Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Katabaza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
4457 pkt
punktów Virtualo

Katabaza - ebook

Alice Law miała cel: stać się najbystrzejszym umysłem w dziedzinie Magii Analitycznej. Wyrzec się miłości, przyjaźni, snu. Poświęcić wszystko, by móc pracować z Jacobem Grimesem, największym magiem swoich czasów. I wszystko szło zgodnie z planem. Do chwili, w której profesor ginie w wypadku, a Alice zostaje sama. Z nieskończoną wiedzą, nieukończoną rozprawą i bez żadnych szans na przyszłość. Więc robi to, co wydaje się niemożliwe. Schodzi do piekła, żeby go stamtąd wyciągnąć. Towarzyszy jej Peter Murdoch - przystojny, utalentowany, nienaganny. Ulubieniec wydziału. Największy rywal.

To nie jest podróż do wnętrza ziemi. To zejście w najciemniejsze rejony obsesji, lojalności i akademickiej zależności. W kręgach piekła nie czekają demony z rogami - czekają grzesznicy. I pytania, które nie mają właściwych odpowiedzi. To nie jest historia o pięknie wiedzy, sile rozumu czy triumfie woli. To opowieść o dziewczynie, która zdecydowała się wejść do piekła.

A piekło to nie tylko miejsce.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8375-047-7
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zdaje się, że ci, którzy się z filozofią zetknęli jak należy, niczym innym się nie zajmują jak tym, żeby umrzeć i nie żyć, a ludzie bodaj tego nie wiedzą. Otóż jeśli to prawda, to głupio byłoby przez całe życie niczego innego nie szukać, tylko tego właśnie, a kiedy ono przyjdzie, wzdrygać się przed tym, czego człowiek z dawna pragnął i starał się o to.

Platon, „Fedon” (tłum. W. Witwicki)

Cambridge, październik, początek roku akademickiego. Wiatr kąsał zawzięcie, słońce gdzieś się skryło. Właśnie w takim momencie, pierwszego dnia zajęć, zamiast kłaść studentom do głów, jak ryzykowne jest stosowanie zaklęcia kartezjańskiego podziału do uśmierzania potrzeb fizjologicznych na czas wzmożonego wkuwania, Alice Law wyruszyła na ratunek duszy swojego promotora. Duszy, która trafiła do piekła.

Profesor Jacob Grimes zginął wskutek makabrycznego wypadku. Z pewnego punktu widzenia winna jego śmierci była właśnie Alice, tak więc, motywowana zarówno poczuciem moralnego obowiązku, jak siłą interesu własnego – albowiem bez profesora Grimesa komisja doktorska nie miała przewodniczącego, a bez przewodniczącego dziewczyna nie mogła skutecznie obronić rozprawy, ukończyć studiów i zdobyć etatu naukowego na Wydziale Magii Analitycznej – uznała za konieczne błagać o zwrócenie promotorowi życia samego władcę Krainy Cieni, króla Yamę Miłosiernego.

Przedsięwzięcie nie należało do błahych. Dzięki miesięcznemu okresowi wytężonej nauki Alice stała się ekspertką w tartarologii, dziedzinie, której nie poświęcała jak dotąd większej uwagi. Ostatnio zresztą tartarologii nie poświęcał większej uwagi nikt, ponieważ oddający się jej badacze z rzadka tylko dożywali publikacji efektów swych badań. Od dnia śmierci profesora Grimesa dziewczyna każdą wolną chwilę poświęcała na lekturę wszystkich dostępnych sobie monografii, artykułów naukowych oraz skrawków korespondencji dotyczących wypraw do piekła i z powrotem. Podróż taką odbyła z powodzeniem i zrelacjonowała jak dotąd co najmniej dwunastka śmiałków, lecz w ostatnim stuleciu nie dokonał tego praktycznie nikt. Istniejące źródła były w różnym stopniu niewiarygodne, a co gorsza, diabelnie trudne w przekładzie. Opowieść Dantego okazała się tak przesycona zjadliwymi aluzjami i nawiązaniami, że ściśle reportażowy rdzeń ginął w ich gąszczu. Jeden z najświeższych i najbardziej szczegółowych opisów tematu dostarczył T.S. Eliot, lecz „Ziemia jałowa” była dziełem tak skoncentrowanym na odniesieniach do samego siebie, że jego wartość informacyjna była w najlepszym wypadku mocno wątpliwa. Zapiski Orfeusza natomiast, sporządzone zresztą w archaicznej grece, dotarły do czasów obecnych w takich samych strzępkach, w jakie menady obróciły ciało ich autora. No dobrze, zapyta ktoś, a Eneasz? Cóż, nic więcej jak rzymska propaganda. Niewykluczone, że istniało więcej podobnych relacji, spisanych w mniej znanych językach – zainteresowani mogliby zapewne spędzić w archiwach całe dekady – lecz Alice kończył się zarówno czas, jak fundusze. Pod koniec trymestru musiała złożyć raport z postępów pracy nad doktoratem, a pozbawiona żywego, z krwi i kości promotora mogła mieć nadzieję najwyżej na przedłużenie finansowania w wymiarze wystarczającym na dożycie do przeniesienia na inną uczelnię i znalezienia nowego opiekuna. A Alice nie miała zamiaru nigdzie się przenosić, chciała zrobić doktorat na Cambridge. I nie chciała też żadnych innych promotorów, chciała profesora Jacoba Grimesa, dziekana wydziału, laureata Nagrody Nobla, dwukrotnie wybranego prezesa Królewskiej Akademii Magii. Chciała otrzymać złoty list polecający, który otworzyłby przed nią wszystkie drzwi. A to oznaczało, że musiała wybrać się do piekła i musiała to zrobić już dzisiaj.

Uważnie sprawdziła sporządzone kredą inskrypcje, raz i drugi. Krąg domykała zawsze na samym końcu, wtedy dopiero, gdy miała całkowitą pewność, że wypowiadając aktywujące pentagram zaklęcie, nie popełni przypadkowego samobójstwa. Ostrożności nigdy za wiele. Magia wymaga precyzji. Alice wpatrywała się w eleganckie, białe linie tak długo i intensywnie, że zaczęły falować jej w oczach. Doszła do wniosku, że lepiej nie będzie. Umysł ludzki jest bytem omylnym, lecz umysł dziewczyny mylił się rzadziej niż większość innych, a w tej chwili to on był jej jedynym godnym zaufania doradcą. Zacisnęła palce na kredzie. Jeszcze jedno gładkie pociągnięcie, ostatnia kreska i pentagram był gotów.

