- W empik go
Katia. Cmentarne love story - ebook
Katia. Cmentarne love story - ebook
Miłość, śmierć i sprawiedliwość w Thornie
Katia jest nekromantką, odkąd tylko pamięta. Cmentarze, śmierć i zmarli to stałe elementy w jej życiu. Cała reszta, cóż, weszła w fazę chaosu.
Jej bezpieczny i przytulny dom przestał być azylem. Pomysł, by startować w wyborach do Starszyzny Thornu, zaczyna jej się odbijać czkawką. I wszystko wskazuje na to, że musi się przeprowadzić i postawić swoje dotychczasowe życie na głowie. A do tego ktoś wykrada z trumien ciała dziewczynek. Coś, na co nekromantka po prostu nie może pozwolić. Zwłaszcza gdy wytrącona z równowagi bogini daje jej ultimatum.
Czy w tym całym zamęcie Katia ma w ogóle jeszcze czas na sprawy sercowe? Przystojny i nieznośnie uroczy przedsiębiorca pogrzebowy sądzi, że i owszem. Nekromantka i przedsiębiorca pogrzebowy, czy to w ogóle może się udać?
Ta historia jest jak Katia – łączy w sobie ciepło i romantyczne porywy z makabrą śmierci i cmentarnych tajemnic.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-370-3 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIE KAŻDA URNA MUSI BYĆ DOSTOJNA
Czasami dzień jest przeklęty i nic nie może pójść dobrze, pomyślała Katia, patrząc na dzieło swoich rąk. Naczynie miało prawie pięćdziesiąt centymetrów wysokości, ładne proporcje i było przyjemnie pękate. Idealne, gdyby tylko zleceniodawca zażyczył sobie słoja na ciastka.
Niestety, zażyczył sobie urny i kiedy Katia omawiała z nim zlecenie, kilkakrotnie podkreślał, że marzy, by naczynie wiecznego spoczynku jego żony było nobliwe i pełne dostojeństwa. Katia ułożyła na kole solidną bryłę gliny, zerknęła na szkic. Przedstawiał smukły, elegancki flakon. Ale potem jej wyobraźnia i pamięć mięśniowa poszły swoją drogą i oto był – uroczy słój na słodkości. Kolejny do kolekcji. Brakowało tylko wieczka z ciasteczkiem zamiast gałki.
A najgorsze, że ten słój, pękaty, wdzięczny i uroczy, doskonale pasował do Stanisławy Kaczmarek, której prochy miały w nim spocząć. Katia znała staruszkę od lat. Stasia przemierzała ulicę, przy której obie mieszkały, nucąc szlagiery Krzysztofa Krawczyka, i choć fałszowała przy tym niemiłosiernie, nic sobie z tego nie robiła, bo nie o czystość dźwięków szło, ale o radość śpiewania, jak kiedyś wyjaśniła Katii. Robiła na drutach cudownie kolorowe swetry (których rękawy prawie zawsze miały różną długość) oraz szale „na bogato”, z frędzlami, tak długie, że nawet kilkakrotnie owinięte wokół szyi sięgały do kolan. Miała dobre słowo dla każdego mijanego psa i każdego kota, a dla dzieciaków z sąsiedztwa kieszenie pełne lizaków. Jej serce było ogromne i dzieliła je równo między ukochanego męża („tego samego od pięćdziesięciu lat, bo po co zmieniać, jeśli kolejny może być gorszy”), ich psa rasy „wszystkie naraz” i tureckie telenowele o sułtanach i pięknych hurysach. Wydawała się mieć zapasy energii i śmiechu na kolejne dwadzieścia lat życia, ale jej wielkie serce stanęło nagle, w środku nocy.
Kiedy Kazimierz Kaczmarek obudził się jak zwykle o piątej trzydzieści – jakby pięć lat temu nie przeszedł na emeryturę i wciąż czekała go zmiana na kolei – jego żona była już chłodna w dotyku i „zupełnie jak nie ona, bo się nie uśmiechała”.
Gdy podczas pogrzebu celebrans zapewniał, że Stasia pozostawiła po sobie dziurę, której nikt nie zdoła zapełnić, ciężko było się nie zgodzić. Ciało spopielono, a prochy przesypano do prostej urny wybranej z katalogu krematorium. Na spodzie widniał nadruk „Made in China” i… nie dawało to panu Kazimierzowi spokoju. Bo jego żona z pewnością nie była masowej produkcji. Dlatego po kilku miesiącach przyszedł do Katii i poprosił o urnę. Wiedział, że zajmowała się ceramiką, bo jego żona przynosiła do domu kupione u niej skorupki.
Tyle że Katia nigdy nie robiła urny. Co w sumie było dziwne. W końcu zajmowała się zawodowo dwiema rzeczami – zmarłymi (czy, szerzej, magią śmierci) oraz ceramiką. Wytwarzanie urn wydawało się naturalną wypadkową tych zainteresowań, jednak nigdy wcześniej nie miała takiego zlecenia. A teraz wcale nie była pewna, czy sprosta zadaniu. Bo choć rozumiała, czego oczekiwał pan Kazimierz, coś w jej wyobraźni chciało iść w zupełnie innym kierunku. Paradoksalnie, może byłoby jej łatwiej trafić w jego gust, gdyby nie znała Stasi?
Wstała od koła i zaniosła naczynie do suszarni. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć kolejnej kuli gliny i nie zacząć od nowa, ale miała za sobą długi i ciężki dzień. Była zmęczona, głodna, wykończona słuchaniem młotów pneumatycznych i odgłosów wyburzania sąsiadującego z jej działką budynku, i nawet czas spędzony przy kole garncarskim nie rozplątał kłębka nerwów, który nosiła w sobie od tygodnia. Włożyła więc narzędzia do pojemnika, odwiesiła fartuch na haczyk i zgasiła światło.
Niewątpliwy urok posiadania pracowni w budyneczku gospodarczym na tyłach domu polegał na tym, że po pracy wystarczyły ledwie cztery kroki, by znaleźć się u siebie. Żadnego stania w korkach czy gniecenia się w komunikacji miejskiej. Zamknęła za sobą drzwi na klucz. Zwykle nawet nie przychodziło jej to do głowy – dzielnica była spokojna i od lat nie słyszała, by ktokolwiek padł tu ofiarą kradzieży – ale odkąd rozpętała się wojenka podjazdowa z nowym sąsiadem, niejakim Bączkowskim, sytuacja uległa zmianie. Typ był złośliwym fiutkiem i nic nie sprawiłoby mu większej frajdy niż napsucie jej krwi.
Na podwórku otoczyła ją błoga cisza. Katia zerknęła za siatkę, do niedawna oplecioną od strony sąsiadki winoroślą i bluszczem, a teraz całkiem łysą i ledwie trzymającą się na pordzewiałych słupkach. Z domu pani Halinki niewiele zostało. Po jej śmierci syn szybko sprzedał niewielką nieruchomość. I się zaczęło. Nowy właściciel z miejsca zabrał się do wyburzania, a także szykanowania sąsiadów. Marzyło mu się wykupienie kilku działek, ta po pani Halince była tylko pierwszym krokiem na drodze do celu. Katia słyszała, że dwoje sąsiadów już sprzedało lub rozważa sprzedaż nieruchomości. Jednym z nich był pan Branicki, którego działka przylegała do jej działki od drugiej strony. A zatem to posesja Katii stała na drodze do spełnienia złotego snu ekspansywnego nabywcy o posiadaniu rezydencji idealnej.
Był to tylko jeden z przejawów nieuniknionych zmian, które zachodziły na Wrzosach. Kiedy dziesięć lat wcześniej kupiła mocno podniszczony domek działkowy i przerobiła go na jednoosobowe, przytulne lokum z pracownią ceramiczną w budynku gospodarczym na tyłach, średnia wieku w sąsiedztwie oscylowała w okolicach sześćdziesiątki, ona miała dwadzieścia pięć lat. Teraz jej sąsiedzi powoli wymierali, a domki zmieniały właścicieli. Na przykład na takich pokroju Bączkowskiego.
Katia nie łudziła się, że cokolwiek może zatrzymać te zmiany. Demografia była nieubłagana. Nie zamierzała uciekać się do nekromancji – za to wkrótce może dostanie kolejne zlecenia na urny, jeśli pan Kaczmarek będzie zadowolony i wieść rozniesie się po okolicy. O ile wciąż będzie tu mieszkała… I nie, nie chodziło tylko o zakusy Bączkowskiego, który najpierw pomachał jej forsą przed nosem, a gdy nie śpieszyła się z decyzją, zaczął uprzykrzać jej życie. Miała poważniejsze problemy niż ambicje nowobogackiego dupka. Jeśli opuszczę swój domek, to z zupełnie innego powodu, pomyślała smętnie, przecinając maleńkie kamienne patio, ledwie mieszczące dwuosobowy stolik i donicę z kiełkującymi już cebulkami hiacyntów. Czuła w kościach nadciągającą zmianę. Czy będzie tu jeszcze, nim hiacynty zakwitną? Nie wiedziała. I nie znosiła tej niepewności.
Katia była kobietą, która zawsze miała gotowy plan i harmonogram jego realizacji. A teraz wszystko zdawało się chybotać i kołysać na cieniutkich nitkach. I co najgorsze, poniekąd sama ponosiła za to odpowiedzialność. Bo od kilku lat czuła, że jest jej ciasno w życiu, ale unikała zastanawiania się, co może zrobić, by to zmienić. Więc los przyparł ją teraz do muru i szturchał palcem. Jej ojciec zawsze powtarzał, że chętnych los prowadzi, a niechętnych wlecze. Wiedziała, że jeśli nie podejmie wkrótce stosownych decyzji, los w ramach motywacji może się posunąć do zrzucenia jej ze schodów. Sęk w tym, że choć rozumiała potrzebę zmian, nie była pewna, czy jest gotowa zostawić za sobą tak wiele z tego, co było dla niej ważne. Jak ten domek, który pozwolił jej zapuścić korzenie.
Gdy weszła do środka, trzasnęła drzwiami, by zaskoczyła blokada zamka. Powinna wymienić klamkę, ale to też odwlekała. Światło w sieni zapaliło się automatycznie, gdy czujka wykryła ruch, więc zzuła adidasy i wsunęła stopy w pluszowe papucie. Królicze uszy kiwały się przy każdym kroku. Przeszła do kuchennego zlewu i starannie umyła brudne od gliny ręce. Powinna od razu wejść pod prysznic, ale była zbyt głodna i zmęczona. Uznała, że najpierw należy jej się dzbanek herbaty, szybki stir-fry z gryczanym makaronem i może odcineczek Bridgertonów – bo jak zawsze, gdy choć na chwilę zbłądziła myślami w stronę decyzji czekających na rychłe podjęcie, humor oklapł jej jak zmokła kura. W zanadrzu miała jeszcze pół kubełka lodów i butelkę portugalskiego czerwonego wina. Wino nigdy nie rozwiązywało kłopotów, ale czasem pomagało o nich zapomnieć. Niczego więcej nie oczekiwała.
Pół godziny później siedziała przed telewizorem z miską obłędnie pachnących warzyw, przyrumienionego na złoto tofu i połyskujących sosem hoisin klusek. Jedną ręką mieszała je pałeczkami, bo szybciej wystygły, drugą nalewała z dzbanka do filiżanki herbatę jaśminową. Gdyby miała trzecią, klikałaby pilotem w menu Netflixa w poszukiwaniu kolejnego odcinka przygód Daphne i Simona. Była gotowa uwierzyć, że może życie nie jest do końca takie złe i wszystko się ułoży. Da sobie radę, prawda?
Nie mogła wiedzieć, że maszyna już ruszyła. Że za kilka minut, jeszcze zanim zje kolację, zacznie się jedna z najważniejszych i najdziwniejszych przygód w jej życiu. Naznaczona szaleństwem, stratą, bólem i pragnieniem zemsty.
Takie rzeczy normalnie się Katii Kornatowskiej nie zdarzały. Jej przyjaciółka Dora Wilk, ze swoim talentem do przyciągania szajby, uznałaby taką kaskadę wydarzeń za najzupełniej typową, ale Katia miała znacznie zdrowszą koncepcję normy. A ta i owszem, uwzględniała szwendające się zombie, ożywieńców wyłażących z grobów czy pojedynki na pieśń śmierci z ogarniętymi trupią gorączką kolegami po fachu, ale nie fakt, że ktoś postanowi mierzyć do niej z broni palnej!Rozdział 2
NIE MASZ FURII JAK MATKA
ZE ZŁAMANYM SERCEM
Kiedy rozległ się dzwonek u furtki, a raptem kilka sekund później ten przy drzwiach, nie zaniepokoiła się. Nie spodziewała się gości, ale przecież Dora czy Witkacy (szaman, a przy okazji były chłopak) nie musieli się zapowiadać czy umawiać na spotkanie. Wstając z kanapy, uśmiechała się pod nosem, niemal pewna, że to właśnie Witkacy. Może instynkt podpowiedział mu, że zostało jej sporo smażonego makaronu? Dokarmianie go było stałym elementem ich związku, a po zerwaniu – solidną podwaliną przyjaźni.
Tyle że to nie Witkacy stał na progu, ale kobieta, której Katia nie spodziewała się więcej zobaczyć. W pierwszym momencie jej nie rozpoznała, tak duże były zmiany, które zaszły u jej gościa od ostatniego spotkania. Agata Mitera wyglądała, jakby przez te cztery miesiące postarzała się o dekadę. Schudła przynajmniej kilkanaście kilogramów, jej rysy nabrały ostrości, a oczy wydawały się płonąć ogniem rozpaczy. Cienie pod nimi miała tak wyraźne, że Katia przestraszyła się, że to sińce, bo kobietę ktoś pobił albo miała wypadek. I włosy! Jakim cudem przez cztery miesiące prawie całkowicie posiwiały? Niegdyś gęste ciemnobrązowe loki sięgające do połowy pleców stały się niemal zupełnie srebrne.
Mitera tkwiła na schodku, trzęsąc się z zimna, w rozpiętym płaszczu i w lekkim swetrze, choć marcowe wieczory były ciągle chłodne. Katia nie rozumiała, jakim cudem kobieta trafiła do jej domu. Pilnowała, by jej adres nie był powszechnie znany; w tej branży lepiej zachować ostrożność. A jednak jej dawna klientka trafiła na Wrzosy. Stała teraz przed nią, roztrzęsiona, zbolała i milcząca, jakby zapomniała, co ją tu sprowadziło.
– Pani Agato? – zapytała Katia łagodnie, a kobieta wbiła w nią spojrzenie czarnych oczu płonących jak w gorączce. Jej usta drżały, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Obejmowała się ramionami, przyciskając do boku czarną torbę. – Wejdzie pani? Jest chłodno.
Agata Mitera westchnęła boleśnie i przekroczyła próg Katii. Na ułamek chwili zamarła, czując, jak prześlizguje się po niej magia kręgów ochronnych. Wzdrygnęła się, mimo to weszła do środka. Katia zamknęła za nią drzwi, zastanawiając się, co, u licha, spotkało tę kobietę w ostatnim czasie.
Kilka miesięcy temu Agata Mitera straciła córkę, ośmioletnią Karinę. Dziewczynka umarła nagle z powodu wrodzonej wady serca, o której nikt nie miał pojęcia, dopóki nie zasłabła w trakcie zabawy z psem. Kobieta, która chwilę wcześniej planowała przyjęcie urodzinowe dla córki, musiała zaplanować jej pogrzeb.
Dom pogrzebowy Gawrońskich w ramach podstawowego pakietu polecił jej usługi Katii. W Thornie korzystanie z usług nekromanty po śmierci bliskiej osoby było czymś normalnym i stanowiło oczywisty element przygotowań pogrzebowych. Ubranie do trumny, nekromancka pieczęć, zamówienie wieńców – ot, kolejne punkty do odhaczenia.
Po tamtej stronie bramy, gdzie większość doskonale wiedziała, co czarna magia może zrobić ze zwłokami, rozsądniej było dmuchać na zimne niż ryzykować, że nieboszczyk wstanie z grobu jako zombie czy ożywieniec. Z pieczęcią wciąż mogło go spotkać coś mało przyjemnego, na przykład przemiana w ghula czy upiornika, ale na to też były sposoby.
Katia pamiętała pierwsze spotkanie z Miterą, przy katafalku, na którym spoczywały zwłoki drobnej, ciemnowłosej dziewczynki w różowej sukience. Pani Agata ze wszystkich sił starała się zachować kontrolę nad emocjami, ale surowa rozpacz wyzierała z jej czarnych oczu jak zdziczałe zwierzę.
– Proszę zrobić, co konieczne, by mojego dziecka nie spotkało już nic złego. Cena nie gra roli – powiedziała, a jej głos drżał, jakby zapomniała o oddychaniu.
Katia zapewniła ją wtedy, że nie ma powodu do zmartwień – założy najpotężniejszą pieczęć nekromancką, czarna magia nie zdoła tknąć ciała. By jak najlepiej dostosować zaklęcie, zadała kilka pytań o tradycje religijne w rodzinie oraz magię dziewczynki, ale Mitera pokręciła głową.
– Jej magia się jeszcze nie przebudziła. W naszej rodzinie następuje to dużo później. Choć Karina miała greckie korzenie, od urodzenia mieszkała w Thornie, jej tata stąd pochodzi. Na wyspach było zbyt wiele potworów, chciałam, by miała spokojne dzieciństwo. Pomyślałam, że Thorn to takie miłe miasto, by założyć tu rodzinę… – Jej słowa przeszły w szloch, ale szybko go stłumiła. Odchrząknęła, jakby chcąc ukryć emocjonalną reakcję.
Drugi raz Katia widziała Miterę, kiedy przyszła na pogrzeb dziewczynki. To nie było konieczne, ale czuła, że powinna tam być. Coś w tej małej, a zwłaszcza w jej matce, poruszało czułą strunę w duszy Katii. Wtedy też przelotnie spotkała Andrzeja Stawczuka, męża pani Agaty i ojca Kariny. Był facetem pod pięćdziesiątkę, przystojnym w ten ojcowsko-nobliwy sposób, a w towarzystwie smukłej żony wydawał się masywny jak kotwica. Jego twarz wyrażała pustkę, oczy miał czerwone od płaczu. Zerkał z niepokojem na Miterę, podtrzymywał ją i obejmował, jakby się bał, że się rozsypie lub wskoczy za trumną do głębokiego dołu.
Kiedy Katia spotkała Agatę Miterę ponownie, Andrzej Stawczuk nie żył. To jego zwaliste ciało spoczywało na katafalku i czekało na zapieczętowanie. Mitera właściwie się nie odzywała. Stała z boku, unikając patrzenia na męża. Straciła dwoje najbliższych w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Od Adama Gawrońskiego, właściciela domu pogrzebowego, Katia usłyszała dramatyczną część tej historii. Po śmierci córeczki oboje się przebadali, bo choroba, która zabrała małą, była genetyczna i mogła zagrażać też któremuś z rodziców. Okazało się, że Stawczuk miał tę samą skomplikowaną wrodzoną wadę zastawek. Wyznaczono już termin operacji, lecz popełnił samobójstwo. Podobno zostawił żonie list, w którym przepraszał, że przez jego niedoskonałe geny straciła światło swojego życia.
Ludzie radzą sobie z żałobą i rozpaczą w bardzo dziwny sposób. Katia po wykonaniu pieczęci próbowała porozmawiać z panią Agatą, jakoś ją pocieszyć, ale ta nie reagowała. Blada i wychudzona, wydawała się kompletnie otępiała. Przez te dwa tygodnie rozpacz zżerała ją od wewnątrz. Kobieta opuściła pomieszczenie w domu pogrzebowym bez słowa. Katia na pogrzeb Stawczuka nie poszła, miała inne zajęcia, poza tym uznała, że nie zostałoby to dobrze odebrane. Nie sądziła, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy Agatę Miterę, zwłaszcza w ciągu kilku miesięcy. Nikt nie miał aż takiego pecha, by potrzebować usług nekromantki z taką częstotliwością, prawda?
A jednak Mitera stała w korytarzu, roztrzęsiona i zagubiona, niepewnie rozglądając się na boki. Patrząc na nią, Katia czuła się tak, jakby ktoś jej przyłożył w splot słoneczny.
– Proszę wejść, nie będziemy rozmawiały w przejściu – zaproponowała. – Napije się pani herbaty? A może wina?
Mitera spojrzała na nią półprzytomnie.
– Herbata wystarczy, dziękuję.
– Zielona jaśminowa może być? Właśnie zaparzyłam dzbanek. Ale mogę zrobić inną, jeśli pani woli – powiedziała łagodnie i poprowadziła gościa w stronę narożnika.
Rozłożysty mebel w kształcie litery L, zajmujący większą część pokoju, wyściełały miękkie beżowe poduszki, które łatwo poddawały się ciężarowi ludzkiego ciała, otulając je komfortem. Mitera zawahała się i przysiadła na stojącym nieopodal twardym pufie, jakby zbyt spięta, by zaufać miękkości poduch.
Katia szybko przeszła do kuchni po drugą filiżankę i nalała do niej herbaty. Musiała obejść drewniany stolik, by przycupnąć na narożniku bez przepychania się między nim a pufem, na którym siedział gość. Mitera czujnie wodziła za nią wzrokiem.
– Co panią do mnie sprowadza? – zagaiła nekromantka.
Mitera wydała z siebie ni to sapnięcie, ni to świst, jakby próbowała wziąć głębszy oddech, ale jej oskrzela były zbyt ściśnięte. Sięgnęła po filiżankę, upiła spory łyk, odchrząknęła i wreszcie wykrztusiła:
– Okłamała mnie pani.
Katia poczuła, że krew uderza jej do głowy, a policzki zaczynają palić. Nigdy nie okłamywała klientów, nie wciskała głodnych kawałków, mówiła, jak jest. Gdyby nie miała do czynienia z kimś, kto dochodził do siebie po gigantycznej stracie i zapewne był na skraju załamania nerwowego, ostro zareagowałaby na tego rodzaju sugestię. Teraz jednak tylko uniosła brew i uznała, że pozwoli się pani Agacie wygadać.
– Jej tam nie ma, rozumie pani? Obiecała mi pani, że będzie bezpieczna, spokojna, że to wieczny odpoczynek, ale jej tam nie ma! Nie mogę przestać o niej śnić. O pustej trumnie, pustym grobie! Ktoś mi zabrał moje dzieciątko, a miało być odporne na czarną magię i wszystko złe, które mogło na nią czyhać po śmierci! Nie zdołałam jej uchronić przed chorobą, przed śmiercią, ale, do cholery, miałam ją uchronić przed złem, które sięgnęłoby po jej szczątki doczesne! Moja matka mówiła, że powinnam ją zabrać na wyspy, spopielić, rozsypać prochy na morzu, ale nie mogłam się na to zdecydować. Nie zniosłabym, gdyby nie miała grobu, na który mogę przyjść, ułożyć kwiaty, porozmawiać z nią, choć przecież tylko ja mówię… Ale jej tam nie ma!
Szloch wyrwał się jej z gardła jak bolesne szczeknięcie. Skuliła się w sobie, dociskając torbę do brzucha.
– Czy grób został naruszony? – zapytała Katia cicho.
Mitera pokręciła głową.
– Wszystko wygląda zwyczajnie. Ale ktoś ją musiał ożywić albo ukraść! Co noc widzę pustą trumnę. I słyszę jej płacz. – Szybkim gestem otarła z policzków łzy, rozmazując tusz do rzęs.
Katia westchnęła, lekko sfrustrowana. Rozumiała żal, żałobę, a nawet wyniszczające poczucie winy i odpowiedzialności. Ale znała się na swojej robocie. Nie było możliwości, by zapieczętowane przez nią zwłoki ożywił jakikolwiek nekromanta.
Równocześnie jednak zdawała sobie sprawę, że ciała dzieci, nawet tych bez przebudzonej magii, mają swoich amatorów. Czasami ci, którym marzyła się moc płynąca z czarnomagicznych zaklęć, uciekali się do wykradania z cmentarzy świeżych zwłok, licząc, że magii nie zrobi to wielkiej różnicy. I czasami faktycznie nie robiło.
Istniały też inne możliwości, których jednak wcale nie chciała badać. A przynajmniej teraz, kiedy na potwierdzenie zniknięcia dziewczynki z grobu miała tylko sny pogrążonej w rozpaczy kobiety. Już się z tym zresztą stykała – krewni zmarłego przychodzili do niej po pogrzebie, przekonani, że doszło do pomyłki, a nieboszczyk obudził się w trumnie i teraz wzywa ich w snach, by przyszli go uwolnić. Ten fenomen miał nawet nazwę – syndrom Poego. Dziś już nie montowano w trumnach dzwonków, które pozwalałyby przebudzonemu wezwać pomoc, ale Katia wplatała do pieczęci alarm, który zareagowałby na wszelkie przejawy życia.
Chciała wyjaśnić klientce, że gdyby Karina ożyła, wiedziałaby, ale nim znalazła sposób, by powiedzieć to względnie delikatnie, kobieta wyciągnęła z torby pistolet i wymierzyła go w nekromantkę. Katia zamarła. Jej magia szarpnęła się w niej, wyczuwając zagrożenie, ale przytrzymała ją gwałtownie. Wielu sądzi, że nekromancja działa tylko na to, co jest lub powinno być nieżywe. Mało kto chce myśleć o tym, że wszyscy noszą w sobie zaczyn śmierci, bo nasze ciała są śmiertelne, każdego dnia umierają w nas miliony komórek. A pchnięte magią śmierci, mogły umrzeć szybciej, choćby wszystkie naraz. Katia nie musiała zresztą zabijać kobiety, mogła osłabić ją tak, że ta nie stanowiłaby już dla niej zagrożenia. Jednak biorąc pod uwagę stan Mitery, byłoby to zbyt ryzykowne. Poza tym Katia nie chciała skończyć z trupem we własnym salonie.
– Pani Agato, proszę schować broń, to naprawdę nie jest konieczne – powiedziała twardo, nasycając słowa dezaprobatą.
– Pani mi nie wierzy, myśli, że postradałam zmysły. – Mitera podniosła głos, wymachując pistoletem. – Ale ja nie oszalałam. Ja wiem. I pani pomoże mi to udowodnić, a potem naprawić. Rozumie pani?
– Oczywiście, że pani pomogę. Ale nie będę tolerować grożenia mi śmiercią. Więc proszę w tej chwili odłożyć broń na stolik albo to koniec tej rozmowy – oświadczyła Katia i zaplotła ramiona na piersi dla wzmocnienia kategoryczności tego ultimatum.
Mitera przygryzła wargę. Zaciskała palce na pistolecie tak mocno, że całkiem pobielały. Ręce jej się trzęsły, a palec wskazujący drżał na spuście. Jeszcze nie odbezpieczyła broni, jak zauważyła Katia, ale w każdej chwili mogła naprawić to przeoczenie. Nekromantka sięgnęła więc po ostateczną metodę perswazji i naśladując ton Namiestniczki, powiedziała:
– Nie chciałabym pani zabijać tylko dlatego, że poniosły panią nerwy. Nie chciałabym, by pani duch nigdy nie poznał odpowiedzi na dręczące panią pytania. Pewnie zaczęłaby pani nawiedzać mój dom, a ja musiałabym wezwać szamana, by odprowadził panią do Zaświatów. To naprawdę sporo zamieszania, a ja i bez tego mam wiele na głowie. Więc ostatni raz proszę, by pani odłożyła broń, a ja obiecuję nie donieść na panią Namiestniczce i zrobić, co w mojej mocy, by wyjaśnić problem, z którym pani przyszła.
Pani Agata wahała się jeszcze przez chwilę, wreszcie zapytała:
– Przysięga pani?
– Przysięgam – odpowiedziała Katia, czując, jak chwyta ją w uścisk magia przysięgi.
I już wiedziała, że musi wyjaśnić tę zagadkę, inaczej będzie jej ciążyć do ostatnich dni.Rozdział 3
CMENTARNE PIEŚNI
Katia schowała broń do swojej torby, korzystając z chwili nieuwagi Agaty Mitery. Ta stała już przy drzwiach, niecierpliwie czekając, aż gospodyni się ubierze. Nekromantka wolałaby mieć kilka minut więcej, zmienić domowe legginsy i tunikę ze śladami gliny na rękawach na coś lepiej nadającego się na wieczór na cmentarzu, ale Mitera zaczęła się trząść z nerwów na samą myśl o jeszcze chwili zwłoki. Katia westchnęła więc tylko, po czym założyła wysokie kozaki i ciepły płaszcz. Chłodne popołudnie przeszło niezauważenie w zimny wieczór. Jej klientka w rozchełstanym płaszczu i bez szalika wydawała się nie czuć zimna.
– Czym pani przyjechała? – zapytała Katia, zamykając drzwi na klucz.
– Przyszłam – przyznała kobieta. – Nie mam polskiego prawa jazdy.
Szybki spacer od bramy do Thornu, gdzie Mitera mieszkała, do dzielnicy Katii musiał zająć prawie godzinę. Nekromantka wyciągnęła z torby kluczyki do auta i powiedziała:
– Więc pojedziemy moim.
Gdy wsiadły, już po paru minutach zaczęła ją przytłaczać dziwna aura otaczająca klientkę. Nie wiedziała nic o magii, jaką władała Mitera, nie miała pojęcia, na ile była stabilna w normalnych okolicznościach, ale teraz fale jej magii wypełniały ciasną przestrzeń w samochodzie do tego stopnia, że Katia musiała uchylić szybę, bo ból sprawiało jej nawet oddychanie. Smutek, żal i gniew klientki wydawały się materializować wokół niej, niczym zapach czepiały się skóry, włosów, ubrań. Katia wzmocniła swoje prywatne osłony, gdy dotarło do niej, że uczucia Mitery wsiąkają w nią głębiej i popychają ją na granicę irracjonalnego płaczu. W normalnych okolicznościach taki brak kontroli u dorosłego magicznego świadczyłby o braku manier. Katia nie winiła jednak kobiety – w jej sytuacji mało kto byłby najlepszą wersją siebie.
Agata Mitera milczała całą drogę. Wpatrzona w okno niewidzącym wzrokiem, międliła w palcach tkaninę płaszcza w sposób, który kojarzył się Katii z przesuwaniem koralików modlitewnych. Poruszała ustami, ale nie wydostawał się z nich żaden dźwięk, jedynie nierówny, nieco świszczący oddech.
Nie zauważyła, kiedy dojechały do bramy, ale gdy znalazły się na ulicy Thornu, a tym samym w kleszczach magii zaklęcia, jęknęła boleśnie.
– Często odwiedza pani Toruń? – zapytała Katia cicho.
Kobieta się wzdrygnęła, jakby sam pomysł odwiedzin w realnym mieście uznała za co najmniej mało roztropny.
– Lepiej się czuję po naszej stronie bramy – odpowiedziała i wróciła do ugniatania poły płaszcza.
A jednak odnalazła mnie w realnym mieście, choć nigdy nie podałam jej adresu, pomyślała nekromantka. Czy ktoś jej pomógł go zdobyć, czy zdołała mnie namierzyć za pomocą magii?
Ulice Thornu były ciche i opustoszałe. Wilgoć i dojmujące zimno tegorocznego przedwiośnia średnio zachęcały do spędzania czasu poza domem. Katia nie dostrzegła żywej duszy, a i martwych kręciło się mniej niż zwykle.
Kierowała się na Cmentarz Centralny, największą i najstarszą nekropolię Thornu. Liczyła sobie ona dobrze ponad czterysta lat i wciąż się rozrastała. Obecnie zajmowała obszar prawie stu pięćdziesięciu hektarów i stanowiła osobliwą kronikę tego miasta i jego mieszkańców. Można się było po niej przechadzać od najstarszych kwater – pomników postawionych w czasie konfliktu magicznych z pierzastymi, który zakończył się (znaczącym zupełnie co innego niż po drugiej stronie bramy) pokojem toruńskim – aż po najnowsze, już bez wielkich grobowców górujących majestatycznie nad odwiedzającymi czy sięgających trzy piętra w głąb ziemi, za to z lasem wyrastającym z naturalnych kapsuł pogrzebowych.
Oczywiście nie wszyscy chcieli, by ich szczątki karmiły drzewa, w najnowszej części cmentarza stało wiele tradycyjnych nagrobków, ale trend był wyraźny i Thorn wyprzedzał pod tym względem realną stronę miasta o kilkadziesiąt lat. Na tej samej zasadzie krematorium było w Toruniu nowinką, podczas gdy w Thornie lapidarium na urny założono tuż po tysiąc osiemsetnym roku. Przez pierwsze dziesięciolecia popularnością wciąż cieszyło się spopielanie na stosach pogrzebowych, ale z czasem zaczęły dominować pogrzeby bardziej minimalistyczne, bez składania ofiar z domowego inwentarza. W licznych grobach rozsianych na stu pięćdziesięciu hektarach zadrzewionego terenu spoczywały szczątki w różnym stopniu rozkładu. Gdy tylko Katia zaparkowała przy bramie od Branickiej, jednej z najnowszych bram cmentarnych, wyczuła głos magii śmierci.
Westchnęła cicho. Uwielbiała to miejsce. Dopisała cmentarz w rubryczce „za przeprowadzką”, drukowanymi literami. Matka Ziemia w tym miejscu nie szeptała – ona śpiewała, jej magia uderzała do głowy jak szampan. Jako młodziutka nekromantka Katia bała się tego uczucia i przyciągania cmentarza, dużo silniejszego niż w nekropoliach po drugiej stronie bramy, z czasem jednak wiele się nauczyła i zrozumiała. I za każdym razem, kiedy podjeżdżała pod bramę cmentarną, czuła się jak ostatni element skomplikowanej układanki, który wreszcie trafia na swoje miejsce. Było to pod pewnymi względami niepokojące. A jednocześnie przyjemne, choć nikomu się tym nie chwaliła.
Normalny cmentarz o tej powierzchni sprawiałby przytłaczające wrażenie, zwłaszcza gdyby panowały tam porządki takie jak na większości cmentarzy po drugiej stronie bramy, gdzie proboszcz czy administrator z każdego metra ziemi chciał wycisnąć jak najwięcej opłat, więc pomniki z lastryko stały tak gęsto, że w wielu miejscach nie można między nimi przejść, nie depcząc obramowania grobu. A jeśli okres opłaty za kwaterę upływał dwa dni przed Wszystkimi Świętymi, ten sam pan i władca dusz żywych i umarłych przyczepiał do krzyża karteczkę z informacją, że albo rodzina wniesie kolejną opłatę czynszową, albo grób zostanie zlikwidowany.
Katia szczerze tego nie znosiła. Za każdym razem po takich porządkach miała masę roboty, bo rozwłóczone szczątki i nasączona esencją grobową ziemia rozsypana dookoła przyciągały wszelkie magiczne i nieumarłe tałatajstwo. Zanim się obejrzała, musiała uprzątnąć dwie alejki zainfekowane robakami grobowymi albo spacyfikować przesadnie podkarmione esencją duchy awansujące na poltergeistów czy przebudzone ciała z sąsiednich grobów, bo rozkopanie jednego zawsze naruszało sacrum pozostałych.
Na Cmentarzu Centralnym w Thornie, jeśli likwidowano jakieś groby, to z bardzo konkretnych powodów i forsa nie miała tu nic do rzeczy. Prędzej magia. Czasami, gdy ktoś uparcie nie chciał leżeć w grobie, najrozsądniejsze było spopielenie szczątków i złożenie ich w lapidarium. Czasami rodzinne grobowce robiły się zbyt zatłoczone i starszych członków familii spopielano albo przekładano z wielkich trumien do bardziej ekonomicznych objętościowo katakumb. Zdarzały się metamorfozy wampirzych grobowców, bo potrzebna była przestrzeń na trumny nowych członków gniazda. Albo stawiano dobudówki do grobów rodzinnych, gdy trzy żony tego samego gościa bardzo nie chciały leżeć obok siebie i zakłócały spokój żyjącym bliskim.
Katia uświadomiła sobie, że odpłynęła myślami. Reakcja obronna w czystej postaci, stwierdziła, patrząc na swoje zaciśnięte na kierownicy palce. Niepokojąca moc Agaty Mitery otaczała ją jak ciasny wełniany koc, odcinając od świata i przyduszając. Było w tej magii coś znajomego, a jednocześnie obcego. Katia nie umiała tego nazwać ani przywołać odpowiedniego skojarzenia. Pytanie, kim właściwie jest Mitera i jaką ma magię, byłoby w złym tonie, choć nie wykluczała, że będzie musiała je zadać, jeśli grób małej rzeczywiście okaże się pusty.
Magia Karinki jeszcze się nie obudziła. Ale nie musiała się obudzić, by mieszać w życiu pozagrobowym, pomyślała Katia. Wtedy, podczas zakładania pieczęci na ciało, powinna naciskać na uwzględnienie magicznego dziedzictwa dziewczynki, nie chciała jednak sprawiać rodzicom przykrości. Teraz, czując magię przemykającą zimnymi palcami po jej kręgosłupie, a także zapach przypominający woń kadzidła czy egzotycznych olejków, zastanawiała się, czy to właśnie był błąd, który doprowadził do tego, że siedzi w aucie z kobietą na granicy załamania nerwowego, która jeszcze godzinę temu mierzyła do niej z broni palnej.
Agata Mitera, całkowicie nieruchoma, wpatrywała się w szybę, lekko zaparowaną po wyłączeniu klimatyzacji. Być może bliskość cmentarza sprawiała jej ból, bo mięsień na jej policzku drgał nerwowo i oddychała z trudem, głośno i chrapliwie.
Katia szarpnęła za klamkę i wyskoczyła z samochodu. Z ulgą zaczerpnęła zimnego, wieczornego powietrza. Ziemia zaczynała już pachnieć tą życiodajną wilgocią, z której wkrótce wykluje się wiosna. Magia cmentarza sięgnęła do Katii i otarła się pocieszająco o jej zmysły, jakby upewniała się, że z nekromantką wszystko w porządku. Z grubsza było. Choć gdyby to od niej zależało, nigdy więcej nie wsiadłaby do auta z Miterą.
Pochyliła się i zajrzała do środka.
– Wszystko okej? – zapytała z wahaniem.
Kobieta drgnęła, jakby ją obudziła z głębokiego snu.
– Tak… jeśli w tej sytuacji cokolwiek może być okej – odpowiedziała i zaczęła się siłować z pasem, a potem z klamką. Katia zdążyła obejść samochód i wypuścić klientkę, zanim ta zdołała otworzyć drzwi.
Mitera szła w stronę bramy cmentarnej prawie jak zombie, jakby na autopilocie. Ile razy w ciągu ostatnich miesięcy przemierzała tę trasę? – zastanawiała się Katia, idąc za nią.
Było ciemnawo. Słońce zaszło kilka godzin temu, a stare cmentarne drzewa przysłaniały księżyc. Szeroką alejkę, biegnącą prosto od bramy w głąb tak zwanej sekcji XIII, czyli części dołączonej do cmentarza w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, oświetlały żółtawym blaskiem latarnie stylizowane na te gazowe, dziewiętnastowieczne. Kwatera dziecięca miała dodatkowe wzmocnienia, z wmurowanym głęboko ogrodzeniem i bramą kutą z zimnego żelaza. Ot, przezorność wynikająca z doświadczeń przeszłych pokoleń. Dziecięce ciała i dziecięce duchy były bardziej nieprzewidywalne i niestabilne, a do tego kuszące dla zbyt wielu, by pozostawiać pewne rzeczy przypadkowi i standardowym zabezpieczeniom.
Zatrzymały się przy nagrobku z kremowego marmuru. Nad ciężką płytą górowała figura cherubinka, trzymającego w dłoniach szmacianą lalkę. Rzeźba była piękna i dało się zauważyć rękę artysty. Nieco dziwniejsze wydało się Katii to, że reszta nagrobka była zamknięta w klatce. Grube pręty udekorowano motywami roślinnymi, jakby grób i kratę obrastał kuty z żelaza bluszcz. Katia zastanawiała się, co prócz walorów estetycznych popchnęło panią Agatę do zastosowania takich zabezpieczeń.
Spotykała się z podobnym rozwiązaniem przy naprawdę wiekowych grobach młodych kobiet i dziewczynek. Jeszcze sto lat temu wierzono, że częściej budzą się jako upiory lub wąpierze. Dziś Katia mogła śmiało powiedzieć, że płeć jest bez znaczenia, bo równie często usypiała ożywieńców płci męskiej, co żeńskiej, ale takie było kiedyś przekonanie – dziewczynki, jako bardziej narażone na podszepty diabła, miały też być bardziej podatne na czarną magię, a za taką uważano nekromancję. Rodziny w dobrej wierze starały się zabezpieczyć zwłoki córek. Często sięgały po ludowe metody, jak wsypywanie do trumny maku czy właśnie montowanie klatek z żelaza. Oczywiście dawniej radzono sobie z tym zagrożeniem jeszcze inaczej, ale dziś tamte metody postrzegano jako barbarzyństwo. Mało kto był gotów zmarłej nastoletniej córce obciąć głowę i ułożyć ją między jej stopami.
Jedno było pewne – klatka nad nagrobkiem pozostawała nietknięta. Katia nie dostrzegła żadnych śladów, by ktoś – ze środka lub z zewnątrz – próbował się z nią siłować. Trzy kłódki trwale zalutowano, więc nawet gdyby ktoś miał klucz, nie zdołałby ich otworzyć. Kłódki były sygnowane przez dom pogrzebowy, toteż nikt nie mógł ich przeciąć i wymienić na nowe.
A jednak coś jej nie pasowało. Może udzielało się jej zdenerwowanie pani Agaty albo widok klatki na nagrobku rozbudził jej wyobraźnię, bo poczuła gęsią skórkę wypełzającą na kark.
– Musi mi pani uwierzyć, wiem, jak to wygląda… – zaczęła Mitera, ale szybko urwała. Trzęsąc się, objęła się ciasno ramionami, jakby dopiero teraz dotarło do niej, jak jest zimno i jak lekko jest ubrana.
Katia ufała swojej intuicji. Mogła wezwać majstra, który rozciąłby kłódki i uniósł kratę, a potem odsunął płytę i pozwolił jej zajrzeć do trumny. Mogła też zapytać tę, która wiedziała wszystko.
– Pani Agato, proszę na chwilkę usiąść. To może nie być przyjemne – ostrzegła. Trudno było przewidzieć, jak człowiek zareaguje na pieśń nekromantki, a tym bardziej na odpowiedź Matki Ziemi.
Wokół pomnika było sporo wolnej przestrzeni, bez trudu więc przed nim kucnęła, po czym oparła się obiema dłońmi o zmarzniętą ziemię. I zaśpiewała.
Zaczęła od podstawowej pieśni nekromanckiej – gaelickiej, która w licznych zwrotkach pełnych poetyckich metafor zadawała pytanie: czy żyje tu coś, co powinno być martwe? Umilkła i w napięciu czekała na odpowiedź. Na tak starym i wielkim cmentarzu ta nie zawsze padała szybko, ale tym razem już po kilkunastu sekundach usłyszała i wyczuła w trzewiach jej pomruk. Nic, aktualnie cmentarz nie miał na stanie żadnego zombie, ożywieńca, pluja, wąpierza ani upiora.
Ale Katia wyczuła w pieśni Matki Ziemi delikatne wahanie. Coś zaburzało równowagę, niepokoiło ją. Coś, co Katia powinna naprawić. Zaśpiewała kolejną pieśń, w języku starszym niż gaelicki. Oparta głównie na samogłoskach, przywodziła na myśl słowo „lament”. Była krótsza, obracała się wokół jednego podstawowego pytania: „Co cię boli, Matko?”.
Gdy Katia usłyszała odpowiedź, wyprostowała się gwałtownie. Jej włosy wciąż unosiły się od podmuchu magii. Matka Ziemia była zła. Niekoniecznie na Katię, ale i tak oberwało się jej rykoszetem. Coś jej zabrano, coś, co stanowiło jej własność i powinno pozostać chronione.
I w tej sekundzie wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, Katia zrozumiała, że prawie na pewno klientka ma rację i trumna jej córki jest pusta. Po drugie, Agata Mitera nagle runęła nieprzytomna, o włos mijając czołem żelazną klatkę otaczającą grób.
Katia rzuciła się, by ją łapać, ale okazała się zbyt powolna.KSIĄŻKI ANETY JADOWSKIEJ W WYDAWNICTWIE SQN
Thornverse
Heksalogia o Dorze Wilk
Złodziej dusz
Bogowie muszą być szaleni
Zwycięzca bierze wszystko
Wszystko zostaje w rodzinie
Egzorcyzmy Dory Wilk
Na wojnie nie ma niewinnych
Trylogia Szamańska
Szamański blues
Szamańskie tango
Szamański twist
Trylogia Nikity
Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
Akuszer Bogów
Diabelski Młyn
Kroniki Sąsiedzkie
Afera na tuzin rysiów
Próby ognia i wody
Kroniki Thornu
Dzikie dziecko miłości
Katia. Cmentarne love story
Zbiory opowiadań
Ropuszki. Opowiadania ze świata Thornu
Dynia i Jemioła. Nietypowe historie świąteczne
Kurczaczek i Salamandra
Dla dzieci
Przygody małego duchołapa
Serie poza Thornverse
Klan Koźlaków
Cud, miód, Malina
Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków
Garstka z Ustki
Trup i inne sekrety rodzinne
Martwy sezon
Denat wieczorową porą