Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Katedra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2024
Ebook
49,90 zł
Audiobook
14,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Katedra - ebook

Nowe, ekskluzywne wydanie opowieści, którą zachwycił się świat.

Oto Katedra wyrosła z żywokrystu, świątynia milczącego kosmosu. Piękno nieludzką ręką stworzone. Tajemnica nauki, religii i sztuki. Wejdź. Przeżyj. Spróbuj wypowiedzieć.

Wypadek zmusza holownik „Sagittarius” do schronienia się na jednej z planetoid w układzie gwiazdy Lévie. Zapasów tlenu nie starczy jednak dla wszystkich. Izmir Predú poświęca się, by reszta załogi holownika przeżyła. Do jego grobu na zimnej, pozbawionej atmosfery planetoidzie ciągną tłumy. Niektórzy pielgrzymi doznają cudownego uzdrowienia. Jeden z nich na grobie Izmira funduje Katedrę.

Katedry się nie buduje, lecz sadzi. Katedra rośnie, dojrzewa, rozkwita. Co, kto wpływa na jej architekturę i na trajektorię planetoid? Wysłany na Izmiraidy ksiądz Pierre Lavone ma rozstrzygnąć kwestię cudów i świętości Izmira Predú, odkryć tę tajemnicę Izmiraid – zanim z Katedrą przepadną na wieczność w międzygwiezdnej pustce…

Wydanie dopełnione szkicami, projektami alternatywnymi oraz opracowanymi na potrzeby tej edycji kadrami Tomka Bagińskiego z jego nominowanej do nagrody Oscara adaptacji Katedry, wyprodukowanej przez Platige Image.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07996-6
Rozmiar pliku: 7,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­tego. Amen. Izmi­ra­idy na wy­cią­gnię­cie ręki, sie­dem­dzie­siąt dni od pe­ri­le­vium, bu­rza za sto dwa­na­ście go­dzin. „Roz­ma­ryn” już pra­wie zrów­nał wek­tor pręd­ko­ści z ich wek­to­rem, wi­dać Ka­te­drę, mam ją na su­fi­cie, ob­raz czasu rze­czy­wi­stego. Za­my­kam i otwie­ram oczy, i spada na mnie dra­pież­nym pta­kiem, chuda szyja, roz­ło­żone sze­roko skrzy­dła wież, ko­ści­ste szpony, szkie­let kor­pusu.

Za­ży­łem po­dwójną dawkę stu­paka, głowa mi pęka w nie­waż­ko­ści. Pró­bo­wa­łem czy­tać Fe­reta, ale gu­bi­łem wą­tek po kilku zda­niach. Kur­tu­azyjne roz­mowy z Mir­to­nem. To czar­ter i lecę nim tylko ja i dok­tor Wa­soj­fem­gus, który prak­tycz­nie nie wy­cho­dzi z za­ślepu; więc lecę sam. Dia­lo­guję z „Roz­ma­ry­nem”, gdy tak snuję się po jego wnę­trzu, sztuczny dzień, sztuczna noc. Ma bar­dzo sym­pa­tyczny in­ter­fejs. Cza­sami pod­czas ćwi­czeń w si­łowni, otu­ma­niony do­krew­nymi wy­dzie­li­nami, omal za­po­mi­nam, że to tylko pro­gram. Ma swoje prio­ry­tety. Pil­nuje, bym nie czuł się sa­motny, i wciąga mnie w roz­mowy na te­maty, o któ­rych my­śli, że mnie in­te­re­sują.

– Więc są­dzi ksiądz, że to nie był święty i żadne cuda nie miały miej­sca? – pyta znie­nacka.

– Nie mam wy­ro­bio­nego zda­nia – od­po­wia­dam.

– Och, na pewno ksiądz ma – śmieje się „Roz­ma­ryn”.

– A co ty są­dzisz? – od­bi­jam pi­łeczkę.

„Roz­ma­ryn” chwilą mil­cze­nia daje do zro­zu­mie­nia, że się na­my­śla.