Zaczerpnęła głęboki wdech i przekroczyła obręb magicznego wzoru.

Oczywiście wiedziała, że będzie musiała za to zapłacić. Z piekła nikt nie wracał za darmo. Kwestia ceny jednak wydawała się w ogólnym rozrachunku czymś tak trywialnym, że zaakceptowała ją już na samym początku. Miała tylko nadzieję, że nie będzie boleć.

– Co robisz?

Alice znała ten głos. Jeszcze zanim się odwróciła, wiedziała, kogo zobaczy na progu. Peter Murdoch: rozpięty płaszcz; wyciągnięta ze spodni koszula; wystające z wiszącej na ramieniu torby papierzyska, wyglądające jakby planowały wyfrunąć przy pierwszym silniejszym powiewie wiatru. Dziewczyna nijak nie potrafiła pogodzić się z faktem, że Peter, człowiek, który niezmiennie sprawiał wrażenie świeżo wyrwanego z głębokiego snu, stał się pupilem całego wydziału. Choć w zasadzie nie było w tym nic specjalnie zaskakującego: bo owszem, świat nauki szanuje dyscyplinę, chętnie nagradza ciężką pracę, lecz ponad wszystko ubóstwia geniuszy, osobników, którym sukces przychodzi bez odrobiny wysiłku. A Peter Murdoch ze swą przypominającą wronie gniazdo czupryną i chudymi jak u stracha na wróble kończynami, balansujący niepewnie na rozklekotanym rowerze, istotnie jawił się jak ktoś, kto nie wysilił się ani razu przez całe życie. Ten chłopak po prostu przyszedł na świat jako geniusz skończony, z mózgiem po same brzegi napełnionym wiedzą przez dobrotliwe bóstwa.

Alice Petera nie znosiła.

– Nie przeszkadzaj. Idź sobie – rzuciła.

Peter wkroczył w jej krąg, co było gestem bardzo niekulturalnym. Przed wejściem w pentagram innego maga zawsze należy zapytać.

– Wiem, co planujesz.

– Nie, nie wiesz.

– Podstawowy pentagram transportujący Tsu z modyfikacjami Setiyi – stwierdził Peter, czym wywarł na dziewczynie spore wrażenie, ponieważ na podłogę zerknął bardzo przelotnie, i to z drugiej strony pokoju. – Suma Ramanujana pozwalająca w powiązaniu z efektem Casimira zadzierzgnąć psychiczną więź z obiektem. Osiem oddzielnych sekcji, odpowiadających ośmiu kręgom. Alice Law, ty łobuziaro! – Chłopak rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. – Wybierasz się do piekła.

– Cóż, skoro już wiesz tak dużo – syknęła – wiesz też zapewne, że miejsca wystarczy tylko dla jednego z nas.

Peter uklęknął, poprawił zsuwające się po nosie okulary, wyciągnął z kieszeni własną kredę i kilkoma szybkimi ruchami wprowadził do pentagramu parę zmian. Kolejny niekulturalny gest. Przed wprowadzeniem zmian w formuły innych magów zawsze należy zapytać. Lecz standardy zachowania i etykieta nie miały w przypadku Petera Murdocha zastosowania. On kroczył przez życie we mgle błogiej nieświadomości, którą, jak wszystko inne, usprawiedliwiał wyłącznie jego geniusz. Alice na własne oczy widziała, jak w trakcie pewnej uroczystej kolacji chłopak zachlapał czekoladowym syropem togę samego rektora, a jedynym, co go z tego tytułu spotkało, było przyjazne klepnięcie w ramię i wybuch dobrotliwego śmiechu. Wpadki, błędy czy pomyłki Petera zawsze traktowano jak coś przeuroczego. Alice tymczasem przesiedziała kiedyś cały bankiet w toalecie, próbując opanować atak paniki po tym, jak strąciła na podłogę koszyk z pieczywem.

– Jedno staje się dwojgiem. – Chłopak wykonał skomplikowany ruch palcami. – Abrakadabra. I już mamy miejsce.

Alice bacznie przyjrzała się jego inskrypcjom i ze zgrozą zrozumiała, że są perfekcyjne. Zdecydowanie wolałaby, żeby coś sknocił i przypłacił to utratą kończyny. A jeszcze bardziej zdecydowanie wolałaby, żeby nie wygłosił następnego zdania, które brzmiało:

– Idę z tobą.

– Nie, mowy nie ma.

Ze wszystkich osób związanych z Wydziałem Magii Analitycznej Uniwersytetu w Cambridge Peter Murdoch był ostatnią, z którą miała ochotę wędrować po zaświatach. Nieomylny, genialny, skrajnie irytujący. Zdobywca wszystkich możliwych nagród – najlepsza praca roczna studenta pierwszego roku, najlepsza praca roczna studenta drugiego roku, medale dziekana za wybitne osiągnięcia w dziedzinie matematyki i logiki (żaden z tych przedmiotów nie był, mówiąc oględnie, specjalnością Alice, ale zanim pojawiła się w Cambridge, nigdy z nikim nie przegrywała). Peter był jednym z tych akademików, którzy wywodzą się z akademickich rodzin, jego rodzice zajmowali się naukowo fizyką i biologią, co oznaczało, że atmosferą i zasadami uniwersyteckiego światka nasiąkał, odkąd nauczył się chodzić. Ten chłopak już teraz posiadał wszystkie zalety świata. Żeby zdobyć uczelniany etat, nie potrzebował listownej rekomendacji profesora Grimesa.

A najgorsze, że był przy tym skrajnie miły. Peter wiecznie snuł się po świecie z beztroskim uśmiechem na twarzy, zawsze proponował kolegom pomoc przy co bardziej wymagających projektach, niezawodnie pytał pozostałych uczestników seminarium, jak minął im weekend, mimo że doskonale przecież wiedział, iż oba wolne dni spędzili, wylewając łzy rozpaczy nad dowodami, które on przeprowadziłby we śnie. Peter Murdoch nigdy nie zachowywał się protekcjonalnie, nie wywyższał się nad nikim, on był po prostu niewinnie lepszy, co sprawiało, że wszyscy pozostali czuli się przy nim o wiele gorsi.

Nie, Alice chciała rozwiązać ten problem samodzielnie. Nie chciała przez cały czas słyszeć nad sobą Peterowego ględzenia. Nie chciała, by wiedziony życzliwym, koleżeńskim odruchem pedantycznie poprawiał jej pentagramy. A przede wszystkim nie chciała po powrocie z ocaloną duszą profesora Grimesa dzielić się z nim sukcesem.

– Piekło to samotne miejsce – zauważył chłopak. – Przyda ci się towarzystwo.

– Ciekawe, bo słyszałam, że piekło to inni.

– Bardzo zabawne. No nie daj się prosić. Przecież ktoś musi ci pomóc dźwigać cały ten ekwipunek.

Alice zapakowała do plecaka nowiutką wieczną butelkę (zaklętą butelkę z wodą, której zasoby mogły wystarczyć na wiele tygodni) oraz lembasy (suche, przypominające w smaku karton kromki odżywczego pieczywa, niezwykle popularne wśród doktorantów, ponieważ pochłaniało się je w kilka sekund, a zaspokajały głód na długie godziny. Lembasy nie były w żaden sposób magiczne: składały się głównie z białka wyizolowanego z całych ton orzeszków ziemnych oraz bluźnierczych wręcz ilości cukru). Przygotowała także latarki, jodynę, zapałki, linę, bandaże oraz koc termiczny. Miała nową, lśniącą paczuszkę kredy marki Barkles i starannie sporządzone, zalaminowane reprodukcje każdej w miarę wiarygodnej mapy i planu piekła, jakie wyszperała w uczelnianej bibliotece. (Pewną niedogodność stanowił fakt, iż wszystkie te kartograficzne dzieła przedstawiały zupełnie inne wizje miejsca docelowego. Alice zakładała, że kiedy dotrze na miejsce, wespnie się gdzieś wysoko, rozejrzy i wybierze odwzorowanie najwierniejsze). Zabrała też nóż sprężynowy i dwa ostre myśliwskie sztylety. A na wypadek gdyby dopadła ją nuda, dorzuciła jeszcze tom Prousta. (Szczerze mówiąc, nigdy dotąd nie próbowała zmierzyć się z Proustem, ale Cambridge zmieniło ją w osobę, która chciała mieć Prousta przeczytanego, i doszła do wniosku, że piekło jest świetnym miejscem, by się za niego wreszcie zabrać).

– Poradzę sobie.

– Pamiętaj też, że będziesz potrzebować w pomocy w rozwiązywaniu zagadek kolejnych kręgów – podjął Peter. – Piekło jest niebywale zawiłe pod względem metafizycznym. Widzisz, Anscombe twierdzi, że same tylko nieustanne reorientacje przestrzenne…

– Proszę nie insynuuj, że jestem za mało inteligentna, by trafić do piekła. – Alice przewróciła oczyma.

– Pamiętałaś o egzemplarzu Cleary’ego?

– Naturalnie. – Alice za nic nie zapomniałaby o „Szablonach Cleary’ego”. Nie zapominała o niczym.

– Przejrzałaś i porównałaś ze sobą wszystkie dwanaście najważniejszych wersji opisu podróży Orfeusza?

– Pewnie, że czytałam Orfeusza. To dość oczywiste, że od niego się zaczyna i…

– Wiesz, w jaki sposób przedostać się na drugi brzeg Lete?

– Murdoch, proszę cię…

– Będziesz potrafiła obłaskawić Cerbera?

Zawahała się. Zdawała sobie sprawę, że to może być istotna przeszkoda. O zagrożeniu ze strony Cerbera Dante wspominał w liście do Bernarda Canaccio, aczkolwiek nie znalazła o tej sprawie nic więcej w żadnych innych źródłach, a jedyna książka mogąca zawierać jakieś wskazówki – „Dante i piekło prawdziwe” Vandicka – zaginęła z biblioteki. Swoją drogą sporo przydatnych pozycji znikało w ostatnich miesiącach z bibliotecznego księgozbioru; niekiedy wypożyczano je rankiem tego samego dnia, kiedy po nie przychodziła. Tak było ze wszystkimi przekładami „Eneidy”. I całą średniowieczną literaturą scholastyczną dotyczącą Łazarza. Zupełnie jakby bibliotekę nawiedził jakiś złośliwy duch, niesamowicie trafnie odgadujący kolejne potrzebne Alice pozycje. Nagle doznała olśnienia.

– Czyli ty też…

– Tak. Pracowałem nad tym samym – przyznał Peter. – Oboje włożyliśmy w doktoraty zbyt wiele wysiłku, Alice. A żaden inny promotor nam nie pomoże. Nikt poza nim nie jest dość inteligentny. I wciąż ma nam wiele do przekazania. Po prostu musimy sprowadzić go z powrotem. A w tym konkretnym przypadku dwa umysły sprawdzą się lepiej niż jeden.

Dziewczyna nie mogła się nie roześmiać. Tyle czasu. Każda luka na bibliotecznym regale, wszystkie brakujące elementy układanki. Murdoch.

– Więc powiedz mi, jak obłaskawia się Cerbera.

– Dobre, Law, dobre. No, ale już, zgódź się. – Peter lekko szturchnął ją w ramię. – Wiesz przecież, że razem zawsze wszystko wychodzi nam lepiej.

Grubymi nićmi to szyte, pomyślała Alice. Bo chłopak nie był z nią szczery. Wiedziała, że nie jest, ponieważ powiedział nieprawdę. To, co powiedział, było nieprawdą od ponad roku, w dodatku wyłącznie z jego woli. Świetnie to pamiętała. Jak mógł teraz tak się przymilać, wyrzucać z siebie tego rodzaju słowa tak swobodnie, jakby wciąż byli chichocącymi na ćwiczeniach pierwszoroczniakami, jakby od tamtej pory nie upłynął szmat czasu?

Lecz cóż, taki właśnie był modus operandi Petera Murdocha. W dokładnie ten sposób traktował wszystkich. Z pozoru ciepły, radosny i życzliwy, ale gdy tylko ktoś próbował zbliżyć się o krok, nagle grunt usuwał mu się spod nóg. Zrozumiała, że ma przed sobą dwie ewentualności. Niepełna wiedza lub towarzystwo Petera. Przyszło jej do głowy, że mogłaby po prostu zażądać brakujących książek – chłopak był wprawdzie irytujący, ale nie posunąłby się do odcięcia jej od źródeł – i dojść do wszystkiego samodzielnie. Ale cóż, pieniądze topniały, czas uciekał, a w piwnicy gniły części ciała pewnego człowieka. Po prostu nie mogła dłużej zwlekać.

– Dobrze – zgodziła się. – Mam tylko nadzieję, że masz własny zapas kredy.

– Dwa świeżutkie pudełka. Jeszcze nieotwarte. Shropley – rzucił rozpromieniony.

Tak, wiedziała, że Peter ceni sobie kredę Shropleya. Wyraźny dowód paskudnego charakteru. Cóż, przynajmniej nie będzie musiała dzielić się swoją.

Ustawiła plecak przy nogach, upewniła się, że ani jeden pasek nie wystaje poza pentagram.

– Skoro tak, to zostaje nam jedynie inkantacja. Jesteś gotów?

– Czekaj – powstrzymał ją Peter. – Znasz cenę?

Oczywiście, że znała. Właśnie dlatego uczeni praktycznie nigdy nie wybierali się w zaświaty. Sama podróż nie stanowiła większego problemu. Wystarczyło wykopać z archiwów właściwe formuły i je opanować. Kłopot wynikał z faktu, że korzyści z podziemnej eskapady niezwykle rzadko usprawiedliwiały jej koszt.

– Połowa pozostałego mi życia – odpowiedziała. Wkroczenie do piekła wymagało przebicia granicy między światami, a do takiego wyczynu potrzeba było organicznej energii w ilości, jakiej zwykła kreda nie zapewniała. – Stracę jakieś trzydzieści lat. Tak, wiem.

Podjęcie decyzji nie przyszło jej z wielkim trudem. Czy lepiej zrobić doktorat, zaliczyć spektakularny sukces i odejść w blasku naukowej chwały? Czy może lepiej przeżyć cały przeznaczony sobie czas, osiwieć, zacząć się ślinić i sczeznąć anonimowo z sercem wyżartym przez żal? Czyż Achilles nie wybrał śmierci w boju? Alice napatrzyła się na wydziałowych bankietach na emerytowanych profesorów, uczonych przeobrażonych przez czas w nieszczęsne, afatyczne rekwizyty i starość nie wydawała się jej kuszącą perspektywą. Zdawała sobie sprawę, że jej wybór przepełniłby zgrozą każdego poza środowiskiem uniwersyteckim. Ale też nikt spoza środowiska nie mógł tego zrozumieć. Za prestiżowy etat na uczelni byłaby gotowa oddać pierworodne dziecko. Odjęłaby sobie kończynę. Poświęciłaby dosłownie wszystko, może z wyjątkiem umysłu i zdolności myślenia.

– Chcę zostać magiem – powiedziała. – Nigdy niczego innego nie pragnęłam.

– Wiem – odparł Peter. – Ja też. I… muszę to zrobić. Po prostu muszę.

Chwila nabrzmiałej napięciem ciszy. Alice mogłaby zapytać, lecz rozumiała, że nie usłyszy odpowiedzi. W kwestiach osobistych Peter otaczał się kamiennym murem. Z niesamowitą łatwością znikał za zasłoną spokojnego uśmiechu.

– Czyli postanowione. – Odchrząknął. – Więc może ja zajmę się łaciną, a ty chińskim i greką? – Rzucił okiem na formułę wypisaną przy jego prawej stopie. – Słuchaj, dlaczego to nie jest w sanskrycie?

– W sanskrycie nie czuję się komfortowo – przyznała Alice. Rozzłościła się. Tak, cały Peter. Potrafił wbić szpilę, mimo iż z pozoru wydawało się, że pyta po prostu o wyjaśnienie. – Zamiast tego wszystkie odniesienia do buddyjskich sutr zrobiłam w klasycznej chińszczyźnie.

– Ach – rzucił chłopak i zamruczał. – Cóż, pewnie zadziała. Skoro jesteś pewna.

Wzniosła oczy do nieba.

– Liczymy do trzech i zaczynamy na start.

– Dobra.

Odliczyła.

– Start.

Zaintonowali inkantację.

Straszna, tragiczna śmierć profesora Jacoba Grimesa była zarówno przewidywalna, jak i możliwa do uniknięcia. Była także, o czym większość nie miała pojęcia, w pełni zawiniona przez Alice.

Na tamten dzień nie zaplanowano nic bardziej ryzykownego ani radykalnego od tysięcy innych eksperymentów, jakie profesor Grimes przeprowadzał w laboratorium od dziesięcioleci. Zamierzał jedynie przetestować pewne podstawowe zasady teorii mnogości, do których odwoływał się jego nowy artykuł, mający niebawem ukazać się na łamach prestiżowego branżowego periodyku „Arkana”. Czekało go zadanie na wskroś rutynowe, nie bardziej niebezpieczne niż przejażdżka rowerem. Zupełnie niegroźne pod warunkiem drobiazgowego sprawdzenia pentagramów. Wiedzą o tym nawet studenci pierwszego roku.

Profesor Grimes pentagramów nie sprawdził.

Dawno już osiągnął punkt kariery, w którym tego rodzaju przyziemne zadania pozostawiał w rękach doktorantów. Własny czas profesor Grimes poświęcał głębokiemu, doniosłemu namysłowi. Sięgał wzrokiem ponad górskie szczyty, wzbijał się ponad obłoki, tam gdzie kryła się prawda, a następnie zstępował z owych wyżyn, by wygłaszać kazania niczym Mojżesz po zejściu z góry Synaj. Drobiazgami zajmowały się płotki. On sam nigdy nie trudził się arytmetyką ani przekładami. Był także dalece ponad ślęczenie nad kredowymi wzorami, ponad wytężanie wzroku i grzbietu.

Ktoś mógłby uznać, że mag składający życie w ręce przepracowanych, niedofinansowanych doktorantów jest osobą lekkomyślną bądź nawet głupią. Lecz po pierwsze, doktoranci profesora Grimesa byli najlepsi na świecie. A po drugie, najbardziej niebezpieczne pomyłki w pentagramach rozpoznaliby nawet studenci najgorszych uczelni amerykańskich. A to było wszak Cambridge. Po kilku latach praktyki wszelkie niedociągnięcia rzucały się dowolnemu w miarę kompetentnemu uczonemu w oczy wyraźnie niczym sygnał alarmowy: luki w zewnętrznych kręgach, błędy ortograficzne w zapisie wyrazów, fałszywe równoważności, niedomknięte nawiasy. Z czymś takim poradziłby sobie każdy człowiek przy zdrowych zmysłach.

Alice jednak tamtego dnia przy zdrowych zmysłach nie była. Była przepracowana i niedofinansowana, lecz te przypadłości były wśród doktorantów powszechne i nikt szczególnie się nimi nie przejmował. Traf jednak chciał, że w dodatku do nich dziewczyna od trzech miesięcy cierpiała na chroniczne niedospanie.

Wlała w siebie tyle kofeiny, że świat zaczął falować, a kreda drżała jej w dłoni. Czuła, że jej ciała nie oddziela od rzeczywistości żadna konkretna granica. Miała wrażenie, że gdyby tylko pozwoliła, jej podmiotowość rozpłynęłaby się jak kostka cukru w filiżance herbaty. Nie była w stanie pracować, i to już od dłuższego czasu. Tym, czego potrzebowała, były długie, przyjemne wakacje, a potem być może także pobyt w jakimś sympatycznym nadmorskim ośrodku zamkniętym.

Nie pojawić się w laboratorium jednak nie mogła. Coś takiego po prostu nie wchodziło w grę. Profesor Grimes poprosił ją o pomoc przy artykule po raz pierwszy od niemal roku i mimo że zlecone zadania były poniżej jej umiejętności, a o współautorstwie artykułu nie było mowy, Alice rozpaczliwie pragnęła ponownie wkraść się w łaski promotora.

Tak czy inaczej, od pewnego momentu permanentnie żyła skrajnie wyczerpana, w stanie bliskim właściwie omdlenia. Liczyła, że jak zawsze, dzięki odpowiedniej kombinacji mocnej kawy i lembasów, dopnie wszystko w porę, nie zawali żadnego ważnego terminu, a następnie zapadnie bezkarnie w nieskończoną śpiączkę. Tak mniej więcej wyglądały całe jej studia doktoranckie i w sumie wcale nie było tak źle.

Tamtego popołudnia była jednak także wściekła, podminowana, skonsternowana i przepełniona tak skomplikowaną mieszanką frustracji i furii, że o drgawki przyprawiało ją samo brzmienie głosu profesora Grimesa. Doznanie jego najzwyklejszej fizycznej bliskości – świadomość każdego jego ruchu, jego obecności, gdy klęczała w jego cieniu i rysowała – sprawiało, że miała kłopot z oddychaniem. W krótkich momentach, gdy spotykali się spojrzeniami, zatykało ją na dobre i miała ochotę umrzeć.

W takich warunkach niezwykle trudno jest zachować właściwy poziom skupienia. Tak więc, kreśląc pentagramy, nie domknęła wymaganej pętli. A przy pracy z pentagramami zawsze należy starannie domykać wszystkie wymagane pętle. Inkantacje pobudzają żywą-martwą energię kredowego pyłu, a energia owa, o ile nie zostanie odpowiednio zamknięta w ściśle ograniczonej przestrzeni, uwalnia się pod postacią eksplozji. Do katastrofy może doprowadzić najmniejsza nawet wyrwa we wzorze. Co więcej, drobne luki są najbardziej niebezpieczne, ponieważ koncentruje się w nich stosunkowo największa ilość energii.

Z tego powodu przy rysowaniu pentagramów zawsze przeprowadzano badanie nazywane powszechnie testem mrówki: polega ono na przeciągnięciu czubkiem ołówka przez cały obrys inskrypcji, co pozwala się upewnić, że mrówka mogłaby przejść po kredowym śladzie dookoła całego wzoru, nie napotykając po drodze żadnych przerw.

Alice testu mrówki nie przeprowadziła.

A tym samym nie dopilnowała, by ciało profesora Grimesa pozostało w jednym kawałku.

Tego rodzaju błąd mógł zakończyć karierę. Bez wątpienia zakończyłby i jej karierę, gdyby ktokolwiek zobaczył nazwisko Alice na laboratoryjnych dokumentach bądź gdyby w ogóle wiedział, że tego konkretnego dnia asystowała promotorowi. Wszczęto by dochodzenie. Alice zostałaby zmuszona, by drobiazgowo opisać przed obliczem rady, na czym polegała pomyłka, a sędziom pozostałoby do rozstrzygnięcia, czy mają do czynienia z zabójstwem, czy z lekkomyślnym narażeniem życia. Straciłaby stypendium, wyleciała z hukiem z programu, czekałoby ją przesłuchanie w Królewskiej Akademii, a wszystko skończyłoby się zakazem studiowania i praktykowania magii we wszelkich zajmujących się nią instytucjach świata, nawet tych najbardziej podejrzanych, zamorskich i nieakredytowanych. Ewentualnie po prostu trafiłaby do więzienia.

Lecz profesor Grimes, ogólnie rzecz ujmując, nie miał zwyczaju umieszczania nazwisk doktorantów na liście uczestników swoich eksperymentów. Wspomaganie jego badań, zwykle na koszt własny, stanowiło jeden z niepisanych wymogów udziału w programie. Nie istniał więc żaden oficjalny ślad, że feralnego dnia w pomieszczeniu, gdzie doszło do wypadku, przebywał ktokolwiek poza samym profesorem Grimesem. Nikt nie widział, jak wyjący wicher, wydarty przemocą z nieskończoności innych wymiarów, wypełnił pentagram. Nikt poza dziewczyną nie widział, jak oczy jej promotora rozdęły się nienaturalnie i pękły niczym przejrzałe winogrona; nikt nie widział sznurów jelit, które smagając niczym skakanka, oplotły jego ciało; nikt nie zobaczył ust wykrzywionych w bezgłośnym wrzasku. Nikt poza Alice nie widział, jak ciało profesora Grimesa odwraca się w powietrzu do góry nogami i zaczyna wirować. Wystarczyło siedem gwałtownych obrotów, a narządy wewnętrzne wykładowcy rozbryznęły się na wszystkie strony i pokryły każdą możliwą powierzchnię makabryczną, przypominającą sos jabłkowy mieszaniną krwi, kości i trzewi. Nikt nie zobaczył spływającego z tablicy mózgu ani zębatego fragmentu żuchwy, który z pluskiem wylądował prosto w filiżance wypełnionej popołudniową dawką jego ulubionego naparu z herbaty Darjeeling.

Nikt też nie widział Alice, kiedy rozebrała się do naga i wyszorowała do czysta pod laboratoryjnym prysznicem, po czym wrzuciła zakrwawione ciuchy do spalarki i czmychnęła tylnymi drzwiami w zapasowym komplecie odzieży, który od dawna na wszelki wypadek przechowywała w swojej szafce. Nikt nie zobaczył, jak przemknęła o świcie przez kampus do swojego pokoju w akademiku kolegium, gdzie rozebrała się ponownie, wzięła jeszcze jeden prysznic, a następnie padła na łóżko i na przemian płacząc i wymiotując, doczekała snu.

Cała reszta świata o śmierci profesora Grimesa dowiedziała się dopiero, gdy rankiem rozległ się przeraźliwy wrzask woźnego. Zanim do tego doszło, skrawki ciała zniekształciły już wzór pentagramu, a krew rozmyła wszystkie kredowe linie, nikt więc nie był w stanie dokładnie stwierdzić, co poszło nie tak. Szczęśliwym trafem jeden z kawałków uczonego – nieco później rozpoznano w nim wątrobę – spadł prosto na wadliwie wyrysowany przez Alice fragment zewnętrznego kręgu. W tej sytuacji jedynym możliwym wnioskiem był taki oto, że doszło do straszliwego wypadku, z rodzaju tych, jakie nieustannie czyhają na najśmielszych myślicieli swych czasów. I na tym dociekania zamknięto.

Pracownicy uniwersyteckiej służby sprzątającej jakimś cudem zdołali zebrać z laboratorium tyle doczesnych szczątków uczonego, żeby wypełnić standardowych rozmiarów wiadro, którego zawartość trafiła następnie do trumny. Władze kolegium zorganizowały uroczystą mszę. Wydział ogłosił tygodniową żałobę, w trakcie której wszyscy studenci i wykładowcy musieli wziąć udział w obowiązkowych warsztatach dotyczących bezpieczeństwa i higieny pracy, prowadzonych przez kolegów zwiezionych specjalnym autobusem z Oksfordu, którzy przy każdej okazji dawali ze złośliwą wyższością do zrozumienia, że oni nigdy w życiu nie wykazaliby się taką głupotą, by pozwolić badaczowi rozpuknąć się na całe laboratorium. Metalowa wizytówka z nazwiskiem profesora Grimesa zniknęła z drzwi jego gabinetu. Prowadzenie jego seminarium doktoranckiego powierzono pewnemu młodocianemu doktorowi, który omawiane kwestie rozumiał w mniejszym jeszcze stopniu niż studenci. Na łamach lokalnej prasy ukazało się kilka artykułów o tym, jak wielką stratą była śmierć uczonego – dla Cambridge, dla jego dyscypliny naukowej, dla całego świata. A potem lato dobiegło końca i wszyscy zajęli się własnym życiem. Wszyscy z wyjątkiem Alice.

Tak, mogła trzymać język za zębami i dać sprawie spokój. Uniwersytet z pewnością utrzymałby ją do końca studiów. Wydział Magii Analitycznej był niezwykle dumny z wysokiego procenta absolwentów i bez wątpienia przeciągnęliby ją aż do mety tak czy inaczej, nawet gdyby wymagało to wypożyczenia Alice na kilka lat do konkurencyjnego Oksfordu.

Tyle że profesor Grimes był najbardziej wpływowym magiem analitycznym w Anglii, a prawdopodobnie i w skali ogólnoświatowej. Połową podobnych wydziałów w innych uczelniach kierowali jego bliscy przyjaciele, a druga połowa bała się go tak bardzo, że była gotowa spełnić każde jego życzenie. Wszyscy dotychczasowi doktoranci Grimesa otrzymali prestiżowe katedry i prowadzili najważniejsze programy badawcze – to znaczy wszyscy ci, którzy doktorat zrobili. Jeden zwykły list polecający podpisany nazwiskiem Grimesa pozwalał chętnym znaleźć zatrudnienie w dowolnej właściwie instytucji naukowej.

W świecie akademickim o dobrą posadę było niesłychanie trudno. A Alice o takiej właśnie posadzie gorąco marzyła. Gdyby to się jej nie powiodło, nie miałaby pojęcia, co ze sobą począć. Przez całe życie uczyła się z tą jedną myślą i wiedziała, że jeśli to się nie uda, jej egzystencja utraci cały sens.

Tak więc rankiem po śmierci profesora Grimesa, gdy ciało uczonego zostało już znalezione, a zamieszanie ostatecznie ucichło, Alice uznała, że najbardziej naturalną rzeczą na świecie będzie rozpoczęcie badań nad sposobami dotarcia do piekła.

Peter dysponował przyjemnym, świetnie nadającym się do magicznych inkantacji głosem. Alice złościło to od dawna, zwłaszcza że jej własny brzmiał w porównaniu słabo i piskliwie. Szczególnie drażnił ją fakt, że ton chłopaka nijak nie przystawał do jego patykowatej postury. Zdawało się wielką niesprawiedliwością, że z jego cienkiej jak u gęsi, porośniętej szczeciną szyi dobywają się tony aż tak głębokie i soczyste. Od czasu do czasu pojawiały się w branżowych periodykach artykuły, których autorzy utrzymywali, że męskie głosy nadają się do uprawiania magii bardziej niż żeńskie. Powoływano się przy tym na zawiłości tonalne, brzmieniowe i akustyczne. Publikacje te wywoływały zwykle sporo zamętu. Członkinie magicznych stowarzyszeń dawały wyraz oburzeniu, a rady naukowe odpowiedzialnych czasopism ogłaszały drukiem sążniste przeprosiny. Niestety jednak nikt nigdy nie zdołał dowodnie wykazać, że główna teza jest błędna. Osobiście Alice podejrzewała, że autorzy tych artykułów mają rację, i w tej chwili czuła się z tego zadowolona. Pewność Petera napawała pewnością ją, a jego mocny, gładki zaśpiew okazał się niezwykle kojący.

– Określony cel: profesor Jacob Grimes – zaintonowali zgodnym chórem. – Określone miejsce docelowe: piekło albo zaświaty, albo osiem kręgów, albo dziedzina króla Yamy Miłosiernego.

Umilkli. Nie stało się nic. Minęła sekunda, kilka sekund. Wtem całe pomieszczenie przeniknął chłód, budzący ciarki mroźny powiew znikąd, który sięgnął szpiku ich kości. Dziewczyna zadygotała.

– Ręka? – Peter podał jej dłoń.

– Cicho! – Odtrąciła ją.

– Przepraszam. – Kończyna Petera jeszcze przez chwilę wisiała w powietrzu i kiedy ją opuścił, Alice poniewczasie zorientowała się, że to on chciał poczuć jej dotyk.

Było już jednak za późno. Z kredowych linii trysnęło białe światło i utworzyło wokół nich jaskrawy lej. Laboratorium zniknęło. Całą przestrzeń wypełniło potężne dudnienie. Alice sięgnęła po ramię Petera – tylko dla równowagi, rzecz jasna – ale w tej samej chwili gwałtownie zakołysała się ziemia i dziewczyna upadła na tyłek. Przez moment nie widziała i nie słyszała nic poza ryczącą, świetlistą kolumną. Poczuła w piersi szarpnięcie – nie bolesne, a po prostu mocne, jakby jakaś widmowa ręka wyrwała jej serce spomiędzy żeber. Ciśnienie wzrosło, stało się przemożne. Alice nie była w stanie zaczerpnąć tchu. Skuliła się z rozpaczliwą nadzieją, że nie wypadła poza obręb pentagramu. Hurgot narastał, oślepiająca biel sączyła się nawet przez zaciśnięte powieki. Oczyma wyobraźni ujrzała apokaliptyczne wizje, oceany krwi, ponad którymi tańczyły języki ognia, całe planety zapadające się do postaci czarnych dziur. Na krótką, przeraźliwą chwilę zatraciła się cała w erupcji, zapomniała, kim jest. Zdjęta trwogą uciekła się do swojego katechizmu: nazywam się Alice Law. Jestem doktorantką z Cambridge. Studiuję magię analityczną.

Światło zgasło. Rumor ustał.

Alice zamrugała i obróciła dłońmi przed oczyma. Czuła się dobrze. Jej skórę pokrywała cienka warstewka popiołu, ręce wyglądały jak pociągnięte popielatą farbą. Pył jednak dało się strzepnąć bez trudu. Poklepała się po piersi. Serce wciąż tkwiło na miejscu. Ręce i nogi miała całe. Narządy wewnętrzne pozostały, gdzie powinny. Nawet jeśli zapłaciła już cenę, zupełnie tego nie poczuła. Czuła jedynie dzikie, palące uniesienie. Udało się, zrobiła to, zadziałało. Kreda, brud, godziny badań i pracy – i nagle jeden świat prześliznął się w zupełnie inny. Sama tego dokonała. Cud.

Peter wstał i zakaszlał. Strącił z oczu przyprószony popiołem kosmyk.

– A więc tak wygląda piekło.

Alice rozejrzała się w zachwycie. Ze wszystkich stron otaczały ich szare pola, bezkresne równiny nakryte ciemnoczerwonym niebem. Słońce – ich słońce? cień, bliźniak? – wisiało nisko i ociężale. Dawało szalenie słabe światło. Zaczerpnęła głęboki oddech. Z myślą o ewentualnym fetorze zabrała ze sobą płócienną maseczkę. Zgodnie z „Eneidą” Wergiliusza Grecy określali piekło mianem aornos, „miejsca bez ptaków”, ponieważ powietrze cuchnęło tam tak, że żadne skrzydlate stworzenie nie było w stanie w nim fruwać. Alice czuła jednak tylko woń kurzu, a w dodatku wcale nie było zbyt gorąco. Spodziewała się usłyszeć wrzaski udręczonych dusz, oczekiwała ognia i siarczanych wyziewów, okazało się jednak, że amerykańscy teologowie nieco przesadzają. Pod względem czysto meteorologicznym piekło nie sprawiało dużo gorszego wrażenia niż przeciętna angielska wiosna.

Dziewczyna zarzuciła plecak na ramiona. W oddali majaczyła nikła, ciemna masa. Tam, uznała, znajdują się Asfodelowe Łąki.

– Wszystko w porządku? – upewnił się Peter.

– W jak najlepszym. – Alice wyszła z pentagramu. – Idziemy?O MAGII

Magia, ta najbardziej tajemnicza i kapryśna z nauk, podziwiana za udzielaną przez siebie moc, wyśmiewana z powodu swej frywolności, jest w największym skrócie sztuką opowiadania kłamstw na temat świata.

Tym, co magowie starożytnych cywilizacji odkryli dzięki przypadkowi i własnej pomysłowości, a angielscy filozofowie-magowie osiemnastego i późniejszych stuleci skodyfikowali do postaci euroamerykańskiego kanonu, jest fakt, iż rządzące światem prawa przyrody, choć niezmienne, są delikatne i kruche. Pozwalają się przemyślnie reinterpretować. Na krótkie okresy można je wręcz zdezorientować i zawiesić, o ile tylko rozsnuje się odpowiednią sieć nieprawd. Lingwistyczne sztuczki i wybiegi, logiczne paradoksy, wszystko to działa. Wystarczy znaleźć zestaw przesłanek, które, nawet jeśli tylko na ułamek sekundy, sprawiają, że świat zdaje się inny, niż jest w rzeczywistości. Reszty dokonuje kreda i zawarte w niej pozostałości żywej-martwej energii magicznej morskich stworzeń, które sczezły miliony lat temu.

Naturalnie magia znacznie się rozwinęła od czasów, nazwijmy to, prymitywnych rytuałów, sugerowanych przez kredowe inskrypcje z Uffington. Od tamtej pory powstało jej wiele efektownych odmian, które nie mają prawie nic wspólnego z kredą, a znacznie więcej z magicznymi przedmiotami, czarodziejską muzyką oraz iluzjami wizualnymi. Obecnie można studiować archeologię magii, historię magii, muzykę magii i tak dalej, i dalej. W Ameryce od początku najmodniejsze były wspomniane już iluzje wizualne oraz rozrywkowe efekciarstwo. W Europie zajmowano się tematami takimi jak magia postmodernistyczna i poststrukturalistyczna, w której skład wchodzi mnóstwo zaklęć działających dokładnie odwrotnie, niż planowali ich wynalazcy, a także czary niewykazujące się żadnym działaniem w ogóle, co w powszechnej opinii jest niezwykle głębokie i doniosłe. Najlepszą magię wciąż jednak uprawiano w Cambridge. Dobre, zaprzysięgłe tradycji Cambridge oddawało się tej dyscyplinie w jej najczystszej postaci. Magia analityczna. Kreda, powierzchnia, paradoks.

Paradoks – element kluczowy. Słowo paradoks wywodzi się z dwóch greckich korzeni: para, oznaczającego „przeciwko”, i doxa, znaczącego tyle, co „przekonanie”. Cały trik i zadanie magii sprowadza się do zaprzeczenia, wprowadzenia zamętu bądź przynajmniej podważenia obowiązujących przekonań. Sukces magii polega na pomyślnym wzbudzeniu zwątpienia i konsternacji. Magia drwi z fizyki i doprowadza ją do łez.

Weźmy dla przykładu paradoks stosu. Wyobraźmy sobie stertę piasku. Nic prostszego. Jeżeli usuniemy z niej pojedyncze ziarenko, sterta nie przestanie być stertą. Podobnie jeśli zabierzemy dwa ziarnka. Można się w ten sposób bawić godzinami, lecz sterta pozostanie sobą. A co, jeśli pozbawić ją tysiąca ziaren? Miliona? Ile dokładnie ziarenek piasku należy usunąć, aby sterta przestała być stertą? Gdyby ktoś usiadł po turecku z pęsetą w dłoni i mozolnie wybierał ziarnko po ziarnku, w którym konkretnie momencie rzeczywiście usunie ze świata stertę? Tego momentu nikt nie jest w stanie określić. Skoro jednakże różnica pomiędzy stertą a stertą minus jeden jest tak minimalna, jak to możliwe, że w ogóle można zamienić stertę w nie-stertę?

Bez przesady. Wszyscy dobrze wiemy, czym jest sterta. Wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć, z czym ma się do czynienia. Zupełnie jak z pornografią. Każdy też wie, że jeśli przystąpi do pracy z łopatą i zacznie odrzucać ze sterty pokaźne porcje piachu, nastąpi w końcu moment, kiedy sterta zmieni się w nie-stertę.

Ale w tej krótkiej chwili, kiedy człowiek styka się ze sformułowanym jak powyżej paradoksem, traci pewność. Przez ułamek sekundy jest święcie przekonany, że to prawda, że w rzeczy samej nie sposób przeobrazić sterty w nie-stertę. W dodatku ów człowiek jest zapewne tak wyczerpany powtarzaniem słowa „sterta”, że związane z nim pojęcie traci wszelkie znaczenie.

Konsternacja, zwątpienie. I wówczas, na krótkie mgnienie, świat mruga okiem. Sterta nie znika nigdy.

To właśnie owo mrugnięcie uwiodło Alice i przywabiło ją do tej dziedziny. Na pierwszym roku studiów zapisała się na zajęcia ze wstępu do logiki. Już w drugim tygodniu uraczono ich demonstracją działania magii. Wykładowca, świeżo upieczony doktor, nakreślił kredą okrąg, opasujący rozsypaną na stole kupkę piasku.

– Obserwujcie – zachęcił i zebrał z kopczyka garść ziaren. Zrobił to ponownie i jeszcze raz, i znowu. Zaprosił do udziału całą grupę i wszyscy kolejno próbowali opróżnić stertę własnymi rękoma. Próbowali, lecz nie mogli. Za każdym razem, kiedy cofali dłoń poza krąg, przestrzeń wokół kupki na moment się rozmywała i ilość piasku pozostawała niezmienna.

Alice patrzyła na sypiące się jej między palcami drobinki i coś przeskoczyło jej w piersi. Nie mogła oddychać. Tak, zobaczyła cud. Oto stanął przed nią Jezus zamieniający pięć bochenków chleba i dwie ryby w niewyczerpalne źródło dostatku. Wszystkie dziedziny, które zamierzała dotąd studiować – matematyka, fizyka, medycyna – nagle zmalały, stały się całkowicie nieważne. Po co bowiem zgłębiać statyczne, niezmienne prawdy, skoro prawda zeszła właśnie ze sceny? Poczuła to wtedy wyraźnie. Czuła to za każdym razem. Dojmujący, oszałamiający podziw; cudowny zachwyt dziecka, które siedząc na cyrkowej widowni, widzi znikającego królika. Doznanie to nie opuściło jej przez wszystkie lata studiów. Człowiek myślał, że świat jest jakiś, aż tu nagle okazywał się zupełnie inny. Jeden mogło stać się zerem. Jeden mogło stać się dwoma. Wystarczyło mrugnąć, a stan rzeczy zmieniał się diametralnie. A skoro świat okazał się płynny raz, ile jeszcze razy można go zmusić, aby zatańczył, jak mu zagramy?

Wszyscy inni ludzie żyli w rzeczywistości straszliwie skostniałej. Podsuwane im zasady przyjmowali wprost. Interesowało ich wyłącznie artykułowanie własnych ograniczeń; jakby poruszali się w kamieniu. Magowie tymczasem żyli w powietrzu, tańczyli na niepewnym rusztowaniu idei, co stanowiło źródło niekończącej się delirycznej rozkoszy; wiedzieć, że kiedy tylko świat zaczyna człowieka nudzić, można po prostu pstryknąć palcami, a znów poczuje się ekstazę swobodnego spadania.

Wystarczy skłamać – skłamać i zaufać, wbrew wszelkim świadectwom, iż każdą regułę można zawiesić. Wystarczyło wbić sobie do głowy założony wniosek i uwierzyć, samą tylko siłą woli, że wszystko inne jest nieprawdą. Wystarczyło zobaczyć świat takim, jakim nie jest.

W miarę akademickich postępów Alice stała się w tym bardzo dobra. Jak wszyscy utalentowani magowie. Sukces na tym polu wymagał silnej, pełnej determinacji zdolności samooszukiwania. Alice nauczyła się stawiać świat na głowie i budować elementy nowych przekonań zupełnie z niczego. Uwierzyła, że skończone ilości są niewyczerpalne, że czas może stać się zamkniętą pętlą, że każdą szkodę można naprawić. Uwierzyła, że świat uniwersytecki jest merytokracją, że ciężka praca stanowi nagrodę sama w sobie. Uwierzyła, że wydziałowa małostkowość nie dotknie nikogo, kto ugnie kark i nie będzie narzekać. Że kiedy profesorowie warczą na studentów, gdy ich poniżają i wykorzystują, robią to dla ich własnego dobra, z troski. Uwierzyła także, na przekór rosnącemu materiałowi dowodowemu, iż wszystko jest z nią w porządku, że wszystko w ogóle jest jak trzeba, że nie jest jej potrzebna żadna pomoc, że może się po prostu wziąć w garść i brnąć naprzód.

Wierzyła w to wszystko całą sobą, z tym samym delirycznym przeświadczeniem, które pozwalało stercie piasku nigdy się nie wyczerpać. Nie miała wyboru. Było to ćwiczenie niezbędne do tego wszystkiego, co miało nastąpić później.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij