-
promocja
Katharsis. Nemezis. Kairos. Trylogia grecka - ebook
Katharsis. Nemezis. Kairos. Trylogia grecka - ebook
3 tomy bestsellerowej Trylogii greckiej Macieja Siembiedy – „Katharsis”, „Nemezis” i „Kairos” – w jednym ebooku.
"Kairos" – powieść Macieja Siembiedy, która wciąga w pełną napięcia historię o dwóch braciach w przedwojennym Lwowie, wojennej Grecji i powojennym Bytomiu. Opowieść o męstwie, zdradzie i miłości, gdzie piłka nożna decyduje o życiu i śmierci.
„Nemezis” to pasjonujący epicki thriller z tajemnicami historii i i najmroczniejszymi figurami starożytnej mitologii w tle, w którym, jak zwykle u mistrza intrygi Macieja Siembiedy, fikcja miesza się z prawdą.
"Katharsis" to saga łącząca pokolenia i wiodąca nas przez zdumiewający labirynt losów czwórki bohaterów. Maciej Siembieda, mistrz powieści z Wielką Historią w tle, snuje ponadczasową opowieść o dobru i złu, o ludziach wciągniętych w wir historii.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0397-5 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA. KOSTAS
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
CZĘŚĆ DRUGA. „SACHARYNA”
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
CZĘŚĆ TRZECIA. JANIS
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
CZĘŚĆ CZWARTA. „ZULUS”
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
CZĘŚĆ PIĄTA. KATHERINA
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
EPILOG
POSŁOWIE I PODZIĘKOWANIA
PRZYPISYTragedia przez wzbudzenie litości i trwogi doprowadza do oczyszczenia tych uczuć.
Arystoteles, Poetyka, tł. H. Podbielski
PROLOG
Sudety Wschodnie, okolice wsi Klessengrund
Wiosna 1945 roku
Człowiek w zniszczonym pasiaku i rozdeptanych butach, ledwo trzymających się stóp, podszedł do burty ciężarówki i otoczył ramionami metalowy pojemnik w kształcie walca. Z wysiłkiem oderwał go od podłogi, wygiął ciało do tyłu i oparł ciężar na klatce piersiowej, ale walec – pomalowany na czarno i opatrzony dziwnymi żółtymi symbolami – ważył więcej, niż przypuszczał mężczyzna w obozowych łachmanach. Przemarznięte ręce więźnia zaczęły się zsuwać po gładkiej stali. Skulił się w półprzysiadzie, co pozwoliło mu podtrzymać pojemnik udami, ale z sekundy na sekundę tracił równowagę.
I wtedy stało się coś, czego człowiek w pasiaku nigdy nie doświadczył przez trzy lata w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen.
Oficer SS nadzorujący transport podbiegł do niego, śmiesznie drobiąc kroki na śliskich kamieniach. Dłońmi w skórzanych rękawiczkach w ostatniej chwili podparł dno pojemnika i podtrzymał je wystarczająco długo, aby więzień umocnił swój chwyt i zapanował nad sytuacją. Następnie niemal troskliwie poprawił beret, który człowiekowi w pasiaku zsunął się na oczy, poklepał go po plecach i wskazał podbródkiem kierunek marszu.
Więzień ruszył, odnajdując siłę w zdumieniu, jakie go ogarnęło. W kamieniołomie Gross-Rosen, gdzie pracował wcześniej, esesmani dopingowali więźniów wyłącznie szpicrutami. Gdyby któryś zauważył, że bryła granitu wysuwa mu się z rąk, mógłby zostać zakatowany na śmierć.
Zanim człowiek w pasiaku trafił do piekła obozu, był katolickim księdzem, i oficer SS nagle wydał mu się Cyrenejczykiem pomagającym nieść krzyż Chrystusowi.
On też szedł pod górę. Nie na Golgotę, nagą i pozbawioną drzew, ale na pokryte lasem sudeckie wzniesienie, ukrywające podziemny magazyn, do którego ksiądz i jeszcze pięciu innych ludzi w pasiakach miało przenieść z ciężarówki metalowe, czarno-żółte zasobniki. Każdy po dwa.
Więzień rozważnie stawiał kroki, wykorzystując wykroty i korzenie jodeł jak stopnie schodów ułatwiających wspinaczkę. Mimo dotkliwego chłodu pot płynął mu po grzbiecie, wygiętym niczym harfa, której struny napięte są tak mocno, że mogą wydać tylko jęk. Dyszał ciężko i przystawał co kilka kroków, rozglądając się bojaźliwie, ale nikt go nie poganiał.
Na miejsce dotarł po dwudziestu minutach. Upadł na kolana i rękami drżącymi z wysiłku podał pojemnik rosłemu człowiekowi w prawie nowym pasiaku, który wyłonił się jak spod ziemi i przejął stalowy walec. Objął zasobnik potężnym ramieniem i mocno przycisnął do piersi, a następnie – przytrzymując się wolną ręką poręczy wmurowanej w beton – zszedł po metalowych szczeblach w głąb bunkra.
Ksiądz zdjął beret, który znów przysłaniał mu widok, wytarł rękawem pot zalewający oczy i wówczas zdumiał się po raz drugi.
Zza drzewa, rosnącego tuż obok wejścia do podziemnego magazynu, wyszedł wysoki mężczyzna w rudym mundurze i sukiennym płaszczu organizacji Todt. Nosił opaskę ze swastyką i naszywki frontführera, ale nie wyglądał na Niemca. Miał skórę w kolorze herbaty, oczy jak dwa kawałki węgla i usta układające się w drapieżny grymas, podkreślony czarną kreską podgolonych wąsów, połączonych z mauretańską bródką. Przypominał postać z biblijnych rycin, chociaż jeden szczegół wyraźnie temu zaprzeczał. Funkcjonariusz Todta obracał w palcach paciorki, które ksiądz z łatwością rozpoznał. To był muzułmański różaniec.
Więzień przeniósł zdziwiony wzrok na twarz funkcjonariusza, a wtedy śniady frontführer odezwał się czystą niemczyzną, zmiękczoną arabskim akcentem.
– Zejdź na dół i przynieś jeszcze jeden pojemnik. Potem będziesz mógł odpocząć.
Ksiądz pokornie skinął głową i podziękował bladym uśmiechem. To był naprawdę poranek cudów.