– Są­dzę – za­czyna – że je­śli był w owej chwili nie­po­czy­talny, było to sza­leń­stwo z ła­ski. Gdyby Bóg po­zwa­lał so­bie w ogóle na bez­po­śred­nie in­ge­ren­cje, to Izmir sta­no­wiłby nie naj­gor­szy pre­tekst.

– Więc wie­rzysz?

– W Boga? Czy wie­rzę? Ra­czej... do­my­ślam się – rze­cze „Roz­ma­ryn”.

Kto wie, może i w tym wy­padku Tu­ring się my­lił.

Spraw­dzam ak­tu­alne dane na te­mat ren­dez-vous pla­ne­toid z Ma­de­le­ine. Wciąż nic pew­nego. Na łą­kach kom­pu­ta­cyj­nych Cen­trum Astro­no­micz­nego w Li­zonne ży­wo­kryst tych rów­nań roz­rósł się na bli­sko hek­tar, a mimo to nie ma stu­pro­cen­towo pew­nego wy­niku. W naj­gor­szym wy­padku mam mie­siąc. Czy Ko­ściół rze­czy­wi­ście by­łoby stać na prze­su­nię­cie tak du­żej pla­ne­to­idy? Czy owa fan­ta­sma­go­ryczna Ma­szyna Ho­ana w ogóle po­zwo­li­łaby na po­dobne prze­su­nię­cie?

Je­stem. Pierw­szy dzień na Izmi­ra­idach. Wi­dzia­łem grób, roz­ma­wia­łem z księ­dzem Mir­to­nem. Bu­rza tym­cza­sem wy­go­to­wała się po dru­giej stro­nie. Wie­dzieli, gdzie po­sa­dzić „Sa­git­ta­riusa”. (No nie, co to ma wspól­nego, wszystko za­leży od pory dnia, mo­mentu ob­ro­to­wego ka­mie­nia; chyba że Wek­tor Ho­ana...)

Ka­te­dra stoi poza bio­stazą mia­sta, jest za wy­soka, prze­bi­łaby ko­pułę. Wa­ha­dło­wiec „Roz­ma­ryna” wy­sa­dził nas po dru­giej stro­nie, samo mia­sto (mia­sto! – za dużo po­wie­dziane: ra­czej przy­kryte pół­kulą po­wie­trza sku­pi­sko tym­cza­so­wych kwa­ter) leży w płyt­kim kra­te­rze i jego zbo­cza za­gro­dziły nam wi­dok czarną skarpą. Ta Izmi­ra­ida na­zywa się Róg, jest druga pod wzglę­dem wiel­ko­ści w ca­łym sku­pi­sku, ale i tak cią­że­nie prak­tycz­nie tu nie ist­nieje. Od razu prze­sie­dli­śmy się do gru­isa. Wa­soj­fem­gus po­mógł mi ze ska­fan­drem, te sa­mo­wy­star­czalne próż­niówki to praw­dziwe zbroje, czło­wiek my­śli pół mi­nuty, za­nim ru­szy nogą.

Gruis na tra­sie od lą­do­wi­ska do ko­puły jeź­dzi wzdłuż oświe­tlo­nej ja­skrawo trak­cji, przy­mo­co­wany jest do niej za po­mocą dwóch ela­stycz­nych pa­łą­ków, wy­gląda to pra­wie jak ko­lejka li­nowa.

Kiedy je­cha­li­śmy, dok­tor wska­zał na prawo i po­wie­dział:

– Wrak.

Zo­rien­to­wa­łem się, że ma na my­śli ho­low­nik Izmira. Spoj­rza­łem w tam­tym kie­runku, lecz ni­czego nie do­strze­głem.

– Już za ho­ry­zon­tem – rzekł Wa­soj­fem­gus. – Jest li­nia także do niego. Ksiądz na piel­grzymce?

– Nie – od­par­łem i spró­bo­wa­łem za­żar­to­wać: – Służ­bowo.

Nie bar­dzo wi­dzia­łem przez pla­stik hełmu jego twarz, ale chyba się nie uśmiech­nął.

– Ja wła­ści­wie tylko na chwilę... – mruk­nął. – Sko­rzy­sta­łem z oka­zji, że lu­dzie za­ma­wiają czar­tery do ewa­ku­acji. My­śli ksiądz, że Ma­de­le­ine nas pu­ści?

