipe stał się wyraźniejszy.
— Lucia, jesteś tam?
— Tak, tak. Jestem.
— Mówię, że wiemy, gdzie ten telefon logował się po raz ostatni. Nie zgadniesz.
Spojrzała na stojącego przed jej biurkiem agenta.
— Myślę, że jednak zgadnę.
***
Padało przez cały czas. Ciężkie, ponure niebo spowijało miasto w szarościach, sprawiając, że nawet kolory kamienic tłoczących się wzdłuż wąskich uliczek Bairro Alto wydawały się zgaszone. W strugach deszczu rozmywały się wszystkie żółcie, róże i zielenie starych budynków. Jedynie wzorzyste płytki azulejos, które zdobiły elewacje niektórych kamienic, skorzystały na tej aurze, teraz jakby czystsze, bielsze i bardziej lśniące, wyraźnie odcinały się od tła, przykuwając spojrzenia.
Agent Pereira zatrzymał radiowóz na końcu sznura samochodów, stojących jeden za drugim na wąziutkiej Rua da Rosa. Niebieskie światła kogutów błyskały rytmicznie, odbijały się w szybach i w kałużach. Panowała cisza. Słychać było jedynie szum deszczu i delikatny szmer strumyczka, który utworzył się z nadmiaru opadów i płynął teraz wartkim prądem w dół brukowanej uliczki.
Lucia wysiadła z samochodu i z pochyloną głową podbiegła do wejścia kamienicy, którego pilnowało dwóch policjantów. Przez chwilę Rua da Rosa wypełniła się dźwiękiem stukających obcasów. Potem znów było cicho.
Kobieta przedstawiła się, a wtedy jeden z wartowników wpuścił ją oraz agenta Pereirę do budynku i poprowadził na górę. Ich kroki odbijały się echem na wąskiej, pogrążonej w półmroku klatce schodowej. Lucia pokonywała kolejne stopnie, starając się trzymać emocje na wodzy. Najgorszy jest element zaskoczenia, a przecież ona wiedziała, czego się spodziewać. Będzie dużo krwi, będą ślady cierpienia. Tak jak na zdjęciach. Tylko spokojnie. Głęboki wdech. Jeszcze jedno piętro.
Gdy pokonywali ostatni ciąg schodów, nagle zrobiło się widniej. Na klatkę schodową przesączało się światło z otwartego mieszkania. Oficer prowadzący sprawę czekał na nich na korytarzu. Był wysokim mężczyzną z lekką nadwagą, którą widać było głównie na twarzy i wylewającej się z kołnierzyka szyi. Reszta ciała upchnięta w dobrze skrojony garnitur trzymała jako taki kształt i proporcje.
Zlustrował Lucię takim spojrzeniem, jakby chciał ją prześwietlić, a potem powoli wyciągnął dłoń na powitanie. Jego małe oczy tonęły w nadmiarze skóry. Ciężkie, luźne powieki wisiały jak u buldoga, co nadawało mu dobrotliwego wyrazu twarzy, było to jednak złudne wrażenie, które pękło jak bańka mydlana, gdy tylko komisarz się odezwał. Jego głos był szorstki i ponury, i, tak samo jak oczy, pozbawiony uśmiechu.
— Pani Lucia Martinho, jak przypuszczam — powiedział, zanim zdradził własne nazwisko, Baltasar Costa. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. — Nie wydaje się pani zaskoczona tym, że panią tu wezwałem.
— Nie jestem.
Costa uniósł w górę brwi. Grube fałdy górnych powiek podciągnęły się trochę, nieznacznie poszerzając szparki oczu.
— Dostałam rano wiadomość od zabójcy. — Lucia pospieszyła z wyjaśnieniami. — Dział Ekspertyz Technologii Komputerowych już się tym zajmuje — dodała, uprzedzając reakcję komisarza.