Schodząc, odwrócił się na kilka sekund i zauważył, jak muzułmanin w rudym mundurze pochyla się nad otworem podziemnego magazynu i sprawdza metalową klapę zamykającą wejście.
Najwyraźniej miał coś wspólnego z budową bunkra. Organizacja Todt zajmowała się właśnie takimi rzeczami. Ksiądz pamiętał kilku jej inżynierów, kręcących się po kamieniołomach i nadzorujących załadunek granitu, potrzebnego hitlerowcom na nowe obiekty wojskowe. Przybysza z Arabii nigdy by się wśród nich nie spodziewał.
Kilka godzin później było po wszystkim.
Sześciu więźniów przetransportowało czarno-żółte pojemniki z paki samochodu na leśne wzgórze, a siódmy zniósł je po metalowej drabinie na dno bunkra i ustawił pod betonową ścianą. Potem pod eskortą funkcjonariusza organizacji Todt i trzech sturmmanów wciągnęli sprzęt i przyspawali metalową klapę do jej obramowania. Całość starannie nakryli darnią, na której umieścili pień jodły, pewnie wywróconej przez wichurę.
Zeszli na dół, z trudem trzymając się na nogach. Przy ciężarówce czekał oficer SS, który klasnął w dłonie z zadowoleniem. Gestem wskazał więźniom grubą kłodę, zachęcając, aby usiedli i odpoczęli. Poczekał, aż usadowią się, a następnie dał znak sturmmanom, którzy sięgnęli po pistolety maszynowe, wymierzyli i otworzyli ogień.
Byli doświadczonymi mordercami.
Żaden z więźniów nie zdążył się poderwać. Dwóch poleciało w tył odrzuconych przez serię, reszta zatańczyła na siedząco jakiś makabryczny balet i osunęła się na ziemię lub pozostała na kłodzie w nienaturalnych pozach. Na twarzy więźnia, który o mało nie upuścił pierwszego pojemnika, zastygło zdziwienie, choć przecież można się było domyślić ciągu dalszego.
Oficer SS sięgnął do kabury, podszedł do rozstrzelanych i posłał kilka pocisków w serca tych, którzy jeszcze się ruszali. Celował powoli, z odległości, która gwarantowała, że krew nie ochlapie mu płaszcza.
Muzułmanin stał nieruchomo kilkanaście kroków dalej.
Dowódca dwuosobowej eskorty odczekał chwilę, po czym schował pistolet i znów skinął na sturmmanów. Ci odłożyli schmeissery i zabrali się za przenoszenie zwłok na pakę ciężarówki. Nie można było zostawić siedmiu trupów w pasiakach przy leśnej drodze. Rosjanie, którzy byli tuż-tuż, od razu by się domyślili, że więźniowie obozu zostali użyci do transportu i ukrycia czegoś ważnego. Natychmiast zaczęliby szukać.
Zwłoki były lekkie. Wychudzone i wynędzniałe, dlatego żołnierze SS nie mieli z nimi kłopotu. Przeciągali rozstrzelanych pod burtę, a następnie jeden chwytał zabitego pod ramiona, drugi za nogi, unosili, wykonywali kilka bujnięć i na trzy wrzucali ciało na ciężarówkę. Trzeci ze sturmmanów, stojący na pace, przesuwał je w głąb. Zszedł dopiero wtedy, gdy trzeba było podnieść rosłego więźnia w prawie nowym pasiaku, tego, który umieszczał pojemniki wewnątrz bunkra.
Skończyli i wycierali dłonie z krwi beretami ściągniętymi z głów zabitych.
Oficer SS z miną wyrażającą aprobatę dla dobrej roboty podszedł do nich, trzymając w dłoni paczkę papierosów. Esesmanom rozbłysły oczy. Nie palili od wielu dni. Normalne. Byli doświadczonymi żołnierzami i wiedzieli, że kiedy zbliża się front, najpierw musi upaść system dostaw. Służby kwatermistrzowskie trzęsą portkami i wariują. Brakuje opatrunków, amunicji, jedzenia. O papierosach nie wspominając.
Wyciągnęli chciwie po jednym, ale oficer SS zachęcił ich, aby poczęstowali się jeszcze raz, na później. Nie wiedzieli, jak dziękować. Darczyńca schował paczkę juno, obmacał kieszenie i rozłożył dłonie w bezradnym geście. Nie miał zapalniczki.
Jeden ze sturmmanów zareagował, wyjął zapałki i zagrzechotał nimi z promiennym uśmiechem. Kilka sekund później jego dwaj towarzysze z papierosami w ustach pochylili się nad płomieniem i wtedy rozległ się pierwszy strzał.
Śniady funkcjonariusz organizacji Todt, który na moment spuścił esesmanów z oczu, natychmiast spojrzał w ich stronę. Jeden z żołnierzy osunął się, jakby nagle utracił władzę w nogach. Papieros odkleił się od jego warg, upadł i potoczył po kamieniach. Muzułmanin odprowadził dymiącego juna wzrokiem i dopiero po chwili zrozumiał, że strzela oficer SS. Prosto w głowy swoich ludzi.
Ostatni z nich, który miał sekundę przewagi, spróbował odskoczyć, dlatego kula oderwała mu kawałek skalpu z boku czaszki. Oficer skrzywił się z niesmakiem i wypalił jeszcze raz. Tym razem w środek czoła. Po czym powoli odwrócił się w stronę Muzułmanina, unosząc pistolet w wyprostowanej ręce, aby dokładnie zgrać przyrządy celownicze.
I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Frontführer organizacji Todt zrobił krok w jego stronę.
– Nic z tego – powiedział spokojnie. – Wystrzelałeś wszystkie osiem pocisków. Liczyłem. Trzeba było nie dobijać więźniów.
Blefował, ale esesman dał się nabrać. Strzelał z walthera, pistoletu, który w odróżnieniu od parabellum nie informował, że amunicja się skończyła, bo zamek nie zatrzymywał się w tylnym położeniu.
Niemiec zawahał się, opuścił broń i przeładował, aby upewnić się, czy przypadkiem nie ma ostatniego pocisku w komorze. To wystarczyło, muzułmanin doskoczył i uderzył esesmana pięścią w twarz, z siłą spotęgowaną przez rozpęd ciała.
Oficer stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, napastnik siedział na nim okrakiem i wyciągał z ładownicy przy jego pasie zapasowy magazynek. Był pusty. Funkcjonariusz organizacji Todt rozejrzał się za poręcznym kamieniem, ale Niemiec odgadł jego zamiar.
– Nie musisz tego robić – jęknął.
– Chciałeś mnie zabić – szepnął muzułmanin, na jego twarzy malowało się okrucieństwo.
– Miałem rozkaz nie zostawiać żadnych świadków – odparł twardo esesman.
Śniady mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, a następnie wymacał otoczak, który pozwolił wyrwać się z drogi, i trzasnął nim w czaszkę Niemca.
Wytarł dłonie o jego mundur, wstał i rozejrzał się. Na górskiej drodze panowała cisza zakłócana jedynie szmerem jodeł i trzepotem skrzydeł kruka, który przysiadł na pobliskim drzewie.
Był ptakiem wychowanym przez wojnę. Zwabiły go wystrzały, z reguły zwiastujące ucztę, dlatego okazywał zniecierpliwienie na widok Muzułmanina i łakomie wpatrywał się w oczy martwych ludzi, największy ptasi przysmak.
Funkcjonariusz organizacji Todt nie zamierzał mu przeszkadzać. Przyklęknął przy zwłokach zastrzelonych żołnierzy i pobieżnie je przeszukał. W kieszeni sturmmana, który zginął jako pierwszy, znalazł kluczyk do ciężarówki.
Uruchomił ją i ruszył w stronę wsi Klessengrund.
Odjeżdżając, zastanawiał się, czy oficer SS wiedział, co znajdowało się w czarnych pojemnikach z żółtymi symbolami. Na samą myśl, że kiedyś po to wróci, poczuł nagły przypływ euforii. Nic nie było w stanie jej zakłócić. Ani chłód wiosennego poranka, ani obraz morderstw, w których właśnie wziął udział, ani głuche, choć coraz bliższe odgłosy radzieckiej artylerii. To wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Prawdziwym zwycięzcą tej wojny był on i tylko on.
Zacisnął dłoń na kierownicy i dodał gazu.SPIS TREŚCI
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1.
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
Rozdział 13.
Rozdział 14.
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 15.
Rozdział 16.
Rozdział 17.
Rozdział 18.
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 19.
Rozdział 20.
Rozdział 21.
Rozdział 22.
EPILOG
POSŁOWIE
PODZIĘKOWANIANEMEZIS, w mit. gr. jedna z najbardziej zagadkowych postaci panteonu. (...) Dba o właściwy podział szczęścia i sprawiedliwości między ludzi, aby każdy dostał to, co mu się należy (gr. némein – ‚przydzielać’)
Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985
PROLOG
Czterdzieści osiem lat później Bruno Janoschek zupełnie nieoczekiwanie przypomniał sobie twarz włoskiego żołnierza z Campo Imperatore.
Był wrzesień, ciepły nawet wysoko w Apeninach. Żołnierz miał rozpiętą bluzę munduru, pod nią biały podkoszulek poplamiony krwią albo sosem pomidorowym. Janoschek nie zdążył się nad tym zastanowić, bo kiedy Włoch wyskoczył zza węgła, unosząc broń, została sekunda na podjęcie decyzji.
Bruno wykonał krótki zamach prawą ręką, w której trzymał nóż zrobiony z kawałka stali owiniętej plastrem opatrunkowym zamiast rękojeści, i rzucił nim w kierunku Włocha. Ostrze wbiło się w jego ramię. Upuścił pistolet maszynowy i skulił się z bólu. Nie krzyknął.
Dowódca, który biegł obok Bruna, posłał mu spojrzenie pełne uznania.
Tak właśnie miało się to odbyć. Błyskawicznie i po cichu. Oczywiście nikt nie wierzył, że karabinierzy broniący ośrodka narciarskiego i jego największej tajemnicy nie otworzą ognia. Ale na razie nie padł ani jeden wystrzał.
Bruno odpowiedział na spojrzenie kapitana krótkim skinieniem głowy i wyprzedził go o pół kroku. Wraz z dwoma innymi komandosami SS dopadli do ściany budynku. Ruszyli wzdłuż niej, szukając bocznego wejścia do hotelu. Ale drzwi nie było. Pędem minęli załom obiektu i stanęli jak wryci.
Przed nimi wznosił się trzymetrowy betonowy cokół zwieńczony balustradą tarasu. Tam musiało być wejście. Komandos po prawej stronie Janoschka skoczył w stronę muru, mocno zaparł się na rozstawionych nogach i pochylił, opierając dłonie nad kolanami.
Dowódca w tej samej sekundzie zrozumiał, na czym polega jego plan.
Ruszył z impetem, wskoczył na plecy żołnierza i odbił się od nich, chwytając dłońmi balustradę. Był wielkim, dwumetrowym i stukilowym mężczyzną, a jednak wspiął się po betonowej ścianie z małpią zręcznością. Mimo trzydziestu pięciu lat zachowywał niebywałą sprawność i odwagę. Nie bał się nawet samego diabła. Nie bez powodu Amerykanie i Anglicy uważali go za najbardziej niebezpiecznego człowieka w Europie.
Przerzucił ciało przez barierkę, mignął podeszwami butów i zniknął, nie czekając na komandosów, którzy mieli go osłaniać. Ci wdarli się na betonowy bastion dobre pół minuty później. Część ruszyła za kapitanem w głąb hotelu. Reszta rozstawiała karabin maszynowy, żeby związać ogniem prawie dwustu Włochów pilnujących obiektu.
Ale karabinierzy nie mieli ochoty na bohaterską śmierć.
Patrzyli ponuro na Niemców, swoich niedawnych sojuszników, kładli broń na ziemi i podnosili ręce. To była roztropna decyzja. Na płaskowyżu pod szczytem Gran Sasso lądowały i rozlatywały się na kawałki kolejne szybowce, z których wyślizgiwali się na brzuchach i wypełzali na czworakach już nie tylko komandosi SS, ale też spadochroniarze Luftwaffe. Elita elit.
Janoschkowi przypomniało to scenę, na jaką natknął się w dzieciństwie na leśnej polanie koło Opola: wielka i gruba żmija, która teraz skojarzyła mu się z kadłubem szybowca, rodziła jaja, które pękały, a z nich wylęgło się kilkanaście młodych osobników. Na samo wspomnienie przeszedł go dreszcz.
Tymczasem zieleń polany w Apeninach zbladła od niemieckich mundurów. Żołnierze sił specjalnych błyskawicznie podnosili się z ziemi, otrzepywali dłonie i biegli w stronę ośrodka narciarskiego Campo Imperatore. Uwijali się jak w ukropie, zajmując najlepsze stanowiska strzeleckie lub zaganiając poddających się Włochów jak owczarki stado owiec.
Nagle wszystko się uspokoiło jak na stopklatce.
Bruno poszukał wzrokiem przyczyny i znalazł ją tam, gdzie patrzyli już wszyscy. Na betonowym cokole pojawił się rozpromieniony dowódca, a obok niego o wiele niższy mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Przełknął ślinę i spojrzał na swojego wybawcę, kapitana SS.
– Wiedziałem, że mój przyjaciel Adolf Hitler nie zostawi mnie w potrzebie – powiedział wzruszony.
Bruno Janoschek rozpoznał Benita Mussoliniego.
Wiedział z odprawy oddziału, że wyruszają na trudną, niemal samobójczą misję. Że mają odbić kogoś bardzo ważnego. Ale nie spodziewał się, że będzie to wódz faszystowskich Włoch, zdradzony i uwięziony przez swoich rodaków. Przez chwilę stał jak skamieniały.
Tymczasem komandosi SS i spadochroniarze Luftwaffe triumfowali na dziedzińcu hotelu.
Uśmiechali się szeroko i klepali po plecach. Znów byli panami świata. Znów byli górą w tej wojnie. Ich legendarny kapitan, na prośbę samego Führera, dokonał cudu, namierzając miejsce uwięzienia Mussoliniego. A potem zaplanował i przeprowadził błyskawiczną akcję jego odbicia na niedostępnej górze Gran Sasso, do której można się było dostać tylko kolejką linową.
Jej wagonik właśnie dotarł do stacji narciarskiej i wysypali się z niego kolejni niemieccy żołnierze wraz z fotografem, który rozemocjonowany zaczął pstrykać zdjęcia.
Bruno Janoschek patrzył na entuzjazm kolegów, gdy jego wzrok w pewnej chwili zatrzymał się na twarzy karabiniera, w którego rzucił nożem. Włoch był blady i przygnębiony. Ktoś założył mu opaskę uciskową, tamując upływ krwi, której sporo zakrzepło na betonowym chodniku prowadzącym do hotelu.
Bruno drgnął. Chciał podejść do karabiniera, aby odzyskać nóż, który wykonał własnoręcznie i doskonalił przez ostatnie dni, ale powstrzymał go wyraz twarzy Włocha. Malowała się na niej skrajna rezygnacja. Ten człowiek miał wszystkiego dość. Wojny, swojego w niej udziału, porażek, triumfów, a może nawet życia.
Szeregowy Janoschek, komandos specjalnego oddziału SS kapitana Otta Skorzenego, uznał, że dobrze wyważony kawałek ostrej stali jest mniej ważny od tych uczuć.SPIS TREŚCI
PROLOGOS
EPEJSODION PIERWSZY: WALTER
Rozdział 1.
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
Rozdział 13.
Rozdział 14.
Rozdział 15.
EPEJSODION DRUGI: ELENA
Rozdział 16.
Rozdział 17.
Rozdział 18.
Rozdział 19.
Rozdział 20.
Rozdział 21.
Rozdział 22.
Rozdział 23.
Rozdział 24.
Rozdział 25.
Rozdział 26.
Rozdział 27.
Rozdział 28.
Rozdział 29.
Rozdział 30.
Rozdział 31.
Rozdział 32.
Rozdział 33.
Rozdział 34.
EPEJSODION TRZECI: BERNARD
Rozdział 35.
Rozdział 36.
Rozdział 37.
Rozdział 38.
Rozdział 39.
Rozdział 40.
Rozdział 41.
Rozdział 42.
Rozdział 43.
Rozdział 44.
Rozdział 45.
Rozdział 46.
Rozdział 47.
Rozdział 48.
Rozdział 49.
Rozdział 50.
Rozdział 51.
Rozdział 52.
Rozdział 53.
Rozdział 54.
Rozdział 55.
Rozdział 56.
Rozdział 57.
STASIMON
EXODOS
POSŁOWIE
PODZIĘKOWANIA
PRZYPISYKAIROS (gr. καιρός; odpowiedni moment, pora). W mitologii greckiej bóstwo sprzyjającej chwili lub utraconej szansy. Wyobrażane jako młodzieniec, który przechodzi obok i przez jeden jedyny moment można go pochwycić, co jest jednoznaczne ze szczęśliwym trafem. Jeśli jednak zmarnujemy tę okazję, Kairos minie nas bezpowrotnie, a szansa zamieni się w porażkę.
W filozofii termin oznaczający czas decyzji, który niewykorzystany ma fatalny wpływ na dalsze koleje życia.
Mieszkańcom Bytomia i Lwowa.
Oby nigdy więcej nie wiał tu wiatr historii.
PROLOGOS
Lwów,
lato 1939 roku
Woda w porcelanowej misce była odrobinę za zimna. Bohdan Halicz, przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, zanurzył w niej koniuszek małego palca lewej dłoni i skrzywił się z dezaprobatą.
Stojący obok lokaj zrozumiał bez słów.
Pochylił głowę, uznając swoje zaniedbanie, wykonał piruet niczym zawodowy baletmistrz i zniknął za drzwiami gabinetu, zza których po chwili dobiegł plusk wrzątku przelewanego do dzbanka z samowara.
Halicz wykorzystał kilkanaście sekund nieobecności służącego, aby spojrzeć na swoje odbicie w misce. Mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie.
Miał szczupłą twarz o regularnych rysach, wąsik filmowego amanta, podbródek silnego mężczyzny oraz oczy, które potrafiły się uśmiechać, z miejsca hipnotyzując ludzi. Ktoś, kto zamienił z panem Bohdanem choćby kilka słów, zaczynał go lubić, zanim zdanie zdążyło wybrzmieć do końca. Czar tego niezwykłego człowieka podkreślał radiowy głos, a urodę – zgrabna sylwetka. W każdym ze swoich licznych garniturów Halicz wyglądał nienagannie, jak manekin z wytwornej pracowni krawieckiej w Pasażu Hausmana.