Chcia­łem wzru­szyć ra­mio­nami, ale nie­wiele z tego wy­szło.

– Nie wiem. Li­czą jesz­cze.

– Taa.

Niebo nie jest tu nie­bem, lecz po pro­stu roz­pię­tym na wy­so­kiej pół­s­fe­rze ko­smo­sem. Go­rzej: mo­men­tal­nie traci tę ilu­zję dwu­wy­mia­ro­wo­ści, wy­star­czy się za­pa­trzyć przez parę se­kund i już przy­tła­cza cię po­tworna ot­chłań. Umysł na­tych­miast prze­sta­wia się na ob­ra­zo­wa­nie prze­strzenne i nie masz naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, żeś jeno pył­kiem drob­nym w tym oce­anie, mrówką na ka­myku. Można wpaść w pa­nikę. Ci, co pierw­szy raz wy­cho­dzą w otwarty ko­smos, czują nie­mal fi­zycz­nie, jak ich zmy­sły tracą wszel­kie punkty orien­ta­cji; za­czyna się upa­dek, spa­dają w nie­skoń­czoną pustkę. Były przy­padki utraty przy­tom­no­ści, były wy­mioty i szlo­chy, był na­wet obłęd. Na pla­ne­to­idzie to nie grozi, mimo wszystko jest tu ja­kiś ho­ry­zont, jest grunt pod sto­pami, do­myślna płasz­czy­zna „dołu”. Ale gdy unie­siesz głowę i stra­cisz je z oczu... Mój Boże. Nie do opi­sa­nia.

Wje­cha­li­śmy na kra­wędź kra­teru. Śluza ko­puły już otwie­rała się przed ma­ską gru­isa. Sama ko­puła z ze­wnątrz pre­zen­to­wała się jako mlecz­no­biała pół­s­fera, nic wła­ści­wie nie było przez nią wi­dać. Wje­cha­li­śmy do śluzy i za­raz wy­je­cha­li­śmy, drzwi za­mknęły się i otwo­rzyły tak szybko, że na­wet tego nie za­uwa­ży­łem; spoj­rza­łem w górę – i znowu spa­dły na mnie gwiazdy: od we­wnątrz ko­puła jest bo­wiem cał­ko­wi­cie prze­zro­czy­sta.

Po­mimo tej po­le­ro­wa­nej gładko czerni bez­cie­niowe świa­tło za­lewa jej wnę­trze.

Bu­dynki stoją w czte­rech kon­cen­trycz­nych krę­gach, w środku naj­star­sze; więk­szość dwu-, trzy­pię­tro­wych. Krąg czwarty, ze­wnętrzny, we­dług dok­tora jest nie­mal w ca­ło­ści opusz­czony.

Gruis uwol­nił się od trak­cji i Wa­soj­fem­gus prze­szedł na ręczne. Lewą ręką wska­zy­wał mi­jane ży­wo­krystne ściany i pe­ro­ro­wał (już nie przez in­ter­kom, zdję­li­śmy bo­wiem hełmy):

– To Ma­ta­bozzy. Za­częli ucie­kać, gdy tylko oka­zało się, że po­dej­dziemy pod Ma­de­le­ine. Oni to pierwsi li­czyli. Pro­ce­sują się wła­śnie o te działki na szcze­nia­kach Li­zonne, dwa ty­siące hek­ta­rów gę­stego lasu ana­li­tycz­nego, niech się Cen­trum schowa. W szczy­cie, ja­kieś pięć lat temu, po­noć jedna trze­cia tego lasu mełła rów­na­nia gra­wi­ta­cyjne Izmi­ra­idów. W ra­mach te­stingu pa­ra­me­trów kon­tro­l­nych spięli z Fi­stasz­kiem sie­dem cięż­ko­me­ta­licz­nych me­te­orów. Było to jesz­cze przed kry­tycz­nym pe­ri­le­vium, no i te­raz mamy Pro­ces Czter­na­stu. Już wi­dzę, jak ad­wo­kaci wy­ja­śniać będą sę­dziom przy­się­głym teo­rię cha­osu. Ma­ta­bozza naj­praw­do­po­dob­niej pój­dzie w bi­fur­ka­cje, nikt im nie do­wie­dzie, że to nie­prawda. Czyli w su­mie dwa po­tężne pro­cesy. Nic dziw­nego, że tną bu­dżet. Oni pierwsi. Na­to­miast ten ar­ka­dowy ciąg po le­wej to fi­lia NASA. Teo­re­tycz­nie ogra­ni­czają się do mo­ni­to­ringu. Ha! Za mo­jej po­przed­niej wi­zyty, jak wy­pły­nęła pro­po­zy­cja ro­ze­rwa­nia czar­nych żył ato­mów­kami, NASA wy­sko­czyła z tą ustawą weta. Był za­mach na ich mó­zgowca. Stąd, wi­dzi ksiądz, to zie­lone, tam mieszka ekipa śled­czych UL; w każ­dym ra­zie miesz­kała, cho­ciaż nie wy­gląda, żeby też się już wy­nie­śli. A tamta ćwiartka to wszystko kwa­tery go­ścinne; Honzl to dzier­żawi piel­grzy­mom, pod­czas sze­ro­kich okien ma full. Te­raz się mo­dli, żeby Ma­de­le­ine nas pu­ściła.

– On to dzier­żawi, mówi pan. Zna pan sta­tus prawny Izmi­ra­idów?

– Aha, prawo łu­pieżcy, par­ce­la­cja wir­tu­alna. Więc te plotki są praw­dziwe? Bę­dzie­cie ra­to­wać Róg?

– Pro­szę pana...

– No tak.

Mi­nę­li­śmy już cen­trum, czyli okrą­gły plac z fon­tanną w środku (wiel­kie kro­ple wody spa­dały po ab­sur­dal­nie wy­so­kich pa­ra­bo­lach). Wa­soj­fem­gus skrę­cił za bia­ło­ścienny bu­dy­nek o wy­szu­ka­nej arab­skiej ar­chi­tek­tu­rze i tu za­trzy­mał gru­isa. Wy­siadł, mach­nął mi ręką i ru­szył ku cie­niom strze­li­stych ar­kad. Pa­trzy­łem, jak szedł. Ko­lana pra­wie w ogóle nie pra­co­wały, głów­nie achil­les. Miał fa­cet wprawę. Szybko znik­nął w mroku.

Prze­łą­czy­łem gru­isa na auto i po­da­łem mu ad­res kwa­ter wy­naj­mo­wa­nych u Hon­zla przez die­ce­zję Li­zonne. Sa­mo­chód ru­szył. Znowu je­cha­łem przez mil­czące mia­sto. Te­raz do­piero uświa­do­mi­łem so­bie prze­raź­liwą jego bez­lud­ność. Przez cały czas, od sa­mej śluzy, nie zo­ba­czy­łem żad­nego miesz­kańca. Wy­glą­dało, jakby nie tylko czwarty, ale wszyst­kie kręgi ży­wo­kryst­nej za­bu­dowy zo­stały już dawno opusz­czone.

Że nie było to prawdą, prze­ko­na­łem się, wszedł­szy do głów­nego holu ho­telu Hon­zla. W ni­czym nie przy­po­mi­nał on li­zoń­skich czy ziem­skich holi ho­te­lo­wych (bar­dziej sta­ro­modne sto­isko z elek­tro­niką) – w ni­czym prócz jed­nego: re­cep­cjo­ni­sty. Gdy tylko prze­kro­czy­łem próg (prawdę rze­kł­szy, prze­szy­bo­wa­łem, i to po zde­cy­do­wa­nie zbyt ostrym łuku), on pod­niósł się zza sze­ro­kiej lady, na któ­rej błysz­czał kan­cia­stymi wnętrz­no­ściami roz­be­be­szony au­to­mat. Pod­szedł i wy­cią­gnął dłoń. Uści­sną­łem ją mimo rę­ka­wicy.

– Oj­ciec La­vone, jakże się cie­szę, jed­nak oj­ciec do­tarł. – Był bar­dzo młody, góra trzy­dzie­ści pięć lat; pew­nemu, moc­nemu uści­skowi prze­czył nie­śmiały uśmiech na twa­rzy o oliw­ko­wej ce­rze. – Jack, to zna­czy ksiądz Mir­ton, czeka na ojca. Nu­mer dwie­ście dwa.

– Bar­dzo mi miło, a wła­ści­wie...

– Honzl, Ste­fan Honzl.

Tak oto po­zna­łem miej­sco­wego po­ten­tata w branży ho­te­lar­skiej. Po­szedł za­brać z gru­isa ba­gaże. Mój po­kój miał nu­mer dwie­ście trzy. W ścia­nach windy umiesz­czono liczne uchwyty, przy­spie­sze­nie ci­skało czło­wie­kiem o su­fit, nie­ostrożny no­wi­cjusz wy­cho­dził z gu­zem wiel­ko­ści orze­cha.

Co się ty­czy luk­su­sów ho­te­lo­wych, to uj­rzaw­szy ko­ry­tarz dru­giego pię­tra, prze­sta­łem ży­wić ja­kie­kol­wiek złu­dze­nia wzglę­dem cha­rak­teru Hon­zlo­wego przed­się­wzię­cia. Użył stan­dar­do­wego ży­wo­kry­stu i z pew­no­ścią nie wy­kosz­to­wał się na żadne upięk­sze­nia wy­stroju; to już „Roz­ma­ryn” wię­cej miał w so­bie z ho­telu. Gołe ściany, goła pod­łoga, zie­lon­kawa lu­mi­ne­scen­cja su­fitu, drzwi kro­jone w iden­tyczne pro­sto­kąty. Na Li­zonne ta­kie kwa­tery lo­ko­wa­łyby się po­ni­żej gwa­ran­to­wa­nego mi­ni­mum so­cjal­nego.

Za­pu­ka­łem do dwie­ście dwójki.

Mir­ton rze­czy­wi­ście cze­kał na mnie. Wsze­dłem w ja­kąś roz­le­głą wi­zu­ali­za­cję 3D, czym prę­dzej ją wy­łą­czył, zdą­ży­łem spo­strzec tylko skom­pli­ko­waną sym­bo­likę al­go­ryt­mów ewo­lu­cyj­nych. Mir­ton jest w wieku Hon­zla, na żywo wy­gląda jesz­cze mło­dziej niż przez te­le­fon. Okrop­nie ner­wowy czło­wiek. W tym po­wi­tal­nym wo­do­spa­dzie go­rą­cych słów po­mie­ścił tyle afek­to­wa­nych wes­tchnień i żach­nięć, że już za­czą­łem po­dej­rze­wać prze­szar­żo­waną grę – ale to jest wła­śnie Mir­ton, Mir­ton par excel­lence.

– Ksiądz nie ma upraw­nień do wy­da­wa­nia wią­żą­cych za­le­ceń co do miejsc kultu, prawda? Och, za­sta­na­wia­łem się tylko... Tak, ja wiem, że to są cuda nie­po­twier­dzone. Ale je­śli Ko­ściół zde­cy­do­wałby się uru­cho­mić swe za­soby... Nie­które z kon­sor­cjów za­an­ga­żo­wa­nych tu­taj z pew­no­ścią chęt­nie wzię­łyby w tym udział, mogę skon­tak­to­wać księ­dza, tak, prze­pra­szam, mogę cię skon­tak­to­wać z miej­sco­wymi agen­tami, któ­rzy w imie­niu li­zoń­skich de­cy­den­tów czy­nili mi ta­kie alu­zje... Ależ nie, nie, nie, wręcz prze­ciw­nie; już sła­łem prośby, zna­la­zło się na­wet kilku chęt­nych na za­stęp­stwo, ale ja­koś... Ro­zu­miesz, to już czwarty rok, nie­mal pro­sto po se­mi­na­rium, z kim ja tu mam do czy­nie­nia, no sam przy­znasz, na­prawdę czas już, że­bym wró­cił na Li­zonne; je­śli był­byś tak do­bry... We­dług swo­jego uzna­nia, rzecz ja­sna. Nerwy? Może fak­tycz­nie. Sam się prze­ko­nasz. Cóż mogę rzec? Jesz­cze w oknach, gdy był szczyt piel­grzy­mek i mia­łem ta­kie msze, że Ka­te­dra fak­tycz­nie pę­kała w szwach... Ale te­raz. Choćby Ma­de­le­ine nas nie zła­pała – za­wsze to z rok aple­vium, pu­stel­nia, może nie? Wiem, wiem, na­rze­kam. Może kawy?

Po­szedł po tę kawę (na końcu ko­ry­ta­rza mie­ści się ku­chenka ter­miczna). Honzl zaj­rzał przez wpó­ło­twarte drzwi, by po­ka­zać, że do­star­czył już ba­gaż. Po­ki­wa­łem głową, dzię­ku­jąc. Po­kój Mir­tona (bliź­nia­czy mo­jemu zresztą) za­wa­lony był bi­bu­ło­wymi wy­dru­kami, tylko od rzut­ni­ków tele szły przez ni­sko­cią­że­niowy ba­ła­gan ko­ry­ta­rze pustki. Ba­ła­gan ułam­ko­wej gra­wi­ta­cji różni się bo­wiem od ba­ła­ganu 1 g, tak jak cia­sto fran­cu­skie różni się od chleba. Prawdę mó­wiąc, sie­dzia­łem tam tak spięty głów­nie dla­tego, iż w pod­świa­do­mym prze­ko­na­niu pe­wien by­łem, że wy­star­czy je­den mój nie­ostrożny ruch, by za­wa­lić te asy­me­tryczne rusz­to­wa­nia Mir­to­no­wego cha­osu. Ob­ra­ca­łem się na krze­śle, zwa­ża­jąc na po­ło­że­nie każ­dej koń­czyny. Za ple­cami, na ścia­nie, mia­łem sze­reg wiel­kich, czarno-bia­łych zdjęć Ka­te­dry. Na jed­nym przez jej wy­so­kie skrzela prze­strze­li­wały ośle­pia­jące pro­mie­nie Lévie, wielka tar­cza słońca wy­do­by­wała się z izmi­ra­ido­wego Tar­taru; nad­łu­py­wała ją ko­lejna aste­ro­ida, są­dząc po kształ­cie – Pod­kowa. Na dru­gim zdję­ciu Ka­te­dra po­chy­lała się nad obiek­ty­wem wprost z gwiaź­dzi­stej ot­chłani, kształtu bu­dowli do­my­ślać się można było je­dy­nie po mroku mię­dzy srebr­nymi punk­tami. Trze­cie znowu prze­peł­niał nie­sfil­tro­wany blask. Mir­ton wró­cił z kawą, za­py­ta­łem go o te zdję­cia. Zmie­szał się, za­czął coś mó­wić o hobby. Że niby ko­re­spon­duje z Uge­rzo. Ten czło­wiek fak­tycz­nie spra­wia wra­że­nie mocno ze­stre­so­wa­nego.

Wie­czo­rem (miej­scowy czas jest stan­dar­do­wym cza­sem po­dróż­nym Li­zonne, nie mu­sia­łem się prze­sta­wiać) za­brał mnie do Ka­te­dry, do grobu Izmira. To miej­sce istot­nie ma w so­bie coś... nie­sa­mo­wi­tego. Póź­niej opi­szę.

Pierw­sza noc na Rogu. Izmi­ra­idy co­raz bli­żej Ma­de­le­ine, ży­wo­kryst lo­giczny Cen­trum Astro­no­micz­nego wciąż tylko ro­śnie (wy­soka er­go­dycz­ność układu).

Ho­tel Hon­zla stoi pu­sty; całe to niby-mia­sto wy­gląda na opu­sto­szałe. Żad­nych luk­su­sów, ta ko­puła wy­ro­sła na użyt­ko­wym ży­wo­kry­ście bios­fer woj­sko­wych, na­tę­że­nie świa­tła nie zmie­nia się nie­za­leż­nie od pory bio­cy­klu. Obu­dzi­łem się po dru­giej w nocy, mleczne świa­tło lało się z okien, biała skóra na­biera w nim lekko tru­piego od­cie­nia. Wsta­łem, szarp­ną­łem ramę (same głu­pie sprzęty, na­wet z drzwiami nie po­ga­dasz). Dno przy­kry­tego kra­teru scho­dziło w dół aż do sa­mego ronda z fon­tanną, mia­łem wi­dok na wszyst­kie kręgi pie­kła ci­szy. Bez­ruch i bez­dź­więk. Obu­dzony w ma­jaku wie­lo­ryba.

Nie mo­głem jed­nak po­now­nie za­snąć i w końcu zde­cy­do­wa­łem się na „nocny” spa­cer. Wcią­gną­łem tylko szorty i swe­ter. Hol na dole był pu­sty, ani śladu po Hon­zlu. Wy­sze­dłem na ulicę o ste­ryl­nie bia­łej na­wierzchni. Trzeba po­ćwi­czyć chód. Zmie­rza­jąc ku fon­tan­nie (sły­sza­łem jej szum już w dru­gim kręgu) po tak roz­cią­gnię­tej spi­rali, okrą­ży­łem kra­ter przy­naj­mniej pół­tora raza. Mi­ja­łem za­mknięte na cztery spu­sty sklepy z de­wo­cjo­na­liami, za­ro­śnięte blan­ku­ją­cym ży­wo­kry­stem cen­trum me­dyczne, ską­pane w ja­skra­wej zie­leni prze­pro­gra­mo­wa­nych ro­ślin wille miesz­kalne dla na­ukow­ców, któ­rzy w więk­szo­ści też już opu­ścili Izmi­ra­idy (kor­po­ra­cje mi­ni­ma­li­zo­wały straty, wy­da­jąc na pa­liwo naj­mniej­sze moż­liwe sumy, a dawno już mi­nęła pora eko­no­micz­nych okien). Dwa razy się prze­wró­ci­łem. Taka pra­wie nie­waż­kość jest jed­nak bar­dzo mę­cząca, mię­śnie drę­twieją, we łbie się kręci.

W końcu przy­sia­dłem na rzeź­bio­nym ob­ra­mo­wa­niu fon­tanny. Pył wodny ochła­dzał spo­coną skórę. Krew szu­miała w uszach i nie usły­sza­łem, jak po­de­szła. Do­tknęła mego ra­mie­nia. Wzdry­gną­łem się i ten dreszcz pod­niósł mnie na równe nogi.

Naj­pierw po­my­śla­łem, że fak­tycz­nie jest w ciąży, bo nie miała na szyi wo­ka­li­za­tora ani tom­paku na karku – ale za­raz spo­strze­głem przy­pięty do ra­mie­nia gło­śnik i logo CFG Co. na ob­szer­nym T-shir­cie.

– Pierre La­vone? – spy­tał mó­zgo­wiec.

– Tak. Z kim mam przy­jem­ność?

– An­gii Te­les­fer in utero Mag­da­leny Kle­inert. Może usią­dziemy?

Przy­sia­dłem za­tem z po­wro­tem na rzeź­bie­niu fon­tanny, Kle­inert obok.

– Nie to, żeby wiele tu wa­żył – uśmiech­nęła się Mag­da­lena – ale woli, że­bym nie na­cią­gała mię­śni.

– Ty­ra­ni­zuję cię, po­wiedz to – sark­nął Te­les­fer.

Kle­inert mach­nęła dło­nią.

– Ocze­ki­wa­li­ście mo­jego przy­lotu? – za­py­ta­łem.

– Tak – przy­znał mó­zgo­wiec. – Oczy­wi­ście.

Przy­po­mnia­łem so­bie słowa Mir­tona o alu­zjach miej­sco­wych przed­sta­wi­cieli firm.

– Je­śli tak bar­dzo za­leży wam na Izmi­ra­idach – za­uwa­ży­łem – znacz­nie ła­twiej sami mo­gli­ście to zor­ga­ni­zo­wać. Nie wiem, skąd bie­rze się to prze­ko­na­nie o nie­zmie­rzo­nych bo­gac­twach Ko­ścioła.

– Z ta­jem­ni­czo­ści jego przed­sta­wi­cieli – za­śmiał się Te­les­fer. – Poza tym nie ma żad­nych „nas”. Je­stem po pro­stu jed­nym z naj­mi­tów CFG, nie za­sia­dam w za­rzą­dzie, nie mam prawa wy­po­wia­dać się w czy­im­kol­wiek imie­niu, na pewno nie w imie­niu in­nych in­we­sto­rów.

– Ro­zu­miem. Struk­tury po­ziome. Lobby izmi­ra­ido­wych na­ukow­ców knuje za ple­cami de­cy­den­tów.

– Mniej wię­cej. Gdyby Ko­ściół ogło­sił, że po­dej­muje ini­cja­tywę ra­to­wa­nia Izmi­ra­idów, to co in­nego. Otwo­rzy­łaby się moż­li­wość. Więk­szość chy­baby w końcu przy­stą­piła. Ale sami z sie­bie... – prych­nął – ni­gdy w ży­ciu.

– Jest tu ja­kiś sys­tem kon­troli we­wnętrz­nej?

– Bez prze­sady, ża­den spi­sek. Ja i tak wła­ści­wie nie sy­piam; obu­dzi­łem pannę Mag­da­lenę i po­szli­śmy po­oglą­dać gwiazdy.

– Ro­zu­miem. – Roz­ma­wia­jąc z nie­wi­docz­nym mó­zgow­cem, krą­ży­łem spoj­rze­niem po ja­snych ele­wa­cjach po­bli­skich bu­dyn­ków; te­raz pu­ści­łem oko do Kle­inert. – Długo pani nosi tego ego­istę?

– Ech, bę­dzie już cztery lata. Nie jest na­wet taki zły...

Rów­no­cze­śnie Te­les­fer pod­niósł bła­zeń­ski la­ment.

– No tak, te­raz bę­dzie przy­ta­czać en­cy­kliki, li­to­wać się bę­dzie z wy­so­ko­ści, dzie­cię py­chy, rzek­nie; te­raz znowu...

– Ci­cho, ci­cho. Jak kon­kret­nie brzmi wa­sza pro­po­zy­cja?

– Nie ma żad­nej pro­po­zy­cji – uciął. – Mo­żemy tylko księ­dza za­chę­cać. Bo oni tam cze­kają na księ­dza ra­port, prawda? Nie je­ste­śmy tak na­iwni, żeby wie­rzyć, iż jedno księ­dza słowo prze­su­nie pla­ne­to­idy; ale na pewno na de­cy­zji za­waży.

– Nie bar­dzo so­bie wy­obra­żam spo­soby tego za­chę­ca­nia – mruk­ną­łem. – Mo­że­cie mi przed­sta­wić do­wody cu­dów?

– Za­tem księ­dza in­te­re­suje tylko do­mnie­mana świę­tość Izmira?

– Nie. Mnie in­te­re­suje wiele róż­nych rze­czy. Za­gadka Ho­ana, na przy­kład. Ale je­śli cho­dzi o to, co in­te­re­suje czy­tel­ni­ków mego ra­portu, to tak, ma pan ra­cję: jest to świę­tość Izmira.

Mó­zgo­wiec mil­czał przez dłuż­szą chwilę. Mag­da­lena sen­nymi ru­chami ręki mą­ciła wodę w zbior­niku fon­tanny.

– Pro­szę mnie ju­tro od­wie­dzić – ode­zwał się wresz­cie Te­les­fer. – W głów­nym la­bo­ra­to­rium CFG. Kom­pu­ter bę­dzie uprze­dzony. Po osiem­na­stej. Skoro istot­nie in­te­re­sują księ­dza różne rze­czy... Cóż, przy­jem­nych snów ży­czę.

Kle­inert uści­snęła mi dłoń (palce mo­kre od zim­nej wody), wstała, od­wró­ciła się i do­stoj­nym, po­wol­nym kro­kiem ode­szła ku jed­nej z roz­bie­ga­ją­cych się pro­mie­ni­ście od placu ulic.

Wró­ci­łem do ho­telu i na­gra­łem re­la­cję z tej roz­mowy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: