- promocja
Kate. Pasja życia - ebook
Kate. Pasja życia - ebook
Fascynująca opowieść o niezwykłej rodzinie Stanislaski. Jej członkowie wspierają się w każdej sytuacji!
Wybitna tancerka Kate Stanislaski Kimball wraca w rodzinne strony. Kupuje stary dom, aby urządzić w nim szkołę tańca. W renowacji wnętrz pomaga jej Brody O’Connell, zdolny miejscowy artysta. Kate, piękna i wytrawna kusicielka, nie ukrywa swego zainteresowania przystojnym sąsiadem. Jednak Brody nie ma zamiaru tak łatwo ulec jej czarowi…
W cyklu Rodzina Stanislaskich ukazały się następujące tytuły:
Alex - Szczęśliwa pomyłka
Kate - Pasja życia
Michaił – Uwodząc dziedziczkę
Natasza – Druga miłość
Nick – Czekając na miłość
Rachel – Z nakazu serca
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9940-2 |
Rozmiar pliku: | 574 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osobiście wszystkiego dopilnuję, postanowiła. Każdy drobiazg będzie dokładnie taki, jak to sobie wymarzyłam. Marzenia jednak się spełniają.
Nie miała zamiaru zadowolić się czymś, co nie będzie dokładnie takie, jak być powinno. Uważała to za niepotrzebną stratę czasu. Kate Kimball nie uznawała strat.
Miała dwadzieścia pięć lat i więcej doświadczeń życiowych aniżeli większość ludzi na starość. Kiedy inne młode panienki chichotały na widok chłopców i zamartwiały się wymaganiami aktualnej mody, ona jeździła do Paryża i Bonn, nosząc piękne kostiumy i robiąc oszałamiające rzeczy.
Tańczyła na królewskich dworach, jadała z książętami, piła szampana w Białym Domu, płakała z radości i ze zmęczenia w moskiewskim teatrze Bolszoj. Zawsze przy tym odczuwała wdzięczność dla rodziców i całej swej wielkiej rodziny, która popierała jej wszystkie życiowe zamierzenia. To im zawdzięczała wszystko, co osiągnęła.
Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze marzyła o tańcu. Jej brat Brandon twierdził, że taniec stał się jej obsesją. Kate musiała przyznać, że Brandon doskonale to określił. Uważała, że obsesja to nic złego. Oczywiście pod warunkiem, że obsesja jest twórcza i że nie pozostawia się jej przypadkowi.
Kate ciężko pracowała nad swoją obsesją. Poświęciła baletowi dwadzieścia lat ćwiczeń, nauki, radości i bólu.
Nie tylko ona się poświęcała, jej rodzice także. Kate wiedziała, że niełatwo im przyszło pozwolić swej najmłodszej córeczce wyjechać do szkoły baletowej w Nowym Jorku. A jednak pozwolili, a potem we wszystkim jej pomagali i zawsze podtrzymywali na duchu.
To prawda, że ryzyko nie było wielkie. Wprawdzie Kate opuściła spokojne miasteczko w Wirginii Zachodniej i wyjechała do wielkiego miasta, ale w tym wielkim mieście także otaczała ją troskliwa opieka rodziny. Ale nawet gdyby nie mieli tam żadnej rodziny, rodzice i tak pozwoliliby jej wyjechać. Przecież ją kochali i mieli do niej zaufanie.
Ciężko pracowała, ćwiczyła i tańczyła. Gdy przyjęto ją do zespołu Davidova i po raz pierwszy wystąpiła na scenie, cała rodzina w komplecie zasiadła na widowni.
Przez sześć lat Kate była zawodową tancerką. Poznała światła sceny i czar muzyki pokonujący największą nawet tremę. Podróżowała po całym świecie, wcieliła się w Giselle, Aurorę, Julię i wiele innych postaci. Żadna chwila z tych sześciu lat nie została zmarnowana.
Dlaczego więc zdecydowała się zrezygnować z dalszej kariery, porzucić scenę? Najpierw sama nie bardzo wiedziała, a potem zrozumiała, że pragnie wrócić do domu.
Chciała zacząć żyć, żyć naprawdę. Uwielbiała taniec, lecz nagle zdała sobie sprawę, że pochłonął wszystkie inne aspekty jej osobowości. Lekcje, próby, przedstawienia, podróże, prasa i telewizja. Wielki świat, całkiem nieprawdziwy.