Teraz miał na sobie granatową bonżurkę, której rękawy podwinął, i czekał, aż służący naleje do miski tyle gorącej wody, ile trzeba. Zanim to nastąpiło, podniósł z blatu biurka monetę pięciozłotową i wprawił palce w taniec, a piątka przetoczyła się przez nie w kilku obrotach jak na iluzjonistycznym pokazie w wodewilu. Z tym że najzręczniejsi magicy robili to znacznie wolniej.
Kończył tę samą sztuczkę przy użyciu drugiej dłoni, gdy służący dyskretnie chrząknął, trzymając w ręku parujący dzbanek, a następnie dolał do miski gorącej wody. Tym razem utrafił idealnie.
Jego pryncypał ruchem głowy potwierdził, że temperatura jest właściwa, a wtedy lokaj dodał do kąpieli szklankę mocnego naparu z rumianku i trochę mleka. Zanurzone w niej dłonie spoczywały na dnie porcelanowego naczynia dziesięć minut, po czym Halicz wyjął je ostrożnie z wody i ułożył na ręczniku trzymanym przez służącego. Ten starannie osuszył skórę. Gdy skończył, pryncypał sprawdził opuszką kciuka wszystkie paznokcie, co miało ujawnić nawet najmniejszą zadrę, natychmiast likwidowaną za pomocą pilniczka.
Dbał o dłonie. Stanowiły jego najcenniejszy skarb.
Narzędzie, dzięki któremu dorobił się majątku i wzbudzał podziw od Lwowa, przez Kraków, do Wiednia i dalej. Wszędzie tam, gdzie sięgała jego sława wirtuoza.
Bohdan Halicz, bardziej znany jako „Hrabia”, był jednym z najwybitniejszych w tej części Europy złodziei kieszonkowych.
Godzinę później wyszedł z kamienicy przy Łyczakowskiej, gdzie wynajmował wygodne trzypokojowe mieszkanie ze służbówką, i uniósł dłoń, przywołując dorożkę.
Na widok dżentelmena ubranego jak z żurnala dwóch fiakrów na przeciwległych rogach ulicy smagnęło konie batami niemal w tej samej sekundzie i ruszyło w jego stronę.
To był wyścig kultur i cywilizacji.
Od strony placu Cłowego kłusowała srokata klacz zaprzężona do lichej, ale szybkiej bryczki na ogumowanych kołach. Pojazd był skromny, miał odrapane burty i podniszczone kraciaste koce na drewnianych ławkach, ale sunął po bruku równo i lekko. Na jego koźle siedział zabiedzony woźnica w kamizelce i czapce bałaguły – żydowskiego furmana wożącego pasażerów na prowincji.
Z naprzeciwka nadciągał powóz, jakiego nie powstydziłby się nawet wybredny ziemianin. Lakierowany, zdobiony ornamentami, na szprychowych kołach, których okucia wypełniły ulicę Łyczakowską hałasem spotęgowanym tętentem kopyt dwóch karych rumaków zaprzężonych do dyszla eleganckiej dorożki. Powoził nimi otyły jegomość w letnim surducie, pod krawatem i w meloniku.
Kilku przechodniów się zatrzymało i obserwowało derby dorożkarzy, które omal nie skończyły się zderzeniem. Pierwszy na miejsce wezwania dotarł ten w meloniku. Czarne konie parsknęły z pogardą na widok przegranej żydowskiej szkapy, a gapie poszli w swoją stronę. Ktoś rozczarowany machnął ręką. Można snuć romantyczne marzenia, a nawet im kibicować, ale porządek świata temu nie sprzyja. W prawdziwym życiu wyścigi wygrywa ten, kto ma ładniejszą bryczkę i więcej koni.
„Hrabia” witany pytaniem, dokąd jaśnie pan winszuje się udać, podciągnął nogawki spodni, aby nie zniszczyć mankietów, i usadowił się na pikowanym siedzeniu dorożki.
– Hotel George – powiedział na tyle głośno, aby komunikat dotarł na kozioł.
Woźnica się rozpromienił, jakby o takim właśnie kursie marzył przez całe życie. Wcisnął na głowę melonik, zdjęty wcześniej na znak szacunku, cmoknął i wypowiedział zaklęcie, po którym obydwa konie natychmiast skręciły w lewo, przecięły oś Łyczakowskiej i ruszyły stępem.
Na plac Mariacki dotarli, gdy przedwieczorna szarówka zamieniała się w mrok rozpraszany przez pierwsze latarnie. Halicz dał dorożkarzowi sowity napiwek i wszedł do hotelu.
Restaurację wypełniał gwar rozmów, szczęk sztućców i dyskretne dźwięki instrumentów strojonych przez orkiestrę przed dancingiem. Przebojem dzisiejszego wieczoru miało być tango argentyńskie. Nad jego należytą namiętnością czuwało kilku fordanserów we frakach z wypożyczalni, muszkach i lakierkach. Byli przyjemni dla oka, mieli na włosach brylantynę, która lśniła w blasku żyrandoli i dyscyplinowała fryzury podczas brawurowych figur. Tańczyli bosko i potrafili być służbowo szarmanccy, udając zauroczenie przypadkowymi partnerkami do tego stopnia, że wystarczyła odrobina dobrej woli, aby w to uwierzyć. Organizator dancingu właśnie za to im płacił.
„Hrabia” zatrzymał się za progiem sali, przyciągając kilka zaciekawionych spojrzeń. Większość miejsc był zajęta, ale niemal natychmiast wyrósł przed nim jeden z tych kelnerów, którzy mają metafizyczną zdolność przewidywania hojności gościa. Niepostrzeżenie ukrył banknot o satysfakcjonującym nominale podany na wysokości kieszeni, po czym ukłonił się i zapewnił:
– Stolik będzie gotowy piorunem. Tymczasem zapraszam szanownego pana do baru.
„Hrabia” się uśmiechnął, przeszedł kilkanaście kroków, usiadł na wysokim stołku i zamówił koktajl. W tym samym momencie orkiestra zagrała pierwsze takty Tanga milonga, a sala westchnęła z rozkoszy. Pary ruszyły na parkiet.
Barman odwrócił się i sięgnął po butelkę wermutu, a miejsce obok Halicza zajęła młoda brunetka o szczupłej twarzy i dużych, czarnych oczach. Mogłaby grać Kleopatrę w filmie o faraonach pokazywanym w kinie Uciecha, ale była Żydówką. Od Egiptu dzieliły ją Mojżesz, Morze Czerwone i parę innych biblijnych zaszłości.
Wystudiowanym ruchem wyjęła z torebki srebrną papierośnicę, a z niej chesterfielda, za którego można było kupić dziesiątkę polskich papierosów Wanda z ustnikiem. „Hrabia” uniósł w dłoni zapalniczkę i podał jej ogień.
Podziękowała uprzejmie, a kiedy barman ponownie się odwrócił, szepnęła:
– Stolik pod palmą. Szmaragd w naszyjniku prawdziwy.
Halicz opuścił powieki na znak, że zrozumiał, natomiast głośno zaproponował jej drinka.
– Nie mam w zwyczaju pić z nieznajomymi – fuknęła i odeszła od baru. Każdy świadek tej sceny uznałby ją za pannicę z bogatego domu, choć była dzieckiem zaułków Zamarstynowa. Sierotą, która nie znała nawet własnego imienia, ale w wieku sześciu lat na targowisku przy placu Krakowskim usiłowała skubnąć „Hrabiemu” portmonetkę.
Było w tym tyle determinacji, że przygarnął ją, nazwał Anitą, oddał pod opiekę ciotki z Łyczakowa, posłał do szkół, a potem wychował na najlepszą tycerkę w mieście.
Starszyzna kręciła nosem.
Jak świat światem tycer, czyli pomocnik złodzieja, to był facet, nie kobita. Cwany, bystry i charakterny. Organizował robotę „krawca”, który kroił klientów, robił zasłonkę, w trymiga przejmował towar i znikał. Ale jeśli trzeba było, to i w mordę dał albo odbił swojego buchacza glinom. Baba to miała robić? Na dodatek taka baba? Żydowskie chuchro? Starzy złodzieje kręcili głowami, ale nikt nie śmiał bałaknąć „Hrabiemu” krzywego słowa.
Bo „Hrabia” to był ktoś. Mistrz, jakiego Lwów jeszcze nie widział. Magik i artysta. Na mieście mówiło się, że potrafi klientowi zdjąć kalesony, nie ruszając spodni. W wieku trzydziestu lat zasiadał już w komisji awansującej kieszonkowców na stopień mistrzowski i przydzielającej rewiry. Pięć lat później wszedł do dintojry – złodziejskiego sądu. Taki as mógł sobie mieć tycera, jakiego mu się żywnie podobało.
Upił łyk koktajlu i zerknął na stolik wskazany przez Anitę.
Siedziały przy nim cztery kobiety w wieku, w którym nuda małżeńskiej rutyny wywołuje szalony apetyt na życie. Zbyt dobrze ubrane jak na bogate mieszczki, zbyt wulgarnie umalowane jak na bohemę, zbyt głośne jak na arystokratki. Sfery handlowo-przemysłowe – ocenił „Hrabia” i odwrócił się na chrząknięcie kelnera, który stanął obok, oznajmiając, że stolik wielmożnego pana jest gotowy.
Halicz oddał mu kieliszek z koktajlem, który tamten ustawił na tacy i manewrując nią niczym cyrkowy akrobata, poprowadził gościa na przygotowane dla niego miejsce. Trasa wiodła obok dam spod palmy. Szatynka w naszyjniku zerknęła na niego wyzywająco, ani na moment nie opuszczając wzroku. „Wieczór mija, a ja niczyja” – mówiło się o takich komunikatach w ferajnie, ale tu, mimo tych samych reguł, obowiązywał inny kodeks.
„Hrabia” posłał jej dyskretny, choć czarujący uśmiech i lekko się ukłonił, wytrzymując spojrzenie. Oczy kobiety błyszczały od alkoholu, który zdążył dodać jej policzkom karminu i wyłączyć zahamowania. Bez ceregieli przyjmie zaproszenie do tańca. A to znaczyło, że posiadaczem naszyjnika ze szmaragdem był już tak naprawdę Bohdan Halicz, choć klejnot tymczasowo spoczywał na szyi podchmielonej szatynki. Dla pewności sprawdził, czy ma w kieszeni marynarki specjalny przyrząd wykonany z dwóch cienkich drutów i służący do odczepiania zapinek biżuterii, ale wtedy zauważył coś, co sprawiło, że się zatrzymał.
Pobliski stolik okupowało kilku dżentelmenów w koszulach rozpiętych pod szyją i poluzowanych krawatach. Mówili po angielsku, z wyraźnym amerykańskim akcentem, co „Hrabia” był w stanie rozpoznać, bo pozbawił cennych przedmiotów wielu obywateli USA, którym zachciało się wycieczek do Lwowa. Jankesi byli wyraźnie rozochoceni, a jednak przyczyną ich ożywienia nie był ani alkohol, ani perspektywa spędzenia wieczoru w towarzystwie tanecznie wyposzczonych pań.
Amerykanie toczyli zacięty spór.
Wśród odsuniętych na bok półmisków i talerzy z resztkami kolacji leżał arkusz papieru pokryty magicznymi znakami, na którym co chwila ktoś coś dopisywał, poprawiał albo skreślał, wywołując pomruk aprobaty albo głosy protestu. Wystarczyło kilka sekund, aby „Hrabia” się zorientował, z kim ma do czynienia. W poprzednim życiu przez trzy semestry studiował matematykę na uniwersytecie i znał takich jak oni: profesorów, którym wystarczyła sekunda, aby stracić kontakt z rzeczywistością.
Pewnie przyjechali na jakąś międzynarodową konferencję, zakwaterowano ich w George’u, zeszli na kolację, któryś wypalił z jakąś tezą i sprawy wymknęły się spod kontroli. W tej chwili wszyscy orbitowali już w kosmosie liczb, nieskończonych przestrzeni, kombinacji, teorii, dowodów i przeczeń. Ale to było nieważne. Przynajmniej dla „Hrabiego”.
Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w notes, który przed chwilą jeden z dyskutujących wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. Zajrzał do niego, odczytał coś, co podkreślił uniesieniem palca wskazującego i co wywołało brawa u zwolenników. Po czym odłożył notes na brzeg stołu. „Hrabia” zamarł.
Kieszonkowy brulion formatu połowy zeszytu był oprawiony w wytartą skórę, do której przyszyto gumowy pasek przytrzymujący wieczne pióro.
Nie pióro. Cudo! Piśmienniczy rarytas firmy Graf von Faber-Castell, przy którym bledną wszystkie parkery, watermany, pelikany, a nawet pióra Montblanc.
„Hrabia” z wrażenia przełknął ślinę, odszukał wzrokiem Anitę i posłał jej spojrzenie, które zrozumiała w lot: robimy ten stolik. Przez chwilę walczyła ze zdziwieniem, że szef zrezygnował ze szmaragdu w naszyjniku. Może nawet chciała go o to zapytać, ale jej staranne złodziejskie wychowanie nie dopuszczało rozważań ani dyskusji. Tycer to nie matematyk.
Bohdan Halicz miał obsesję na punkcie piór.
Na pierwszym roku studiów uwielbiał przesiadywać w Szkockiej, gdzie gromadziła się naukowa śmietanka miasta. Zwłaszcza matematycy. Nieustannie rozstrzygali problemy świata niedostępnego dla zwykłych śmiertelników, zapisując wzory i ciągi liczb ołówkami na serwetkach lub kredą na blatach stolików. Młody Halicz wielbił tych ludzi, podziwiał pasję, zazdrościł geniuszu. I piór. Każdy z nich miał piękne wieczne pióro, o jakim on – biedny jak mysz kościelna – mógł jedynie pomarzyć. Tego, co dorabiał na korepetycjach, wystarczało ledwo na czesne, stancję i kaszę ze skwarkami.
Często zostawał po zamknięciu kawiarni, aby pomóc w sprzątaniu. Za darmo. Za przywilej obcowania z najtęższymi umysłami matematycznymi Lwowa. No i może trochę w nadziei, że ktoś kiedyś zostawi przez roztargnienie choćby tanie pióro.
Zanim zaczynali zbierać szklanki ze stolików i wycierać blaty, właścicielka przynosiła gruby brulion, w którym pieczołowicie – znak po znaku – kopiowali szyfry i tajemnice uczonych. Student matematyki okazał się tu nieocenioną pomocą. Halicz czuł się wtedy jak ewangelista, któremu dane było na gorąco spisywać Boskie dzieło. Biblia dawała przepustkę do godności kościelnych; Księga Szkocka – testament odkryć matematycznych – otwierała drzwi do Nagrody Nobla.
Pewnego popołudnia, gdy Halicz był już na trzecim semestrze, w oparach dymu papierosowego dostrzegł postać, która wyraźnie nie pasowała do klimatu Szkockiej. Chłopak mógł mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Z pewnością nie był studentem, raczej batiarem z Kleparowa lub innej szemranej dzielnicy szukającym złodziejskiego fartu lub okazji, aby jakiemu inteligencikowi stłuc okulary. Najlepiej razem z nosem.
Poruszał się zwinnie jak małpa, a otoczenie oglądał z bystrością drapieżnego ptaka zdolnego dostrzec mysz z wysokości słupa telegraficznego. Nagle zobaczył wieczne pióro leżące na stoliku w środku sali.
To było jedno z tych droższych.
Skuwkę i korpus miało z masy perłowej, a klips ze srebra. Wyrostek natychmiast podpłynął w tamtą stronę, czaił się przez kilka minut, a kiedy nadszedł odpowiedni moment, przeszedł szybko obok stolika, udał, że się potknął, przewrócił szklankę z resztką kawy, wylał ją na blat, po czym zaczął żarliwie przepraszać, wycierając wszystko wokół serwetkami. Nazywał sam siebie niezgułą i zaklinał, aby mu wybaczono. Gdy dokonał dzieła, ukłonił się i zniknął. A pióro wraz z nim.
Halicz przez cały czas miał go na oku i chciał zastąpić drogę, ale złodziej był zawodowcem. Nie rzucił się do ucieczki jak sroka, której udało się pochwycić świecidełko. Spokojnie odszedł w kierunku baru i zamówił szklankę wody sodowej. To był najlepszy sposób, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
Odczekał kilka minut i ruszył do wyjścia. Od progu Szkockiej dzielił go krok, gdy idący z tyłu Halicz chwycił go za ramię. Był wyższy o głowę i mimo młodego wieku wyglądał na kilka lat starszego.
– Pióro – powiedział stanowczo.
– O co się szanownemu panu rozchodzi? – spytał chłopak, pozorując bezgraniczne zaskoczenie.
– Nie udawaj głupiego – Halicz popchnął go w kierunku zaplecza kawiarni, zastawił ciasny korytarz lewym ramieniem i wyciągnął prawą dłoń.
– Pióro – powtórzył.
Wyrostek właściwie ocenił sytuację. Nie miał żadnych szans z facetem wyższym o głowę i przygotowanym na atak.
Wzruszył ramionami, wyciągnął fant z kieszeni i oddał. Był absolutnie spokojny, wręcz pogodny, jakby chciał podkreślić uznanie dla spostrzegawczości gościa, który go przydybał.
– Panie władzo – powiedział uprzejmie – chciałbym się wykupić, jeśli łaska.
Wziął mnie za tajniaka – zrozumiał Halicz i już otwierał usta, aby wyjaśnić pomyłkę, ale złodziej nie pozwolił mu się odezwać. Wyjął trzy banknoty dziesięciozłotowe i wyciągnął w jego stronę. Tygodniówka posterunkowego Policji Państwowej.
Halicz popatrzył na niego zdziwiony, co tamten wziął za wyraz oburzenia i dołożył jeszcze dziesiątkę.
Dotknął daszka oprychówki, prześlizgnął się pod jego ramieniem i zniknął jak sól w wodzie. Gdyby nie piękny egzemplarz watermana i zawrotna suma czterdziestu złotych, które zostały w dłoni Halicza, można by uznać, że go tu nigdy nie było.
Wkrótce kolekcja piór Bohdana Halicza liczyła już kilkanaście okazów. Wszystkie były unikalne. Żaden nie został kupiony.
Usunięty z uczelni po oblanej sesji rozpoczął studia na „Lwowskim Uniwersytecie Kradzieży Kieszonkowych”, słynnym w całej Europie. Był prymusem. Jako jedyny ze swojego rocznika zdał egzamin „magisterski”, po którym nastąpił błyskawiczny złodziejski doktorat, za nim habilitacja i najmłodsza profesura w mieście. Halicz dostał „katedrę luksusu”. Mógł pracować w wytwornych sklepach i restauracjach, na balach i rautach elit. I prowadzić seminarium dla najzdolniejszych.
A teraz stał w środku sali George’a wypełnionej namiętnością tanga i nie potrafił oderwać wzroku od pióra przytroczonego do notesu leżącego na stoliku Amerykanów.
Nie zwracając uwagi na zdezorientowanego kelnera, obszedł parkiet, oceniając sytuację zza zasłony roztańczonych par. Właściciel notesu z piórem dotychczas siedział do niego tyłem, ale gdy Halicz znalazł się naprzeciwko niego, osłupiał.
To był Stanisław Ulam.
Genialny matematyk, jeden z jego idoli z czasów studenckich. Kilka lat temu wyjechał do pracy na Uniwersytecie Harvarda, teraz pewnie wpadł odwiedzić stare śmieci i przywiózł do Lwowa jakichś matematycznych rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Kiedyś nie ośmieliłby się ukraść Ulamowi pięciu groszy, ale to było dawno. W innym życiu.
Zerknął na Anitę, która nie spuszczała go z oka, i wykonał niemal niezauważalny ruch głową: ruszaj.
Nie potrzebowała dalszych instrukcji.
Nie miała pojęcia, co „Hrabia” chce sprzątnąć tym czterem facetom spoconym z emocji, ale to nie miało znaczenia. Wiedziała, że coś zaaranżuje, zrobi, co ma zrobić, a wtedy ona musi być tuż obok, aby przejąć skradziony fant. Tak to działa.
Zrobiła krok w tamtą stronę, ale w tym samym momencie powstrzymał ją wzrokiem.
Wtedy zrozumiała. „Hrabiemu” chodziło o notes. Skórzaną książeczkę, którą jeden z gości właśnie chował do kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła, starannie ją zapinając.
Odetchnęła z ulgą. Kradzież była teraz o wiele prostsza niż z blatu stolika. Mogła się założyć, że „Hrabia” pójdzie zaraz w tamtą stronę, przyklęknie, aby zawiązać sznurowadło, przetnie tkaninę marynarki żyletką, którą zawsze miał przy sobie, i notes sam wpadnie mu do rąk. Bułka z masłem.
Anita obliczyła czas i znalazła się obok niego w tej samej sekundzie, w której podnosił się po zasznurowaniu buta. Nikt nie zauważył przedmiotu, który jej podał, o ona wrzuciła do torebki.
– Piękne pióro – skomentowała kwadrans później, gdy zrównał się z nią na ulicy. „Hrabia” odebrał od niej łup i bez słowa pocałował ją w czoło.
Nazajutrz, popijając kawę, przejrzał zapiski w notesie Ulama.
Trzy semestry matematyki wystarczyły, aby zrozumiał, że ma do czynienia z jakąś teorią mnogości i statystyką połączoną z neutronami. Wszystko razem prowadziło do stworzenia energii, którą można by – zdaniem autora zapisków – wykorzystać przy budowie urządzenia. Ulam szkicował je obok swoich obliczeń. Potężnej energii o niewyobrażalnej mocy.
– Chłopak! – przywołał lokaja. – Kopniesz się zaraz do biblioteki uniwersyteckiej i wypożyczysz mi te podręczniki – zapisał tytuły na kartce.
– Słucham, szefie – zareagował młody tycer, który uczył się u „Hrabiego” sztuki złodziejskiej. Staż obejmował pełnienie przez trzy miesiące obowiązków służącego.
Wrócił z książkami, do których zajrzał w tramwaju, choć niczego z nich nie zrozumiał. Kartki były pełne jakichś dziwnych znaków, mniejszych i większych cyferek, kolumn oraz wykresów pokazujących cholera wie co. A jednak „Hrabia” najwyraźniej je rozumiał, bo studiował te hieroglify przez kilka godzin w najwyższym skupieniu. Zrezygnował nawet z codziennego wyjścia do restauracji i zamówił obiad do domu, co zdarzało mu się tylko na największym kacu.
Zanim posłaniec przyniósł parujące naczynia z zupą grzybową i sznyclem cielęcym z sadzonym jajkiem, Halicz nerwowo zerkał na przemian w notes, który przyniósł z wczorajszego wypadu, i w książki matematyczne. Zapisywał coś na kartce, kreślił i podliczał, mamrotał pod nosem, wstawał i chodził po pokoju, aby uspokoić myśli, a potem wracał do papierów. Odpalał papierosa od papierosa, gryzł ołówek, kręcił głową i wpatrywał się w swoje notatki wzrokiem, w którym był jakiś obłęd.
Około szesnastej wezwał służącego ponownie.
– Skoczysz na róg i przyniesiesz wszystkie popołudniowe wydania gazet – rozkazał. – Ale szybko, na jednej nodze.
Gdy kwadrans później tycer położył przed nim stertę dzienników, „Hrabia” dosłownie się na nie rzucił. Przewracał strony, nerwowo przeszukując je oczami.
W poważnej prasie wypatrywał anonsów w stylu: „Wysoka nagroda dla znalazcy notesu słynnego matematyka”. W bulwarowej tytułu: „Zapiski geniusza padły łupem zuchwałych złodziei”. W politycznej nagłówka: „Czy za kradzieżą notesu profesora Harvardu stoi sowiecki wywiad?”.
Nie znalazł niczego. Ani słowa o tym, co się stało wczoraj w George’u.
To milczenie mogło oznaczać tylko jedno: poszukiwanie zapisków Ulama już się zaczęło, ale w ciszy i ciemności. Z udziałem ludzi, którzy najlepiej sprawdzają się w takich właśnie okolicznościach. Do Bohdana Halicza, pseudonim „Hrabia”, dotarło, że wraz z unikalnym piórem stał się posiadaczem czegoś znacznie cenniejszego niż wszystko, co lwowscy złodzieje razem wzięci ukradli od czasów kijowskiej wyprawy Bolesława Chrobrego.
Wyprostował się na krześle i uderzając jak packą na muchy okładką notesu w otwartą lewą dłoń, zaczął się zastanawiać, gdzie go najlepiej ukryć. Decyzję zachowania zapisków Stanisława Ulama podjął bez wahania, choć po raz pierwszy w życiu zaczął się naprawdę bać.