— Rozumiem — odparł takim tonem, jakby wcale nie rozumiał. Przez chwilę patrzyli na siebie, starając się ocenić, na ile przydatna może okazać się ich współpraca. W końcu Costa przestąpił z nogi na nogę, wykonał jakiś nieokreślony gest rękami, a potem, przełamując niezręczną ciszę, rzucił: — No dobrze, to może w takim razie nie traćmy czasu…
Odwrócił się i wszedł do mieszkania. Lucia i agent Pereira ruszyli za nim. Po przejściu kilku kroków Costa gwałtownie się zatrzymał i odsunął na bok z uniesioną ręką, jakby prezentował eksponat w galerii sztuki, jednak tym, na co wskazywał, nie było żadne dzieło, lecz zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Jej szeroko rozpostarte ręce przywiązano do ozdobnych rzeźbień wysokiego wezgłowia, co sprawiało, że nagie ciało znajdowało się w trudnej do określenia siedząco-wiszącej pozycji. Niewiarygodnie blada skóra dziewczyny prawie stapiała się z białą pościelą, jednak to wcale nie znaczyło, że scena pozbawiona została koloru. Wszystko wokół było zbryzgane krwią. Czerwone plamy i zacieki pokrywające ciało rozchodziły się promieniście po łóżku i dalej na ścianę i podłogę. Lucia patrzyła na roztaczający się przed nią obraz, niezdolna do żadnego ruchu. Nie widziała twarzy dziewczyny, ponieważ jej głowa zwisała nisko. Długie włosy ofiary częściowo przykrywały ramiona i małe piersi, pomiędzy którymi zaczynało się pionowe nacięcie, biegnące aż do pępka. Ten szczegół przykuł uwagę Lucii. Przez chwilę przyglądała się długiej równej ranie i próbowała odnaleźć strużki krwi, które z niej wypłynęły, wśród bałaganu innych plam, jakie powstały, gdy zabójca roztrzaskiwał czaszkę dziewczyny. Przeniosła spojrzenie na zdeformowaną głowę i poczuła, że zbiera jej się na wymioty.
— I co pani o tym sądzi? — zapytał Costa głosem wypranym z jakichkolwiek emocji.
Lucia opuściła wzrok na ciągnące się wzdłuż całej klatki piersiowej głębokie skaleczenie.
— Sądzę, komisarzu, że zabójca robi się coraz bardziej zuchwały.
Poczuła wibrujący w kieszeni telefon. Sięgnęła po niego i odczytała nową wiadomość. Była napisana po angielsku, a wysłano ją z nieznanego zagranicznego numeru. Tym razem numer kierunkowy wskazywał na Holandię.
„Czemu masz taką ponurą minę? Nie podoba ci się niespodzianka?”
Lucia zacisnęła mocniej dłoń na telefonie. Podniosła wzrok na Baltasara Costę i dodała:
— I sądzę, że jest bardzo blisko.
***
Pamiętam dobrze ten dzień, gdy po raz pierwszy zabiłem człowieka. Wiał taki wiatr, że liście, które dopiero co zaczęły opadać z drzew, wirowały w powietrzu jak śnieg w czasie zadymki. To dziwne, że po tylu latach wciąż nie zapomniałem takich szczegółów. Może to dlatego, że nie widziałem czegoś podobnego nigdy wcześniej ani nigdy później w całym swoim życiu, a może właśnie dlatego, że zabiłem wtedy człowieka. Wszystko mieniło się od kolorów, bo to nie była jeszcze martwa listopadowa jesień, kiedy liście butwieją pod nagimi drzewami, a deszcz zmienia je w brunatną maź, tylko październik. Było żółto, czerwono i pomarańczowo, a ja byłem sparaliżowany strachem.
To był młody chłopak. Nie chciałem go zabijać, ale nie miałem wyjścia. Tak przynajmniej lubię o tym myśleć.
Bałem się tak, że drżała mi ręka. Wydaje mi się, że cały drżałem, ale tego nie jestem pewien, a tę wyciągniętą przed siebie drżącą rękę zaciśniętą na kamieniu to akurat pamiętam. Patrzyłem na nią, jakby nie była moja, zwłaszcza wtedy, gdy tłukłem tego chłopaka w głowę. Raz i drugi, żeby upadł. Potem jeszcze trochę dla pewności.
Nie wstydzę się przyznać, że jak już było po wszystkim, to płakałem. Miałem osiemnaście lat i chyba po prostu nie byłem jeszcze gotowy, by coś takiego zrobić. Tak naprawdę to nie wiem, czy to zależy od wieku, czy może od czegoś innego. W każdym razie było mi bardzo ciężko.
Lubię myśleć o sobie jako o dobrym człowieku, ale nie wiem, czy mi wolno, bo dobrzy ludzie nie zabijają innych.
Tylko że ja naprawdę nie miałem wyjścia.
ROZDZIAŁ 2
Winda zatrzymała się na czterdziestym piętrze warszawskiego hotelu Marriott. Kiedy drzwi rozsunęły się z cichym szmerem, wysiadły z niej trzy osoby. Jakaś para koło trzydziestki, która sądząc po minach, raczej nie bywała w takich miejscach, oraz nieco starszy od nich mężczyzna. On, w przeciwieństwie do idącej przed nim dwójki, nie rozglądał się z zaciekawieniem, nie szedł niby pewnym krokiem i nie łapał ukradkiem swojego odbicia w szybach, żeby się upewnić, że tu pasuje.
Nazywał się Tomasz Branicki, miał czterdzieści cztery lata, metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, ciemne włosy i wytrenowane ciało. Nie miał fascynującej urody aktorów reklamujących drogie zegarki. Na to jego uszy były trochę za duże, a twarzy brakowało konturu. Miał za to oczy tak niebieskie jak niebo w maju, co przy jego ciemnej karnacji i smoliście czarnych rzęsach robiło piorunujące wrażenie.
Panorama Sky Bar był miejscem, które Branicki odwiedzał regularnie, ponieważ świetnie działało na kobiety. Nie wiedział, czy to zasługa nienagannego wystroju, będącego jedynie dopełnieniem widoku Warszawy nocą, czy atmosfera ekskluzywności, którą bar zawdzięczał lokalizacji i cenom, w każdym razie tu kobiety rozkwitały, z uśmiechem kotki patrzyły w jego jaskrawoniebieskie oczy i pozwalały się uwodzić. Skoro formuła się sprawdzała, Branicki nie widział powodu, by ją zmieniać. W zasadzie nie dalej jak tydzień temu zaczął tu niezwykle udaną randkę z pewną młodą prawniczką, poznaną kilka dni wcześniej w samolocie.
Jednak dziś nie szykował się na kolejny podbój. Był tu służbowo. Wszedł do baru i rozejrzał się po sali. Szukał spojrzeniem Wojtowicza, a kiedy dostrzegł go na jednej z kanap ustawionych przy przeszklonej ścianie, przez którą rozświetlona Warszawa zdawała się wchodzić do środka lokalu, podszedł zdecydowanym krokiem i dosiadł się do jego stolika. Przywitali się, wymienili niezbędne uprzejmości, Branicki zamówił Whiskey Sour, od którego zazwyczaj zaczynał, i rzucił:
— To może od razu przejdziemy do tego, dlaczego sądzisz, że nie będę chciał wziąć tego zlecenia?
— Skąd takie założenie?
— Najpierw nie chcesz podać mi żadnych szczegółów przez telefon, a potem zabierasz mnie do miejsca, które pomaga złamać każdy opór. Tak przynajmniej wynika z mojego doświadczenia.
Wojtowicz uśmiechnął się przelotnie.
— To nie ja stoję za tą mistyfikacją, tylko kobieta, która ma dla ciebie pewną propozycję. I wręcz przeciwnie. — Upił łyk swojego drinka. Kostki lodu zadźwięczały cicho w szklance. Przeniósł z powrotem wzrok na Branickiego i powiedział: — Sądzę, że to zlecenie bardzo cię zainteresuje.
Branicki przekrzywił nieznacznie głowę i uniósł brwi, co skłoniło jego rozmówcę do dodania kilku słów:
— Sam nie znam zbyt wielu szczegółów. W każdym razie nie chodzi o żadną niebezpieczną robotę, za to pieniądze, jakie ta kobieta jest gotowa wyłożyć, robią wrażenie. — Wymienił kwotę, po czym dodał w ramach wyjaśnienia: — Dlatego do ciebie zadzwoniłem. Zwłaszcza że ostatnio… no, zresztą sam wiesz.
Branicki wiedział. Twarz przeciął mu grymas irytacji, jednak kiedy się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie.
— Jak się nazywa?
— Kto?
— Zleceniodawczyni.
Wojtowicz zawahał się na moment.
— Prosiła, abym ci nie mówił.
— Paweł, kurwa — sapnął Branicki zniecierpliwiony — co ty za rebusy odpierdalasz?
— Posłuchaj — odrzekł Wojtowicz. Pochylił się do przodu i rozejrzał po lokalu. Widać było, że czuje się nieswojo. — Chciała się z tobą skontaktować, to jej pomogłem, tak jak kiedyś mi ktoś pomógł. To wszystko. Ja nie wnikam w szczegóły. Dogadacie się, to się dogadacie, nie, to nie. To już nie moja sprawa. O! — rzucił, łapiąc coś spojrzeniem ponad głową Branickiego. — Już idzie. Ja się zmywam.
Dopił resztkę rozwodnionego topniejącym lodem alkoholu i podniósł się z kanapy. Mijając Branickiego, poklepał go po ramieniu. Branicki obejrzał się za nim i zobaczył, jak podchodzi do stojącej przy barze eleganckiej kobiety. Widział, jak wyraz twarzy Wojtowicza łagodnieje od uprzejmego uśmiechu. Przez chwilę coś tłumaczył, a potem obrócił się lekko przez ramię i wskazał stolik, na którym wciąż stała jego szklanka.
To wtedy Branicki ujrzał jej twarz. Poznał ją od razu. Trochę się postarzała, odkąd widział ją po raz ostatni, ale ani przez chwilę nie miał wątpliwości. To była Barbara Karpińska. Wciąż pamiętał charakterystyczny sposób, w jaki splatała dłonie, trochę nieobecne spojrzenie i łagodny uśmiech, w którym, zdawać by się mogło, jej usta stężały na zawsze. Zmierzała w jego kierunku. Obcasy stukały rytmicznie, a poły płaszcza rozchylały się, odsłaniając prostą butelkowozieloną sukienkę.
Kiedy podeszła do stolika, Branicki wstał.
— Dobry wieczór — powiedziała, a on od razu rozpoznał jej lekko chrapliwy głos i nienaganną dykcję. — Zaskoczyłam cię, prawda?
Uścisnął wysuniętą na powitanie dłoń. Trzymał ją trochę dłużej, niż powinien, bo zdumienie odebrało mu nie tylko mowę, ale również zdolność działania. Dopiero kiedy poczuł, że kobieta próbuje wyswobodzić rękę z jego uścisku, ocknął się.
— Rzeczywiście — przyznał. — Nie spodziewałbym spotkać się z panią w takich okolicznościach.
— Chodzi ci o to, że to ja, a nie ktoś inny ma dla ciebie zlecenie, czy raczej o to, że w ogóle mam jakieś zlecenie?
Zaskoczyło go, jak trafnie odczytała jego słowa. Odkąd tylko zobaczył ją stojącą przy barze, próbował rozstrzygnąć dylemat, który ona teraz tak zgrabnie nazwała. Barbara Karpińska była przede wszystkim żoną swojego męża, piękną ozdobą, która nie sprawia kłopotu i nie stawia oporu. Branicki wątpił, czy w ogóle była w stanie podjąć jakieś działania na własną rękę. Mimo to skłamał:
— To pierwsze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki