Kaukaskie Epicentrum - ebook
Kaukaskie Epicentrum - ebook
Dynamiczna akcja, świetni bohaterowie, dobrze oddane realia współczesnego pola
walki z biało-czerwonymi w roli głównej. Polecam.
Konrad Sosiński, Wargamer
W 2008 roku Gruzińska interwencja zbrojna w Osetii sprowokowała Rosję do ostrego działania, którego efektem był rajd jej armii zatrzymany kilka kilometrów od Tbilisi. Sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że groźba kolejnej wojny światowej na nowo zawisła nad starym kontynentem.
Co by było, gdyby NATO zareagowało równie zdecydowanie i wsparło Gruzję nie
tylko w zakresie logistyki i dyplomacji? Gdyby naprzeciw rosyjskim kolumnom
pancernym wysłało najlepsze oddziały? Gdyby wysłało nas, Polaków?
Marcin Gawęda, historyk i publicysta wojskowy, znany z artykułów w Nowej
Technice Wojskowej , Komandosie oraz Armii, w brawurowym stylu przedstawia
właśnie taką wersję wydarzeń. Dynamiczną akcję śledzimy z perspektywy wszystkich
stron konfliktu. Autor przenosi nas od politycznych gabinetów do wnętrz czołgów,
samolotów i ze znawstwem przedstawia realia współczesnego pola walki.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-18-6 |
Rozmiar pliku: | 995 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Clausewitz
Irak, Falludża, kwiecień 2004, 13.33 czasu lokalnego
Pocisk gwizdnął mu koło ucha, odłupując za nim kawałek ściany. Sierżant Bogdan Anielak nawet nie drgnął – za bardzo czuł już krew przeciwnika. Rebeliancki strzelec wyborowy, który do niego strzelał, był wyraźnie widoczny w oknie na piątym piętrze oddalonego o czterysta dziesięć metrów dużego szpitala.
Już jesteś martwy, pomyślał, wyrównał oddech i delikatnie musnął spust. Sako TRG-22 leciutko kopnął i pocisk pomknął na spotkanie z wrogiem. Snajper zobaczył, jak głowa rebelianta gwałtownie odskoczyła do tyłu – trafił prosto w oko.
– Jeszcze jeden. Drugie piętro, dwadzieścia metrów w lewo, narożne okno – przydzielony Anielakowi do obserwacji spotter z oddziału marines starał się mówić spokojnie i wyraźnie, żeby Polak nie miał żadnych wątpliwości. Anielak kiwnął tylko głową na znak, że rozumie, i przesunął celownik lunety.
Marine, korzystając z urządzenia wykrywającego celowniki optyczne i lornetki, wynajdywał jedynie strzelców wyborowych albo dowódców – zwykłych rebeliantów, na ogół strzelających panu Bogu w okno, zupełnie ignorował.
– Zaraz powinien się pojawić w oknie, czekaj cierpliwie – dobiegł Anielaka spokojny, pewny głos wprawnego obserwatora.
Chwila, która niedoświadczonemu snajperowi wydawałaby się wiecznością, była zaledwie kilkusekundową pauzą, w której rebeliant zapewne brał krótki oddech przed kolejnym strzałem.
– Co z nim? – zapytał beznamiętnie Anielak.
– Easy man – sierżant Javier Marquez mówił flegmatycznie, z pewnością siebie, jakby zamawiał kawę w kafejce – pojawi się. Jest.
Kurwa, Meksyk ma jaja jak cholera – przemknęło Anielakowi przez głowę, gdy w celowniku uchwycił składającego się do strzału rebelianta. Całe napięcie zniknęło, kiedy zobaczył cel. Wyrównał oddech. Miał chwilę, bo rebeliant przymierzył się ze swojego SWD, biorąc za cel jakiegoś marine na ulicy poniżej. Delikatnie wcisnął język spustowy, mierząc w głowę. Dobrze wycelowany pocisk odrzucił najemnego snajpera od okna jak szmacianą kukłę.
– Pocisk w celu – doszedł go beznamiętny głos sierżanta Marqueza.
Po sekundzie, może dwóch pauzy, usłyszał jeszcze lakoniczną pochwałę: – Good shot, man.
Wypuścił spokojnie powietrze. Gdzieś górą, ponad dachem budynku, przeszła seria z kałacha, na którą nawet nie zwrócili uwagi. Rebelianci ostrzeliwali się gęsto, ale w dużej mierze niecelnie.
– Nie widzę więcej celów – zameldował po chwili spotter.
Anielak oderwał oko od celownika i spojrzał przed siebie. Budynki przed nimi płonęły. Zobaczył, że pluton marines, który wspierali, wdarł się już do środka kilkupiętrowego, masywnego bloku. Z wewnątrz dochodziły odgłosy walki na krótkim dystansie. Dotarła do nich przytłumiona seria eksplozji.
– Ale pierdolnęło – zachichotał wyraźnie już rozluźniony marine. – Nasi ich zaraz wykurzą z piwnic. Cholerne krety. Wygląda na to, że nic tu po nas.
Anielak nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał, ale intencja mówiącego była oczywista. Na wszelki wypadek zlustrował jeszcze przez lunetę górne piętra bloku, gdzie działali obaj strzelcy wyborowi, ale niczego godnego uwagi nie zobaczył. Najwyraźniej sierżant musiał być pewien, że ze strony snajperów przeciwnika nic już im nie grozi. Co prawda, rebelianci uzbrojeni w SWD nie byli równorzędnymi przeciwnikami, ale z drugiej strony znali świetnie teren i głupotą byłoby ich lekceważyć.
– Nie wierzysz mi? – zaśmiał się Marquez.
– Po prostu chcę się upewnić... – rzucił Anielak.
– Masz rację, stary. Można powiedzieć, że to nasz pierwszy raz – żartował dalej Meksykanin – to za mało, żeby mieć pełne zaufanie do spottera.
Anielak burknął coś pod nosem. Ciszę przerwała radiostacja. Sierżant zamienił kilka zdań w slangu, z którego Anielak zrozumiał ledwie połowę treści. Kiedy skończył, uśmiechnął się od ucha do ucha.
– No i nie mówiłem? Prostaki z Południa właśnie zameldowali, że zajęli cały budynek... – klepnął przyjacielsko w ramię leżącego obok Polaka. – Porucznik kazał przekazać, że masz, stary, u chłopaków wielkie piwo.
Anielak uśmiechnął się lekko. Schodził z niego cały stres, całe napięcie.
Gdzieś nad ich głowami przeszły dwa F-16, zmieniając jeden z jednopiętrowych budynków w kupę gruzu. Operatorzy GROM-u działali w Falludży od wczoraj. To wciąż za mało, nawet dla zawodowców, żeby przyzwyczaić się do rozgrywającej się tu apokalipsy. Pardonu nie dawały obie strony. Z położonych niedaleko parterowych domków, naćkanych koło siebie niczym klocki lego, dochodziły zacięte odgłosy strzelaniny. Najwyraźniej marines wgryźli się w kolejny kwartał zbuntowanej Falludży.
– Kurwa, nasza kawaleria zawsze przychodzi na czas! – wrzasnął z entuzjazmem Marquez na widok rozpadającego się niemal na ich oczach parterowego domku, który zajmowali rebelianci. – Jeszcze kilka godzin i wrócisz do swoich, stary. Tylko nie zapomnij, kurwa, że masz u nas duże piwo, a może nawet...
Potok słów wypluwanych przez sierżanta zagłuszyło wycie samolotów i seria pobliskich detonacji. Śmierć obu rebelianckich strzelców wyborowych wyraźnie popchnęła sprawy do przodu – marines wspierani przez samoloty, śmigłowce i czołgi wydzierali z rąk rebeliantów kolejny budynek. Po chwili wśród niskich zabudowań doszło do serii eksplozji. Pojawił się gęsty, nienaturalnie biały dym. Biały fosfor.
– Hooah! Willy Pete w akcji! – wrzasnął Marquez – wypalimy skurwieli do kości!
Anielak spojrzał na rozradowanego marine. Napotkał wzrok latynosa.
– Cywile – Polak cicho wystękał, wśród kolejnej serii eksplozji – przecież tam mogą być cywile.
– Stary, nie pierdol. W tym mieście nie ma już cywili, są tylko rebelianci. Tylko skurwiele, których trzeba wypalić do gołej kości, rozumiesz? Rozumiesz?!
Anielak kiwnął lekko głową.
Nie myśl za wiele – powtarzał sobie w duchu – jesteś tu, by celnie strzelać. A myślenie zabija skuteczność.
Pacyfikacja dzielnicy zakończyła się dopiero po północy. Anielak był pewien dwóch rzeczy. Po pierwsze, zobaczył na własne oczy, że pacyfikacja Falludży nie miała nic wspólnego z humanitaryzacją wojny, o której tyle się nasłuchał. Po drugie – i to było najważniejsze – mając na koncie łącznie ośmiu rebeliantów, w tym czterech strzelców wyborowych, wracał do oddziału z tarczą. Nie skrewił.
•
Kapitan Paweł Majak nie miał czasu myśleć, co się dzieje z Anielakiem – znajdował się w samym oku cyklonu. Musiał przyznać, że natężenie ognia przekraczało jego wyobrażenie. Żaden poligon nie mógł oddać nawet w połowie tego, co tu się działo. Czteroosobowa sekcja GROM-u miała za zadanie wspierać pluton marines, ale linia frontu była tak zagmatwana, że właściwie nie bardzo było wiadomo, kto tu kogo wspiera.
Domy w okolicy meczetu Abdel-Aziz al-Samarrai i sama świątynia zamienione zostały w twierdzę, której rebelianci postanowili bronić do końca.
Majaka dobiegał jęk rannego marine, który przed momentem usiłował przebiec przez ulicę. Pociski z AK-47 łupały cegły budynku kilka metrów od niego. Zobaczył, że ukryty po drugiej stronie ulicy marine pokazuje dwa palce i kieruje palec wskazujący przed siebie.
– Teraz! Godzina druga! – zanalizował Majak i podniósł kciuk do góry. Zaczerpnął powietrza i gwałtownie się wychylił, niemal na ślepo grzejąc pierwszą serię w miejsce, gdzie ukrywał się rebeliant. Złapał go w celowniku prawie w tym samym momencie, kiedy pierwsze pociski łupały już cegły poddasza. Dwie krótkie, precyzyjne serie obramowały rebelianta, który zniknął z pola widzenia.
– Bingo! – pomyślał Majak i natychmiast schował się za węgłem. W narastającej palbie karabinowej dał się słyszeć wrzask któregoś z marines.
– RPG!!!
– Uwaga!!! – wydarł się Majakowi niemal do ucha major Waligórski, działający z nim w parze.
Sekundę później na środku ulicy, zaledwie kilka metrów od nich, eksplodował granat PG-7 wystrzelony z RPG-7. Trafiony samochód osobowy wyleciał w górę niczym na hollywoodzkiej superprodukcji. Jeśli rebeliant celował do sunącego środkiem ulicy M1A1, to srodze spudłował.
Dwóch marines, mając lepsze pole ostrzału, natychmiast rozpoczęło kanonadę ze swoich M4A1, demolując z granatników M203 i pocisków 5,56 milimetra połowę piętra sąsiedniego budynku. Po chwili przemówiła studwudziestomilimetrowa armata toczącego się leniwie Abramsa. Pierwszy uniwersalny pocisk M830A1 MPAT zmiótł ćwierć domu wraz z dwoma ostrzeliwującymi się bojownikami. Drugi MPAT – wpakowany niemal w to samo miejsce – rozwalił to, co jeszcze jako tako stało, grzebiąc w gruzach resztę bojowników. Ogień rebeliantów na ulicy wyraźnie zamierał.
– Kurwa, chyba oberwałeś! – rzucił do Majaka Waligórski – masz krew na policzku!
– Co?? – Majak prawie ogłuchł – nie słyszę!!
– Dostałeś!! – Waligórski dotknął palcem swojego umorusanego policzka.
– To tylko draśnięcie!! Idziemy!! – Majak puścił się biegiem za ostatnim z marines.
Paroma susami pokonali niebezpieczny odcinek i w kilku przypadli do ściany kolejnego domku zamienionego w punkt oporu. Jeden z Amerykanów pokazał sugestywny ruch wzdłuż szyi, a potem spuścił dłoń gwałtownie w dół. Polacy natychmiast skulili się, przyklejając do murowanego płotu.
– Fire in the hole!! – wrzasnął marine, na wszelki wypadek ostrzegając innych. – Get down!!!
Wewnątrz jednopiętrowego domku rozległy się przytłumione eksplozje. Raz, dwa, trzy – cała seria.
– Jezu, dobrze że jestem po właściwej stronie – zdążył jeszcze pomyśleć Majak, zanim dowódca marines wrzasnął mu do ucha: – Let’s go!!
Nie było czasu na zbędne przemyślenia.