Tak więc zapragnęła normalnego życia, zachciało jej się domu. Poczuła też, że powinna dać światu coś w zamian za całą radość, jakiej doświadczyła. Postanowiła założyć szkołę tańca. O to, czy będzie miała uczniów, nie bała się ani trochę. Nazywała się Kimball, a w jej mieście to nazwisko znaczyło bardzo dużo dla tych wszystkich, których interesował taniec.
Wkrótce, obiecywała sobie, już wkrótce sama szkoła też zacznie coś znaczyć. Na pewno będę miała kogo uczyć.
Obróciła się na pięcie, rozejrzała po wielkiej, dudniącej echem sali. Tak, nadszedł czas na nowe marzenia. Nowa obsesja Kate nosiła nazwę: Szkoła Tańca Kate Kimball. Miała się stać nowym wyzwaniem i dać takie samo spełnienie jak praca na scenie.
Kate podparła się pod boki i oglądała ponure szare ściany. Wiedziała, że wkrótce znów będą białe. Czysta przestrzeń, na której zawisną fotografie tych największych. Nuriejew, Fontayne, Barysznikow, Davidov, Bannion.
Wzdłuż dwóch długich ścian bocznych umocuje się drążki, a za nimi olbrzymie lustra. To nie próżność, lecz konieczność. Tancerz musi widzieć każdy, nawet najdrobniejszy ruch, każdy łuk, każde wygięcie ciała. Ono czuje, co robi, ale trzeba widzieć, by doprowadzić ruch do perfekcji. To właściwie nie lustro, tylko okno, pomyślała Kate. Okno, przez które się wygląda, żeby zobaczyć taniec.
Stary strop trzeba naprawić albo wymienić. Nie wiedziała jeszcze, co będzie najlepsze. Ogrzewanie... Roztarła zziębnięte dłonie. Tak, ogrzewanie na pewno trzeba wymienić, podłogi wycyklinować i wypolerować. Potem jeszcze tylko oświetlenie, kanalizacja... Trzeba będzie przejrzeć instalację elektryczną.
Pomyślała z miłością o dziadku. Zanim przeszedł na emeryturę, choć właściwie jeszcze nie całkiem, był świetnym stolarzem, toteż Kate wiedziała co nieco o tym, jak się przeprowadza remont kapitalny. Postanowiła dowiedzieć się więcej, wypytywać o wszystko, zrozumieć.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak to będzie. Zgięła się w głębokim ukłonie, wyprostowała i jeszcze raz się skłoniła. Spinka się poluzowała, wysunęło się spod niej kilka pasemek upiętych w kok czarnych grubych włosów. Gdyby je rozpuścić, sięgałyby do pasa. Kate lubiła ten swój romantyczny, trochę dziki wygląd, ale tylko na scenie.
Miała ciemną cerę, tak jak jej matka, i wystające kości policzkowe, a szare oczy i podbródek odziedziczyła po ojcu. Ta niezwykła kombinacja składała się na obraz tajemniczej Cyganki, syreny, królewny z bajki. Mężczyźni widzieli w Kate tylko delikatność formy, uważali ją za subtelną romantyczkę. Nikt nie spodziewał się po niej silnej woli, nadludzkiej wytrwałości ani stalowych mięśni.
– Kiedyś zastygniesz w tej pozycji i do końca życia będziesz musiała skakać jak żaba.
Kate wyskoczyła w górę, otworzyła oczy.
– Brandon! – zawołała. Przebiegła przez wielką salę i rzuciła mu się na szyję. – Skąd się tu wziąłeś? Na długo przyjechałeś?
Brat był od niej zaledwie o dwa lata starszy. Ta całkiem przypadkowa różnica w datach urodzenia sprawiła, że ciągle ją dręczył, kiedy oboje byli jeszcze mali. Zupełnie inaczej niż Frederica, ich wspólna przyrodnia siostra. Była od nich o wiele starsza, ale nigdy nie wynosiła się z tego powodu, nigdy im nie dokuczała. A jednak to Brandon był największą miłością Kate.
– Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? – Śmiejąc się, odsunął ją od siebie. – Jesteś strasznie chuda.
– A ty gruby. – Pocałowała go z głośnym cmoknięciem. – Rodzice nic mi nie mówili, że masz przyjechać do domu.
– Nie wiedzieli. Ale usłyszałem, że zamierzasz się tu osiedlić, więc pomyślałem sobie, że trzeba cię mieć na oku. – Rozejrzał się po wielkim, brudnym pokoju, zwrócił oczy ku niebu. – Niestety, spóźniłem się.
– Tu będzie cudownie, zobaczysz.
– Być może. Na razie jest strasznie. – Objął ją ramieniem. – A więc królowa tańca chce zostać nauczycielką.
– Będę świetną nauczycielką. Dlaczego nie jesteś w Portoryko?
– Nie można grać w piłkę przez dwanaście miesięcy w roku.
– Brandon! – przywołała go do porządku.
– Paskudny ślizg na drugą bazę. Naciągnąłem ścięgno.
– Czy to bardzo źle wygląda? Byłeś u lekarza? A może...
– Dajże spokój, Katie. To nic wielkiego. Przez kilka miesięcy będę na liście kontuzjowanych. Wrócę do formy, nim zaczną się wiosenne treningi, ale do wiosny będę miał sporo wolnego czasu. Pokręcę się tu trochę i zmienię twoje życie w prawdziwe piekło.
– No tak, to rzeczywiście zrekompensuje ci utracone mecze. Chodź, pokażę ci dom – powiedziała. I popatrzę sobie, jak chodzisz, pomyślała. – Moje mieszkanie będzie na górze.
– Z wyglądu tego sufitu wnioskuję, że twoje mieszkanie w każdej chwili może się znaleźć na dole.
– Nie jest taki słaby, jak ci się zdaje. – Machnęła ręką, jakby odpędzała natrętną muchę. – Jest tylko brzydki, ale to przejściowe. Mam wielkie plany.
– Zawsze masz jakieś plany, i wszystkie wielkie.
Poszedł z nią, lekko utykając na lewą nogę. Przeszli przez wielką salę i weszli do małego holu, w którym odpadał tynk, ukazując gołą ścianę z cegieł. Skrzypiące schody zaprowadziły ich na piętro zamieszkane w tej chwili przez myszy, pająki i inne robactwo, o którym Brandon nie chciał nawet myśleć.
– Kate, ten dom...
– Ma charakter i mocne mury – dokończyła stanowczo. – Zbudowano go przed wojną domową.
– A nie w epoce kamienia łupanego? – Brandon lubił rzeczy znajdujące się w należytym porządku. Jak na przykład boisko do baseballu. – Masz pojęcie, ile cię będzie kosztowało doprowadzenie tego miejsca do stanu używalności?
– Mam pojęcie. A dokładnie się dowiem, kiedy będę rozmawiać z przedsiębiorcą budowlanym. Ten dom jest mój, Brand! Pamiętasz, jak chodziliśmy tędy z Freddie, kiedy byliśmy mali?
– Jasne. Był tutaj bar, potem jakiś warsztat czy coś w tym rodzaju, potem...
– Tu było wiele rzeczy – przerwała mu Kate. – Zaczęło się w dziewiętnastym wieku od gospody. Nikt tego domu specjalnie nie szanował, ale ja zawsze chciałam tutaj mieszkać. Wyobrażałam sobie, że wyglądam przez te wspaniałe wysokie okna, biegam po pokojach...
Zaczerwieniła się, jej oczy stały się ciemne, prawie czarne. Był to widomy znak, że zaparła się i nie popuści.
– Marzenia ośmioletniej dziewczynki nie mogą zmusić dorosłej kobiety do kupowania ruiny.
– Masz rację. Wcale nie musiałam kupować tego domu. To zbieg okoliczności. Kiedy wiosną przyjechałam odwiedzić rodziców, zobaczyłam, że wystawiono go na sprzedaż. Od tamtej pory po prostu nie mogłam o nim zapomnieć. Nawet w Nowym Jorku wciąż o nim myślałam.
Chodziła po pokoju. Widziała go takim, jaki będzie za kilka miesięcy. Widziała lśniące parkiety, czyste, mocne ściany.
– Naprawdę masz pokręcone w głowie.
Kate wzruszyła ramionami.
– Teraz jest mój. Wiedziałam o tym, kiedy tylko weszłam do środka. Czy ty nigdy nie czułeś czegoś podobnego?
Pewnie, że czuł. Poczuł to, kiedy po raz pierwszy wszedł na boisko. Zapewne gdyby wtedy z kimś na ten temat porozmawiał, usłyszałby, że wszyscy chłopcy marzą o zawodowej grze w baseball, ale tylko nielicznym się udaje, więc lepiej zająć się czymś bardziej realnym. Ale nikt z jego rodziny nigdy mu nic takiego nie powiedział. Ani rodzice, ani nikt inny nigdy nie namawiał go do rezygnacji z marzeń. Tak samo jak nie żądano od Kate, by wyrzekła się baletu.
– Chyba czułem – przyznał się Brandon. – Problem w tym, że to wszystko dzieje się zbyt prędko. Przyzwyczaiłem się, że ty działasz powoli i z namysłem.
– To się nie zmieniło. – Uśmiechnęła się do niego. – Kiedy postanowiłam odejść z baletu, wiedziałam, że będę uczyć tańca. Wiedziałam, że właśnie w tym domu chcę założyć szkołę. Moją własną szkołę. Ale przede wszystkim chciałam wrócić do domu.
– W porządku. – Przytulił ją, pocałował w czoło. – Wobec tego tak się stanie. Ale na razie lepiej stąd chodźmy. Zimno tu jak w psiarni.
– Nowe ogrzewanie jest pierwszą pozycją na liście moich inwestycji.
Brandon raz jeszcze rozejrzał się po wielkim, straszliwie zrujnowanym domu.
– To chyba bardzo długa lista – mruknął.
Szli ulicą, po której hulał grudniowy wiatr. Kate czuła w powietrzu śnieg, a właściwie delikatną zapowiedź opadów śniegu. Wystawy sklepowe już były przystrojone świątecznie. Wszędzie było pełno Mikołajów o czerwonych policzkach, kolorowych żarówek, fruwających reniferów i śniegowych bałwanów.
Ale najlepszy z najlepszych był – jak zwykle – sklep z zabawkami. W witrynie stały miniaturowe saneczki, olbrzymie pluszowe miśki w śmiesznych czapkach, lalki wystrojone jak na bal, lśniące czerwone ciężarówki i pałace z drewnianych klocków. Wspaniały bałagan, jak przy każdej dobrej zabawie.
Kate i Brandon weszli do środka, rozdzwoniły się wesołe dzwoneczki.
Klienci przechadzali się po sklepie, jakiś brzdąc wściekle walił w ksylofon. Annie Maynard, sprzedawczyni, właśnie pakowała do pudełka wielkiego pluszowego psa.
– To jedna z moich ulubionych zabawek – mówiła do klientki. – Na pewno bardzo się dziecku spodoba.
Przewiązała pakunek czerwonym sznureczkiem, spojrzała znad okularów na nowo przybyłych i aż pisnęła z radości.
– Brandon! Tasz! Zobacz, kto przyszedł. Chodź, daj mi buzi, moje ty kochanie.
Brandon wszedł za ladę, pocałował ją w policzek. Annie chwyciła się za serce.
– Od dwudziestu pięciu lat jestem mężatką – powiedziała do klientki – ale ten chłopiec zawsze sprawia, że znów czuję się jak panienka. Wesołych świąt. Zaczekaj, pójdę po twoją matkę.
– Ja po nią pójdę. – Kate uśmiechnęła się. – Brandon niech lepiej zostanie tutaj. Będzie mógł sobie z tobą poflirtować.
– Dobrze. – Annie puściła do niej oko. – Nie spiesz się za bardzo.
Brandon czaruje kobiety, odkąd skończył pięć lat, myślała z rozrzewnieniem Kate. A raczej odkąd się urodził, poprawiła się w myślach, wędrując pomiędzy półkami pełnymi zabawek. I wcale nie dlatego, że jest zabójczo przystojny. W każdym razie nie tylko z tego powodu. I nie tylko z powodu czaru, jaki wokół siebie roztacza, kiedy ma dobry humor.
Kate już dawno doszła do wniosku, że wszystkiemu winne są feromony. Niektórzy mężczyźni nie muszą nic robić, a kobiety i tak za nimi szaleją. Nie wszystkie, ale zdecydowana większość.
Kate należała do mniejszości. Mężczyzna musiał mieć w sobie coś więcej niż tylko wygląd, czar i seksapil, żeby się nim zainteresowała. Może dlatego, że znała wielu takich, na których miło było popatrzeć... i na tym koniec. Nie mieli nic prócz pięknej powłoki. Jak sklepowe manekiny.
Weszła do działu z samochodzikami i oniemiała.
Stojący tam mężczyzna na pewno nie był manekinem. Owszem, był przystojny, ale bardzo męski. Idealne uosobienie męskości. Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu w przepięknym opakowaniu, pomyślała Kate.
Była tancerką, toteż jak mało kto potrafiła ocenić wspaniałe ciało. Ciało tego człowieka, który właśnie w tej chwili oglądał rzędy miniaturowych pojazdów, było opakowane w spłowiałe dżinsy, flanelową koszulę i starą dżinsową kurtkę, stanowczo za lekką jak na tę porę roku.
Jego buty wyglądały na bardzo solidne i bardzo stare. Kate nigdy przedtem nie przyszło do głowy, że znoszone buty mogą być pociągające.
No i te włosy: ciemne z jasnymi pasemkami, okalające szczupłą twarz o ostrych konturach, pełne usta... Sprawiały wrażenie, jakby to była jedyna miękka część jego ciała. Nos miał prosty i długi, podbródek kanciasty, a oczy...
Właściwie nie mogła dostrzec jego oczu, nawet ich koloru, bo widok zasłaniały jej rzęsy. Ale wyobraziła sobie, że są niebieskie.
Sięgnął po jedną z zabawek i wtedy Kate zwróciła uwagę na jego dłonie. Duże, szerokie, silne. Zaczęła sobie wyobrażać, całkiem niewinnie, oczywiście...
No i potknęła się.
Łoskot spadających autek obudził ją z rozmarzenia i sprawił, że nieznajomy się odwrócił. Oczy miał zielone, intensywnie zielone.
– Ale się narobiło... – Uśmiechnęła się do niego i śmiejąc się z samej siebie, przykucnęła, by pozbierać autka. – Mam nadzieję, że nikt nie jest ranny.
– Na szczęście mamy karetkę pogotowia. Na wszelki wypadek. – Przykucnął obok Kate, wziął do ręki lśniący białym lakierem model ambulansu.
– Dziękuję. Jeśli zdążymy to posprzątać, zanim zjawią się tutaj gliny, to może nie wlepią mi mandatu i skończy się tylko na ostrzeżeniu. – Pomyślała, że ten mężczyzna nie tylko świetnie wygląda, ale także bardzo dobrze pachnie. Drewnianymi wiórami i jeszcze czymś. Mężczyzną! Specjalnie tak się ustawiła, żeby musiał ją trącić kolanem. – Często tu przychodzisz?
– No. – Spojrzał na nią uważnie. Od razu zauważyła w jego oczach błysk zainteresowania. – Chłopcy nigdy nie wyrastają ze swoich zabawek.
– Podobno. A ty czym lubisz się bawić?
Zdziwił się. Nieczęsto się zdarza spotkać taką piękną, bezpośrednią kobietę. Zwłaszcza w sklepie z zabawkami. Mało brakowało, a zacząłby się jąkać, a potem zrobiłby coś, czego nie robił od lat: powiedziałby coś, zanim by pomyślał.
– Zależy, w co się bawię. A ty w co się bawisz?
Roześmiała się, odgarnęła kosmyk włosów z czoła.
– Och, ja lubię różne gry. Zwłaszcza te, w których wygrywam.
Chciała wstać, ale on zrobił to szybciej. Wyprostował te swoje długie nogi, wyciągnął do niej rękę. Kate uchwyciła się jej. Dłoń była twarda i silna. Taka, jaka powinna być dłoń mężczyzny.
– Jeszcze raz dziękuję. Mam na imię Kate.
– Brody. – Podał jej mały niebieski samochodzik. – Chcesz kupić auto?
– Nie dzisiaj. Tak sobie oglądam wszystko. Może coś mi wpadnie w oko... – Znów się uśmiechnęła.
Brody z największym trudem powstrzymał się od gwizdania. Kobiety czasami go podrywały, ale nigdy tak jawnie. On zresztą nie zwracał na nie uwagi. Nie był z kobietą od... No cóż, stanowczo za długo.
– Kate. – Oparł się o półkę. Pomyślał, że to nawet zabawne, gdy ciało tak szybko przypomina sobie odpowiednie ruchy, jakby nigdy tego rytuału nie przerywało. – Może byśmy...
– Katie! Nie wiedziałam, że przyszłaś. – Natasza Kimball szybko szła przez sklep. Niosła olbrzymią zabawkę: samochód z gruszką do cementu.
– Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmiła Kate.
– Uwielbiam niespodzianki, ale najpierw obowiązki. Proszę, Brody, tak jak obiecałam. Przywieźli to w poniedziałek i odłożyłam dla ciebie.
– Fantastyczna. – Dwuznaczny uśmieszek ustąpił miejsca uśmiechowi zadowolenia. – Rewelacyjna. Jack zwariuje z radości.
– Ta firma robi zabawki z wielką dbałością o szczegóły. Tym autem będzie się bawił przez kilka lat, a nie tylko przez pierwszy tydzień po Gwiazdce. Widzę, że już poznałeś moją córkę. – Natasza przytuliła do siebie Kate.
Brody oderwał wzrok od samochodu.
– To jest pani córka?
A więc to jest ta tancerka, pomyślał. Dlaczego od razu się nie domyśliłem? Przecież to widać.
– Poznaliśmy się przed chwilą. Przy okazji niewielkiego wypadku samochodowego. – Kate wciąż się uśmiechała. Na pewno tylko jej się zdawało, że poczuła chłód. – Jack to twój siostrzeniec?
– To mój syn.
– Ach, tak. – W wyobraźni zrobiła wielki krok do tyłu.
Ależ ten facet jest bezczelny, pomyślała. Ma żonę, a mimo to śmie ze mną flirtować! Bo to przecież nie ma żadnego znaczenia, kto pierwszy zaczął. Ja nie mam męża, więc mi wolno.
– Na pewno bardzo mu się spodoba – powiedziała, tym razem chłodno. Odwróciła się do matki. – Mamo...
– Wiesz, Kate, opowiedziałam Brody'emu o twoich planach. Pomyślałam sobie, że mógłby rzucić okiem na ten twój dom.
– Po co?
– Brody ma firmę budowlaną i doskonale zna się na stolarce. To właśnie on w zeszłym roku wyremontował gabinet twojego ojca. I obiecał przyjrzeć się mojej kuchni. Moja córka zawsze musi mieć wszystko co najlepsze – wyjaśniła Brody'emu Natasza. Oczy jej się śmiały. – Więc oczywiście pomyślałam o tobie.
– Jestem bardzo zobowiązany.
– Niepotrzebnie. Polecam jej ciebie, ponieważ wiem, że robisz bardzo dobrą robotę za rozsądną cenę. – Uścisnęła jego rękę. – Oboje ze Spence'em będziemy ci bardzo wdzięczni, jeśli zechcesz się tym zająć.
– Po co ten pośpiech, mamo? Ale, ale, czy wiesz, że znalazłam w tym starym domu coś dziwnego? Jest przy wejściu i czaruje Annie.
– Co takiego? Brandon? Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Natasza wybiegła z działu motoryzacyjnego.
– Miło cię było poznać – powiedziała Kate.
– Mnie także. Jak będziesz chciała mi pokazać ten budynek, to do mnie zadzwoń.
– Oczywiście. – Ustawiła na półce mały samochodzik, który od niego dostała. – Twojemu synowi na pewno spodoba się ta betoniarka. Czy to twoje jedyne dziecko?
– Tak. Mam tylko Jacka.
– Na pewno oboje z żoną poświęcacie mu bardzo dużo czasu. Ja też nie mam go zbyt wiele. Przepraszam, ale...
– Matka Jacka zmarła cztery lata temu. Ale ja rzeczywiście poświęcam mu wiele czasu. Uważaj na zakrętach, Kate. – Wpakował sobie pod ramię pudełko z betoniarką i odszedł.
– Ale się narobiło – mruknęła Kate. – Strasznie się wygłupiłam.
Zdaniem Brody'ego największą zaletą posiadania własnego przedsiębiorstwa była niezależność. Prowadzenie firmy nieraz przysparzało mu bólu głowy: sterty dokumentów, odpowiedzialność, szukanie zamówień. Ale niezależność, zwłaszcza możliwość dowolnego dysponowania czasem, rekompensowała wszystkie niedogodności.
Przez ostatnie sześć lat Brody miał tylko jeden priorytet. Na imię mu było Jack.
Schował betoniarkę do furgonetki i pojechał do klienta sprawdzić, jak postępują roboty remontowe. Potem jeszcze zadzwonił do dostawcy, by mu przypomnieć, jakich materiałów będzie koniecznie potrzebował na jutro, zawiózł potencjalnemu klientowi orientacyjny kosztorys remontu łazienki i wrócił do domu.
W poniedziałki, środy i piątki przyjeżdżał do domu przed szkolnym autobusem. We wtorki i czwartki oraz w razie nieprzewidzianych komplikacji Jacka dostarczano do państwa Skully, gdzie spędzał popołudnie na zabawie ze swym najlepszym przyjacielem Rodem. Oczywiście pod bacznym okiem Beth Skully, matki Roda.
Brody był bardzo wdzięczny Beth i Jerry'emu Skullym. Ich dom stał się miejscem, w którym Jack mógł bezpiecznie i szczęśliwie spędzać czas, gdy nie miał się kto nim zająć we własnym domu. W ciągu tych dziesięciu miesięcy, jakie minęły od ich powrotu do Shepherdstown, Brody niemal codziennie myślał o tym, jak spokojnie żyje się w małym mieście.
Miał trzydzieści lat i wciąż nie mógł się nadziwić tamtemu młodemu mężczyźnie, który zaledwie dziesięć lat temu uciekał z tego miasteczka tak szybko, aż się za nim kurzyło.
No i chwała Bogu, pomyślał, skręcając w ulicę, przy której stał jego dom. Gdybym stąd nie wyjechał, gdybym nie chciał tak bardzo zostawić swojego śladu gdzieś indziej, nigdy bym się nie nauczył tego wszystkiego, co umiem, nigdy nie poznałbym życia, tak jak je poznałem. Nie spotkałbym Connie i nie miałbym Jacka.
Jego życie zatoczyło pełne koło. Prawie pełne, bo jeszcze nie pogodził się całkiem z rodzicami, choć i w tej sprawie zrobił już pewne postępy. A raczej zrobił je Jack. Ojciec Brody'ego nadal miał żal do syna, ale nie potrafił się oprzeć wnukowi.
Brody patrzył na las rosnący po obu stronach szosy. Z ołowianego nieba powoli spłynęło na ziemię kilka płatków śniegu.
Dobrze, że wróciłem, pomyślał. To dobre miejsce na wychowywanie chłopca. Lepiej dla nas obu, że wyjechaliśmy z dużego miasta, że zaczęliśmy wszystko od nowa tutaj, gdzie mamy rodzinę. Jack ma tu babcię i dziadka. Są całkiem zwyczajni, ale kochają go za to, jaki jest, widzą w nim małego chłopca, a nie pamiątkę po nieodżałowanej stracie.
Skręcił w swoją uliczkę, zawrócił, wyłączył silnik. Autobus nadjedzie za chwilę, wyskoczy z niego Jack, podbiegnie do furgonetki i wdrapie się do kabiny. Od razu zacznie opowiadać o wszystkim, co mu się przydarzyło tego dnia w szkole.
Szkoda, że ja mu nie mogę opowiedzieć o wszystkim, co mnie spotkało, pomyślał nieco ubawiony Brody.
Przecież nie może powiedzieć sześcioletniemu synowi, że po raz pierwszy od wielu lat jakaś kobieta zrobiła na nim wrażenie. I to nie byle jakie. Musi sobie sam z tym poradzić, sam musi się zastanowić, co z tym fantem zrobić.
Naprawdę długo obywał się bez kobiet. Zresztą co w tym złego, że znów zaczął o nich myśleć, że znów jedną z nich zauważył? Zwłaszcza że ta kobieta nie krępowała się zrobić pierwszego kroku.
Czemu by nie, myślał. Krótki taniec godowy, kilka cywilizowanych randek, a potem już nieco mniej cywilizowany seks. Każdy dostałby to, czego chce, i nikt by na tym nie ucierpiał. Mruknął coś pod nosem, roztarł zesztywniały kark. Dobrze wiedział, że nigdy nie jest tak idealnie, że zawsze ktoś traci, może nawet cierpi.
A jednak zaryzykowałby, gdyby nie chodziło o Kate Kimball, ukochaną córeczkę Nataszy i Spence'a Kimballów. Już raz popełnił ten błąd i nie zamierzał go powtarzać.
Dużo wiedział o Kate. Primabalerina, ulubienica wyższych sfer, jedna z najjaśniejszych gwiazd na firmamencie nowojorskiego światka artystycznego. A Brody wolałby dać sobie wyrwać wszystkie zęby za jednym zamachem, niż oglądać przedstawienie baletowe. Dość miał ukulturalniania, jakie musiał przejść podczas trwania swego krótkiego małżeństwa.
Connie była wyjątkową kobietą. Naturalna mimo otaczającej ją pompatyczności. A jednak było mu ciężko. Nie wiedział, jak długo jeszcze chciałoby im się wspólnie wyrąbywać drogę przez tę towarzyską dżunglę.
Bardzo kochał Connie, lecz życie z nią nauczyło go, że łatwiej się żyje, gdy się jest wśród swoich, a jeszcze łatwiej, gdy mężczyzna unika wszelkich poważnych związków z kobietami.
Dobrze się stało, że nam przerwano, nim zdążyłem zaprosić Kate Kimball na randkę, pomyślał.
Wielki żółty autobus zatrzymał się z jękiem hamulców, włączył światła awaryjne. Kierowca zasalutował żartobliwie. Brody oddał salut i patrzył, jak jego domowa błyskawica wystrzeliwuje z autobusu.
Jack był niedużym chłopcem, lecz uwagę przykuwały jego wielkie stopy, jakby na wyrost. Miał roześmianą okrągłą buzię, zielone oczy, takie same jak Brody, i niewinny uśmiech małego dziecka. A kiedy ściągał czerwoną narciarską czapeczkę, a robił to, kiedy tylko mógł, wyskakiwała spod niej burza bardzo jasnych włosków.
Był już prawie przy samochodzie ojca, gdy nagle zwolnił biegu, odchylił głowę do tyłu i próbował schwytać na język jeden z leniwie spadających z nieba płatków śniegu.
Brody patrzył na syna, czuł, jak serce wzbiera mu miłością. Ta miłość była w jego życiu najważniejsza, ona zajmowała mu najwięcej czasu. Nie chciał tego zmieniać.
Drzwi furgonetki otworzyły się gwałtownie i już po chwili roześmiany chłopczyk wdrapywał się na siedzenie obok kierowcy. Przywodził na myśl rozradowanego szczeniaka o zbyt wielkich łapach.
– Cześć, tato! Śnieg! Może napada dwa metry i nie będzie lekcji, i ulepimy w ogródku milion bałwanów, i pójdziemy na sanki. – Rozpierająca go radość życia nie pozwalała mu ani chwili usiedzieć spokojnie na miejscu. – Pójdziemy?
– Jak tylko napada dwa metry śniegu, natychmiast zaczniemy lepić pierwszego z miliona bałwanów.
– Słowo?
– Słowo honoru – odparł Brody. Dotychczas nigdy nie złamał danego synowi słowa i miał nadzieję, że tak będzie zawsze.
– Fajnie. Wiesz co?
– Co takiego? – Brody włączył silnik, jechał powoli w stronę domu.
– Do Gwiazdki zostało tylko piętnaście dni, a pani Hawkins powiedziała, że jutro będzie już tylko czternaście, a czternaście dni to dwa tygodnie.
– To chyba znaczy, że jeśli od piętnastu odejmiemy jeden, to zostanie czternaście.
– Naprawdę? – Jack aż oczy otworzył ze zdumienia, ale nie chciał się tym teraz zajmować. Miał ważniejsze sprawy na głowie. – Za dwa tygodnie jest Gwiazdka, a babcia mówi, że czas szybko ucieka, więc właściwie Gwiazdka jest już teraz.
– Właściwie tak.
Brody zatrzymał auto przed starym dwupiętrowym domem. Wiedział, że przyjdzie dzień, gdy cały dom zostanie wyremontowany, ale na razie jest jaki jest. Najważniejsze, że daje się w nim mieszkać.
– Jeśli właściwie już jest Gwiazdka, to może mógłbym dzisiaj dostać prezent.
– Bo ja wiem... – Brody udawał, że się zastanawia. – Całkiem nieźle to sobie wymyśliłeś, ale nie dostaniesz dziś prezentu. Musisz poczekać do Gwiazdki.
– Ojej.
– Ojej – powtórzył Brody tym samym żałosnym tonem, a potem się roześmiał i porwał synka na ręce. – Ale jeśli dasz mi buzi, to zrobię na kolację Wspaniałą Magiczną Pizzę O'Connellów.
– Fajnie! – Jack przytulił się do ojca, pocałował go w policzek.
Brody'emu już nic więcej do szczęścia nie brakowało.