- W empik go
Kawaler de Maison-Rouge, T. I - ebook
Kawaler de Maison-Rouge, T. I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 365 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się to wieczorem dnia 10 marca 1793 roku.
Na wieży kościoła Panny Marii wybiła godzina dziesiąta, rozlegający się w powietrzu dźwięk zegara wydawał się smutny, monotonny, wibrujący.
Noc zalegała nad Paryżem, nie burzliwa, przerywana błyskawicami, lecz zimna i mglista.
Inny był wówczas Paryż, niż go dzisiaj znamy. Dziś oślepia on wieczorem tysiącami świateł, odbijających się w złocistym błocie. Dziś pełen jest spieszących się przechodniów, śmiechu i szeptów, ma… liczne przedmieścia, które są szkołą grubiańskich wyznyślań i groźnych występków. Wówczas było to miasto wstydliwe, bojaźliwe, pracowite, którego mieszkańcy, przebiegając z jednej ulicy na drugą, kryli się w zakątkach lub w bramach, jak zwierzyna, która osaczona przez strzelców dusi się we własnej norze.
Przez skazanie na śmierć króla Ludwika XVI Francja zerwała z całą Europą. Do trzech nieprzyjaciół, z którymi zrazu walczyła, to znaczy do Prus, Austrii i Piemontu, przyłączyły się: Anglia, Holandia i Hiszpania. Szwecja tylko i Dania zachowały dawną neutralność.
Sytuacja Francji była tragiczna: kraj został zablokowany przez całą Europę a przejściem między górnym Renem a Escaut dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy maszerowało przeciwko Republice.
Zewsząd wyparto generałów francuskich. Miączyński opuścić musiał Akwizgran i cofnąć się ku Liege. Steingla i Neuilly'ego odparto w Limburskie. Vallence i Dampierre, zmuszeni do odwrotu, pozwolili sobie zabrać część taboru. Przeszło dziesięć tysięcy zbiegów, opuściwszy armię, rozsypało się po kraju. Na koniec Konwent, pokładając jedyną nadzieję w generale Dumouriez, słał do niego gońca za gońcem z poleceniem, aby opuścił brzegi Biesboos, gdzie przygotowywał się do wylądowania w Holandii, i aby przybył objąć dowództwo armii rozłożonej nad rzeką Meuse.
Jak w każdym żywym organizmie najbardziej wrażliwe jest serce, tak Francja właśnie w Paryżu najbardziej boleśnie odczuwała każdy cios, jaki jej zadawały napady, bunty lub zdrady. Każde zwycięstwo wywoływało radość, każda porażka rodziła groźne powstania. Łatwo więc pojąć, jakie wrażenie zrobiły wiadomości o niepowodzeniach, których po kolei doznawała armia.
W wigilię dnia 9 marca w Konwencie odbyło się jedno z najburzliwszych posiedzeń. Wszystkim oficerom wydam rozkaz udania się natychmiast do swych pułków, a Danton, śmiały projektodawca, którego nieprawdopodobne pomysły jednak się spełniły, wstępując na mównicę, zawołał: „Brak wojska, powiadacie! Dajmy Paryżowi sposobność ocalenia Francji, zażądajmy od niego trzydziestu tysięcy ludzi, poślijmy ich generałowi Dumouriez, a nie tylko Francja będzie ocalona, ale utrzymamy Belgię, a Holandię podbijemy.”
Projekt ten przyjęto pełnymi uniesienia okrzykami. Wezwano sekcje do zebrania się jeszcze tego wieczoru. W każdej sekcji otwarto listę wpisów. Zawieszono wszystkie dowiska dla podkreślenia powagi chwili; a na ratuszu, znak bałoby, zatknięto czarny sztandar.
Przed, północą trzydzieści tysięcy nazwisk wypełniło listy ochotników.
Tego jednakże wieczoru powtórzyło się to, co miało miejsce we wrześniu: w każdej sekcji zapisujący się ochotnicy żądali, aby przed ich wyruszeniem ukarano zdrajców. Zdrajcami zaś byli kontrrewolucjoniści, skryci spiskowcy, którzy od wewnątrz grozili rewolucji, zagrożonej z zewnątrz. Lecz, jak łatwo pojąć, nazwa ta przybierała najszersze znaczenie, jakie jej według własnego upodobania nadawały stronnictwa, trzęsące podówczas Francją. Że zaś żyrondyści byli najsłabsi, górale więc zadecydowali, że żyrondyści są zdrajcami.
Nazajutrz, dnia 10 marca, wszyscy deputowani górale znajdowali się na posiedzeniu. Uzbrojeni jakobini zajęli trybuny, wyrzuciwszy przedtem kobiety. Wtem zjawia się mer wraz z radą Gminy, potwierdza raport komisarzy Konwentu o pełnej poświęcenia postawie obywateli, ale zarazem powtarza wyrażone wczoraj jednomyślnie życzenie – aby ustanowiono nadzwyczajny trybunał do sądzenia zdrajców.
Natychmiast zażądano raportu komitetu. Komitet zgromadził się w jednej chwili, a w dziesięć minut potem Robert Lindet przybył z oświadczeniem, że powołany będzie trybunał złożony z dziewięciu sędziów politycznie niezależnych. Trybunał podzielony zostanie na dwie sekcje i ścigać będzie na żądanie Konwentu lub bezpośrednio, wszystkich, którzy zdradzili naród.
Widzimy więc, że władza Konwentu była coraz większa. Żyrondyści dopatrywali się w tym wyroku wydanego na siebie i powstali. „Umrzemy raczej – wołali – niż pozwolimy na wprowadzenie tej weneckiej inkwizycji!” Odpowiadając na ten okrzyk, górale zażądali głosowania. Tak jest – zawołał Feraud – głosujmy, abyśmy dali poznać światu ludzi, którzy w imieniu prawa chcą zabijać niewinność."
I rzeczywiście głosowano. Wbrew wszelkim przypuszczeniom większość oświadczyła: 1: że ustanowieni będą przysięgli, 2. że wybrani zostaną w równej liczbie z poszczególnych departamentów, 3. że mianować ich będzie Konwent.
W chwili przyjęcia tych trzech wniosków dały się słyszeć głośne okrzyki. Konwent, przyzwyczajony do odwiedzin pospólstwa, kazał spytać, czego od niego żądają. Odpowiedziano, że deputacja ochotników, którzy jedli obiad w składzie zboża, prosi, aby Konwent pozwolił im przedefilować.
Natychmiast otworzono drzwi i pojawiło się sześciuset ludzi, uzbrojonych w pałasze, pistolety i piki, na pół pijanych, którzy wśród oklasków przedefilowali, wznosząc okrzyki domagające się śmierci zdrajców. – Tak – odrzekł im Collot-d'Herbois – tak, moi przyjaciele, mimo intryg ocalimy was i wasze prawa. I słowom tym towarzyszyło spojrzenie skierowane w stronę żyrondystów. Spojrzenie to miało oznaczać, że naród nie jest jeszcze wolny od niebezpieczeństwa.
Istotnie, zaraz po skończeniu posiedzenia Konwentu górale rozpraszają się po innych klubach, śpieszą do kordelierów i Jakobinów, projektują, aby wyjąć zdrajców spod prawa i wyrżnąć ich jeszcze tej nocy. Żona Louvete mieszkała przy ulicy Saint-Honore, w pobliżu klubu jakobinów. Usłyszawszy wrzawę, wychodzi i wstępuje do klubu, dowiaduje się o projekcie i czym prędzej śpieszy donieść o tym mężowi. Louvet bierze broń, następnie biegnie od mieszkania do mieszkania, aby uprzedzić swych przyjaciół, ale nie zastaje nikogo. Służący jednego z przyjaciół powiada mu, że są u Petiona. Louvet udaje się tam natychmiast i widzi, że tani radzą najspokojniej nad dekretem, który nazajutrz mają przedstawić w Konwencie. Wierzą, iż przypadek da Im większość głosów i że dekret przeprowadzą. Opowiada im, co się dzieje,
Oświadcza, co przeciwko nim knują kordelierzy i jakobini, i na koniec wzywa, aby ze swej strony obmyślili jakieś radykalne środki działania.
Wówczas Petion, jak zawsze spokojny i obojętny, wstaje, idzie do okna, otwiera je, patrzy w niebo, wyciąga na zewnątrz ręce i cofając je mówi:
– Deszcz pada Tej nocy nic z tego nie będzie.
Przez otwarte okno słychać ostatnie dźwięki zegara bijącego godzinę dziesiątą.
Cóż to takiego stało się w Paryżu, wieczorem dnia 10 marca i co sprawiło, że wśród wilgotnej ciemności, wśród groźnego milczenia, domy, nieme i ponure, podobne były raczej do grobów?
Silne patrole Gwardii Narodowej z nastawionymi bagnetami, wojska obywatelskie, żandarmi przeglądający zakątki każdej bramy i każde przejście byli Jedynymi mieszkańcami miasta, którzy śmieli wyjść na ulicę: Instynkt ostrzegał wszystkich, że szykuje się jakaś rzecz straszna, nieznana.
Drobny, zimny deszcz, który uspokoił Petiona, bardziej jeszcze powiększył zły humor i niezadowolenie czuwających. Każde spotkanie zdawało się być przygotowaniem do potyczki, bo po rozpoznaniu wszyscy z niedowierzaniem, powoli i niechętnie wymieniali hasła.
Widząc ich potem, jak wracali, można byłp rzec, iż bali się nawzajem, aby ich kto z tyłu nie napadł.
Tego więc wieczoru, kiedy Paryż drżał z panicznej trwogi, która stała się zjawiskiem tak częstym, iż powinien był już się do niej przyzwyczaić, tego wieczoru, kiedy skrycie mówiono o potrzebie wyrżnięcia rewolucjonistów, którzy przedtem w przeważającej liczbie głosowali z zastrzeżeniem za śmiercią króla, dziś wahali się wydać wy rok śmierci na królową, więzioną w Tempie wraz z dziećmi i szwagierką – tego wieczoru jakaś kobieta owinięta w mantylę koloru lila, ukrywszy, a raczej zanurzywszy głowę w kapturze tej mantyli, przemykała się wzdłuż domów ulicy Saint-Hanore, chroniąc się to w głębi jakiejś bramy, to za rogiem muru, ilekroć dostrzegła z dala nadchodzący patrol. Stojąc nieruchomo jak posąg, wstrzymywała oddech, póki patrol nie przeszedł. Wówczas znów biegła szybko i niespokojnie, póki nowe tego rodzaju niebezpieczeństwo nie zmusiło ją powtórnie do zatrzymania się w jakiejś bramie.
W ten sposób, dzięki przedsiębranym środkom ostrożności, przebiegła już była bezkarnie część ulicy Saint-Honore, gdy nagle na rogu ulicy Grenelle wpadła nie w ręce patrolu, lecz w ręce małego oddziału dzielnych ochotników, którzy jedli obiad w składzie zbożowym, a których patriotyzm podniosły liczne toasty wzniesione na cześć przyszłych zwycięstw.
Biedna kobieta krzyknęło i usiłowała umknąć przez ulicę Coq.
– Hej! hej! Obywatelko! – zawołał przywódca ochotników, wskutek bowiem wrodzonej człowiekowi potrzeby posiadania dowódców, zacni patrioci już go sobie wybrali. – Hej! hej! A dokądże to?
Uciekająca nie odpowiedziała, lecz biegła dalej.
– Pal! – zawołał przywódca. – To przebrany mężczyzna! To uciekający, arystokrata!
I szczęk dwóch czy trzech strzelb, nierówno opadających na niepewne ręce, oznajmił biednej kobiecie, że wkrótce rozkaz zostanie wykonany.
– Nie! Nie! – zawołała nagle, zatrzymawszy się. –> Nie, obywatelu, mylisz się. Nie jestem mężczyzną…
– A więc zbliż się – rzekł dowódca – i odpowiadaj. Dokądże to idziesz, nocna piękności?
– Ależ, obywatelu, ja nigdzie nie idę… Ja wracani.
– A, wracasz?
– Tak jest.
– Jak na uczciwą kobietę, to zbyt późno wracasz, obywatelko.
– Idę od chorej krewnej.
– Biedna mała kotka – powiedział przywódco, machnąwszy ręką tak, że przestraszona kobieta zatrzęsła się gwałtownie. – A gdzie masz kartę?
– Kartę? Jak to, obywatelu? Co przez to rozumiesz i czego żądasz ode mnie?
– Czy nie znasz dekretu Gminy?
– Nie.
– Słyszałaś przecież, jak go ogłaszano?
– Nie. Cóż to znowu za dekret, mój Boże?
– Przede wszystkim już się teraz nie mówi Bóg, lecz Najwyższa Istota.
– Przepraszam. Omyliłam się. To stare przyzwyczajenie.
– Złe, arystokratyczne przyzwyczajenie.
– Będę się starała poprawić, obywatelu, lecz mówiłeś…
– Mówiłem, że dekret Gminy zabrania wychodzić po godzinie dziesiątej wieczorem bez karty obywatelskiej. Czy masz tę kartę?
– Niestety, nie mam.
– Zostawiłaś ją u swej krewnej?
– Nie wiedziałam, że trzeba wychodzić z tą kartą,
– A więc chodźmy do najbliższego posterunku, tam wytłumaczysz się grzecznie przed kapitanem. Jeżeli będzie z ciebie zadowolony, każe cię dwom żołnierzom odprowadzić do domu, a jeżeli nie, zatrzyma cię aż do czasu zasięgnięcia dokładniejszych informacji. W lewo zwrot, szybko naprzód marsz!
Na skutek okrzyku przerażenia, jaki wydała zatrzymana, przywódca ochotników zrozumiał, że biedna kobieta bardzo lekała się tego środka.
– Oho – rzekł – jestem pewien, żeśmy złowili jakąś znakomitą zwierzynę. No, dalej w drogę, moja mała!
I przywódca schwycił rękę podejrzanej kobiety, wziął ją pod ramię i mimo krzyków i łez pociągnął za sobą do posterunku w Palais-Egalite.
Zbliżali się właśnie do rogaliki Sergents, gdy nagle jakiś wysoki młodzieniec, otulony płaszczem, ukazał się na rogu ulicy Croix-des-Petits-Champs w chwili, gdy zatrzymana błagała o wolność. Ale przywódca ochotników, nie zważając na to, grubiańsko pociągnął ją za sobą. Kobieta krzyknęła na wpół ze strachu, na wpół z bólu.
Młodzieniec widział walkę, słyszał krzyk, przebiegłszy więc z jednej strony ulicy na drugą, spotkał się oko w oko z małym oddziałem.
– Co to jest? Co robicie z tą kobietą? – zapytał tego, który wyglądał na przywódcę.
– Nie wtrącaj się, pilnuj lepiej swego nosa.
– Co to za kobieta, obywatele, i czego od niej chcecie? – powtórzył młodzieniec głosem jeszcze bardziej stanowczym.
– A ty coś za jeden, że śmiesz nas pytać? Młodzieniec rozpiął płaszcz, na jego wojskowym mundurze zabłysła szlifa.
– Jestem oficerem, jak widzicie – rzekł. Oficerem… gdzie?
– W Gwardii Obywatelskiej.
– Cóż stąd! Cóż nam do tego? – odezwał się jeden z ochotników. – My nie znamy żadnych oficerów Gwardii Obywatelskiej!
– Co, co on tam mówi? – zapytał drugi przeciągłym akcentem, charakterystycznym dla ludu, a raczej pospólstwa paryskiego.
– On mówi – powtórzył młodzieniec – że jeżeli szlify nie nakazują szacunku dla oficera, to pałasz nakaże szacunek dla szlif.
To mówiąc, nieznajomy obrońca młodej kobiety cofnął się o krok, odrzucił fałdy swego płaszcza i przy świetle atarni błysnął jego szeroki, mocny pałasz. Potem nagłym ruchem, świadczącym, że nawykł do zbrojnej walki, chwycił przywódcę ochotników za kołnierz kurtki i przytykając mu koniec pałasza do gardła, rzekł:
– Teraz pomówimy z sobą po przyjacielsku.
– Ależ, obywatelu!… – odpowiedział przywódca, usiłując się wyrwać.
– Uprzedzam cię, że jeśli się tylko poruszysz, jeśli poruszy się któryś z twoich ludzi, natychmiast rozpłatana cię mym pałaszem.
Tymczasem dwaj ludzie z oddziału ciągle pilnowali kobiety.
– Pytałeś mnie, kto jestem – mówił dalej młodzieniec – chociaż nie miałeś do tego prawa, bo nie jesteś dowódcą regularnego patrolu. Mniejsza jednak o to. Wiedz, że nazywam się Maurycy Lindey, dnia dziesiątego kwietnia dowodziłem baterią kanonierów. Jestem porucznikiem Gwardii Narodowej i sekretarzem sekcji Braci i Przyjaciół. Czy ci to wystarczy?
– Ach, obywatelu poruczniku – odrzekł przywódca, ciągle zagrożony ostrzem, które mu coraz bardziej ciążyło – to zupełnie co innego! Jeżeli jesteś w istocie tym, za kogo się podajesz, to jesteś dobrym patriotą.
– Wiedziałem dobrze, że trochę z sobą pogawędziwszy, wnet się porozumiemy. No, na ciebie teraz kolej. Odpowiadaj, dlaczego ta kobieta krzyczała i coście jej zrobili?
– Prowadziliśmy ją na odwach.
– A to dlaczego?
– Bo nie ma karty obywatelskiej, a ostatni dekret Gminy każe aresztować każdego przechodnia spotkanego po godzinie dziesiątej na ulicach Paryża bez karty obywatelskiej. Czyżbyś miał zapomnieć, że ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, że czarny sztandar powiewa na ratuszu?
– Czarny sztandar powiewa na ratuszu I ojczyzna jest w niebezpieczeństwie dlatego, że bandy niewolników maszerują na Francją – odrzekł oficer – nie zaś dlatego, że jakaś kobieta chodzi po ulicach Paryża po godzinie dziesiątej. Lecz mniejsza o to, obywatele. Gmina wydała dekret, postępujecie zgodnie z prawem i gdybyście mi byli od razu to wszystko powiedzieli, porozumienie między nami nastąpiłoby prędzej i nie byłoby tak burzliwe. Dobrze jest być patriotą, ale również dobrze jest znać się na grzecznośća ponadto obywatele winni szanować oficerów, których, jak mi się zdaje, sami mianowali. A teraz prowadźcie sobie tę kobietę, gdzie wam się tylko podoba.
– Och, obywatelu! – chwytając Maurycego za rękę zawołała z kolei kobieta, która z trwogą słuchała całego sporu. – Obywatelu! Nie zostawiaj mnie na pastwę tych grubianów na pół pijanych.
– Dobrze – odpowiedział Maurycy – podaj mi rękę, odprowadzę cię wraz z nimi na odwach.
– Na odwach? – ze strachem powtórzyła kobieta. – A po cóż mnie tam macie prowadzić, kiedy nikomu nic złego nie zrobiłam?
– Zaprowadzą cię na odwach – odpowiedział Maurycy – nie dlatego, abyś coś złego zrobiła, nie dlatego nawet, aby przypuszczano, że się możesz tego dopuścić, ale dlatego, że rozkaz Gminy zabrania wychodzić bez pozwolenia, a ty go nie masz.
– Ależ ja nie wiedziałam…
– Obywatelko, znajdziesz na odwachu zacnych ludzi, którzy uwzględnią twoje tłumaczenie. Nie powinnaś się niczego obawiać.
– Panie – odpowiedziała młoda kobieta, ściskając rękę oficera – nie zniewag się obawiam, lecz śmierci, bo jeżeli zostanę zaprowadzona na odwach, będę zgubiona.II NIEZNAJOMA
W głosie kobiety tyle było trwogi, a zarazem godności, że Maurycy zadrżał. Głos nieznajomej jak prąd elektryczny przeniknął jego serce.Odwrócił się ku ochotnikom. Upokorzeni, że jeden człowiek umiał utrzymać ich w szachu, rozmawiali między sobą chcąc widocznie odzyskać powagę, było ich bowiem ośmiu przeciwko jednemu, a trzech miało strzelby, pozostali zaś pistolety i piki. Maurycy posiadał tylko pałasz, walka więc nie mogła być równa.
Nieznajoma równie dobrze to rozumiała i opuściwszy głowę na piersi, westchnęła.
Maurycy zaś, zmarszczywszy brwi, zacisnąwszy zęby, z obnażonym ciągle pałaszem, wahał się między współczuciem, które mu nakazywało bronić tej kobiety, a obowiązkiem obywatela, który mu radził wydać ją w ręce władzy,
Wtem na rogu ulicy Bons-Enfants zabłysło kilka luf karabinowych i dał się słyszeć miarowy krok patrolu, który widząc stojącą gromadkę, zatrzymał się o kilka kroków, a kapral zawołał:
– Kto idzie!
– Przyjaciel! – krzyknął Maurycy. –Zbliż się tu, Lorin.
Ten, który rozkaz otrzymał, zbliżył się żywo krocząc na czele ośimiu żołnierzy.
– Czy to ty, Maurycy? – spytał kapral. – Rozpustniku, co robisz o tej godzinie na ulicy?
– Widzisz, że wracam z posiedzenia Braci i Przyjaciół.
– Tak… i udajesz się na posiedzenie sióstr i przyjaciółek. Znam się na tym.
– Nie, mylisz się, przyjacielu. Szedłem teraz wprost do siebie i oto spotkałem na drodze obywatelkę, wyrywającą się z rąk obywateli ochotników. Podbiegłem i spytałem, dlaczego ją aresztowano.
– Poznaję cię teraz – rzekł Lorin. – Taki to charakter mają francuscy rycerze.
Następnie, zwracając się do ochotników, zapytał:
– A dlaczego aresztowaliście tę kobietę?
– Jużeśmy to powiedzieli porucznikowi – odrzekł przywódca małego oddziału. – Nie miała karty obywatelskiej.
– Ol o! – rzekł Lorin – a to ci wielka zbrodnia!
– Nie wiesz więc, jaki jest rozkaz Gminy? – spytał przywódca ochotników.
– Prawda! prawda! Ale jest drugi rozkaz, który znosi tamten.
– Jaki?
– Chciej tylko posłuchać:
Bo miłość wyrok wydała,
Że nawet i na Parnasie
Piękność i młodość będzie miała
Wolny przystęp i w dnia czasie.
I cóż ty na ten rozkaz, obywatelu? Ja myślę, że jest bardzo odpowiedni w tym momencie.
– Prawda, ale nie jest ostateczny. Po pierwsze, nie był ogłoszony w Monitorze, po wtóre, nie jesteśmy wcale na Parnasie, po trzecie, teraz jest noc, a wreszcie, obywatelka nie Jest może ani młoda, ani ładna, ani miła.
– Założę się, że przeciwnie – podchwycił Lorin. – No, obywatelko, przekonaj mnie, że mam słuszność, podnieś kaptur i niech wszyscy osądzą, czy ten wiersz mógł ciebie dotyczyć?
– O, panie! – zawołała młoda kobieta, tuląc się do Maurycego. – Broniłeś mnie przed nieprzyjaciółmi, brońże teraz przed przyjaciółmi, błagam cię!
– Widzicie, jak ona się kryje? – rzekł przywódca ochotników. – To musi być szpieg arystokratów albo nocna włóczęga, ladaco jakieś.
– Och, panie! – zawołała młoda kobieta, czyniąc krok w stronę Maurycego i odsłaniając twarz przecudnej urody. – O, spojrzyj na mnie, czym podobna do tego, co oni mówią?
Maurycy patrzył oczarowany. Nigdy nie marzył o podobnym widoku, lecz trwało to zaledwie chwilę, gdyż nieznajoma szybko zakryła twarz.
– Lorin – rzekł Maurycy – powiedz, że sam zaprowadzisz aresztowaną na odwach. Masz do tego prawo. Jesteś dowódcą patrolu.
– Dobrze – odpowiedział młody kapral – rozumiem cię.
I zwracając się do nieznajomej, dodał:
– No, no, moja piękna, ponieważ nie chcesz ujawnić, kim jesteś, musisz się udać z nami.
– Jak to, z wami? – zawołał przywódca ochotników.
– A tak, odprowadzimy obywatelkę na ratusz, gdzie stoimy na warcie, a tam dowiemy się, co to za jedna.
– Nic z tego nie będzie – odrzekł przywódca pierwszego oddziału. – Ona do nas należy, my więc się nią zajmiemy.
– Ej, obywatele, obywatele – odezwał się Lorin – widzę, że się pogniewamy.
– Gniewajcie się lub nie, do licha, wszystko mi jedno. My jesteśmy prawdziwymi żołnierzami Republiki i kiedy wy patrolujecie ulice, my musimy przelewać krew na granicach.
– Strzeżcie się, abyście jej tu po drodze nie przelali, to bardzo łatwo może nastąpić, jeżeli nie będziecie grzeczniejsi.
– Grzeczność to rzecz arystokratów, a my jesteśmy sankiuloci – odparli ochotnicy.
– No, no – rzekł Lorin – nie mówcie przy pani o podobnych rzeczach. Może ona Angielka. Nie gniewaj sie, o to przypuszczenie, mój piękny nocny ptaszku – rzeki uprzejmie zwracając się do nieznajomej, I dodał:
Tak wyrzekł poeta, a więc niech tak będzie. Powtórzmy słowa poety pieszczone. Anglia dla niego to gniazdo łabędzie, na wielkie jezioro puszczone.
– Aha, zdradzasz się – rzekł przywódca ochotników. – Sam się przyznajesz, że jesteś agentem Pitta, na żołdzie angielskim i…
– Milcz! – zawołał Lorin – Nie znasz się wcale na poezji, mój przyjacielu, będę więc z tobą mówił prozą. Słuchaj: my, gwardziści narodowi, jesteśmy łagodni i cierpliwi, ale wszyscyśmy dziećmi Paryża, to znaczy, że jeśli nam kto zalezie za skórę, damy mu po uszach.
– Pani – rzekł Maurycy – widzisz, na co się zanosi. Za pięć minut tych kilkunastu ludzi będzie biło się o ciebie. Czyż dobra wola tych, którzy pragną cię bronić, zasługuje na przelew krwi?
– Panie – odpowiedziała nieznajoma załamując ręce – tylko jedną rzecz mogę panu wyznać: jeżeli każesz mnie aresztować, sprowadzi to na mnie i na innych tak wielkie nieszczęście, że wolę, abyś mnie zabił bronią, którą trzymasz w ręku, i trupa mego wrzucił do Sekwany, niż gdybyś miał mnie opuścić.
– Dobrze – odrzekł Maurycy. – Biorę wszystko na siebie.
I puściwszy ręce pięknej nieznajomej, które trzymał w swoich, rzekł do gwardzistów narodowych:
– Obywatele! Jako wasz oficer, jako patriota, jako Francuz, rozkazuję wam, abyście bronili tej kobiety. A ty, Lorin, jeżeli któryś z tych łotrów piśnie choć słowo, ni bagnet go!
– Za broń! – zakomenderował Lorln.
– O Boże! Boże! – zawołała nieznajoma, osłaniając głowę kapturem i opierając się o kamienny słupek. – O Boże! Miej mnie w swojej opiece!
Ochotnicy starali się ustawić w szyku do obrony. Jeden z nich strzelił nawet z pistoletu t kula przeszyła kapelusz Maurycego.
– Do ataku broń! – krzyknął Lorln.
I wśród ciemności nocy wszczęła się walka i zamieszanie, dało się słyszeć parę wystrzałów z ręcznej broni, potem krzyki i przekleństwa. Nikt jednak nie przybył na miejsce bójki, bo, jak wspomnieliśmy, krążyły głuche wieści o rzezi, mniemano więc może, że to jej początek. Kilka okien wprawdzie otworzyło się, lecz je natychmiast zamknięto.
Ochotnicy, mniej liczni i nie tak dobrze uzbrojeni, w jednej chwili zostali pokonani. Dwóch ciężko raniono, czterech przyparto do muru z bagnetem przy piersi.
– A co? – odezwał się Lorin. – Spodziewam się, że teraz będziecie łagodni jak baranki. Co do ciebie, obywatelu Maurycy, zobowiązuję clę odprowadzić tę kobietę na ratusz. Jesteś za nią odpowiedzialny, rozumiesz?
– Rozumiem – odrzekł Maurycy i dodał po cichu: – A hasło?
– Tam, do diabła – szepnął Lorin, drapiąc się w ucho. – Hasło!
– Może boisz się, abym nie zróbił z niego złego użytku?
– O, na honor! – przerwał Lorin. – Użyj go, Jak chcesz, wszak to twoja rzecz.
– Powiesz więc? – rzekł znowu Maurycy.
– Zaraz, ale pozwól najpierw pozbyć się tych włóczęgów. A potem, zanim się rozstaniemy, chcę ci udzielić jeszcze jednej dobrej rady – Dobrze, zaczekam.
Lorin wrócił ku swym gwardzistom, którzy ciągle trzymali ochotników w szachu.
– No cóż, czy dosyć już macie teraz? – spytał.
– Dosyć, dosyć, ty psie żyrondystowski – odparł przywódca.
– Mylisz się, mój przyjacielu – spokojnie rzekł Lorin. – Jesteśmy lepsi od ciebie sankiuloci, bo należymy do klubu Termopile, któremu, jak się spodziewam, nikt nie odmówi patriotyzmu. Każ odejść tym obywatelom!
– Jeżeli jednak ta podejrzana kobieta…
– Gdyby była podejrzana, uciekłaby już podczas utarczki, zamiast czekać jej końca.
– Hm! – mruknął jeden z ochotników. – Obywatel Termopil mówi prawdę.
– Zresztą, przekonamy się o tym, bo przyjaciel mój odprowadzi ją do ratusza, a my tymczasem wstąpimy gdzieś napić się za pomyślność narodu.
– Wstąpimy napić się? – powtórzył przywódca.
– Tak jest, mam wielkie pragnienie, a znam ładną tawernę przy ulicy Thomas-du-Louvre.
– Czemuś tego od razu nie powiedział, obywatelu? Żałujemy mocno, żeśmy zwątpili o twoim patriotyzmie. No, ale teraz, w imię narodu i prawa, uściskajmy się.
– Uściskajmy się – rzekł Lorin. To mówiąc ochotnicy z zapałem ucałowali narodowych gwardzistów. W owym czasie równie chętnie ściskano się, jak zabijano.
– - A teraz, przyjaciele – zawołały razem oba połączone oddziały – na róg ulicy Thomas-du-Louvre!
– A my? – żałośnie odezwali się ranni – Czyżbyście mieli nas tu zostawić?
– Ma się rozumieć! – rzekł Lorin. – Zostawimy dzielnych, którzy przez pomyłkę polegli w walce ze współziomkami i patriotami. No, ale przyślemy wam nosze, a tymczasem dla rozrywki śpiewajcie sobie Marsyliankię
Potem, gdy gwardziści i ochotnicy, prowadząc się pod ręce, zmierzali ku placowi Palais-Egalite, Lorin zbliżył się do Maurycego, który wraz z nieznajomą stał na rogu ulicy Coq, i dodał:
– Maurycy, przyrzekłem dać ci radę. Oto ona: chodź z nami, a nie kompromituj się odprowadzaniem tej obywatelki, która wprawdzie wydaje się czarująca, ale tym bardziej podejrzana. Czarujące kobiety, które o północy biegają po ulicach Paryża…
– Panie – rzekła kobieta – błagam cię, nie sądź mnie z powierzchowności!
– Przede wszystkim robi pani wielki błąd, mówiąc mi „panie”, rozumiesz, obywatelko? No, ale i ja mówię ci także „pani”.
– Tak jest, masz słuszność, obywatelu, ale pozwól twemu przyjacielowi spełnić dobry uczynek.
– A to w jaki sposób?…
– Przez odprowadzenie mnie do domu i zaopiekowanie się mną w drodze.
– Maurycy, Maurycy! – rzekł Lorin. – Rozważ dobrze, co czynisz. Narażasz się strasznie!
– Wiem o tym – odpowiedział młodzieniec – ale cóż chcesz! Jeżeli opuszczę tę biedną kobietę, pierwszy lepszy patrol znowu ją zaaresztuje.
– O tak, tak. Gdy tymczasem przy tobie, panie, chciałam powiedzieć przy tobie obywatelu, będę ocalona!
– Słyszysz? Powiada, że będzie ocalona! – podchwycił Lorin. – Więc grozi jej jakieś wielkie niebezpieczeństwo.
– No, no, mój kochany Lorin, bądźmy sprawiedliwi – odparł Maurycy. – Jest to albo dobra patriotka, albo arystokratka. Jeśli jest arystokratką, to znaczy, ze ile zrobiliśmy, opiekując się nią, a jeśli jest dobrą patriotką to bronić jej było naszym obowiązkiem.
– Wybacz, przyjacielu, nie wiem, co by na to powiedział Arystoteles, ale twoje rozumowanie nie ma sensu.
– Ech, Lorin – odrzekł Maurycy – dosyć Już tej gadaniny. Proszę cię, pomówmy rozsądnie. Powiesz ml hasło czy nie?
– Widzisz, Maurycy, żądasz ode mnie albo poświęcenia obowiązku dla przyjaciela, albo poświęcenia przyjaciela dla obowiązku. A Ja boję się, mój drogi, abym nie poświęcił obowiązku!
– Mój drogi, jedno albo drugie, wybieraj. Ale, na Boga, wybieraj natychmiast!
– Ale nie nadużyjesz mojej dobroci?
– Przyrzekam.
– To za mało: przysięgnij!
– Ale Jak?
– Przysięgnij na ołtarzu ojczyzny.
Lorin zdjął kapelusz, podał go Maurycemu od strony, gdzie była kokarda, a ten uważając to za bardzo naturalne, z całą powagą złożył żądaną przysięgę na tym zaimprowizowanym ołtarzu.
– Więc, słuchaj – rzekł Lorin – oto hasło: „Galia i Lutecja”! A choćby ci kto powiedział, jak mnie przed chwilą: „Galia i Lukrecja”, nie rób z tego kwestii, jedno i drugie brzmi po rzymsku.
–- Obywatelko – odezwał się Maurycy – teraz jestem na twoje usługi. Dziękuję ci, Lorin.
– Szczęśliwej podróży] – odrzekł tenże wkładając na głowę „ołtarz ojczyzny” i wierny swemu upodobaniu, oddalił się śpiewając.III. ULICA FOSSES-SAINT-VICTOR
Maurycy, znalazłszy się sam z młodą kobietą, był przez chwilę zakłopotany. Obawa, aby nie został oszukany, pełna uroku piękność nieznajomej zaniepokoiły jego republikańskie sumienie i wstrzymały go w chwili, gdy miał podać rękę młodej kobiecie.
– Dokąd idziesz, obywatelko? – zapytał.
– O, bardzo daleko – odpowiedziała.
– Ale dokąd?
– W stronę Ogrodu Botanicznego.
– Dobrze. Chodźmy!
– O, mój Boże – rzekła nieznajoma – wiem, że naprzykrzam się panu, lecz proszę mi wierzyć, gdybym była narażona na zwykłe niebezpieczeństwo, nie nadużywałabym pańskiej wspaniałomyślności.
– Więc z jakiego to powodu – odpowiedział Maurycy – znajdujesz się pani o tej godzinie na ulicach Paryża? Czy prócz nas spostrzegłaś choćby jedną osobę?
– Już panu mówiłam, że byłam z wizytą na przedmieściu Roule. Wyszłam w południe nie wiedząc wcale, co zaszło, powracając, również nie wiedziałam o niczym. Cały czas spędziłam w domu znajdującym się nieco na uboczu.
– Tak – podchwycił Maurycy półgłosem – zapewne w jakiejś jaskini arystokratycznej. Obywatelko, przyznaj się, że prosząc mnie o obronę, w duchu śmiejesz się z tego, że się jej podejmuję.
– Ja? – zawołała. – Jak to?
– Bez wątpienia. Masz przed sobą republikanina, który przez to, że się tobą opiekuje, zdradza swoją sprawę.
– Obywatelu – odparła żywo nieznajoma – jesteś w błędzie, gdyż tak samo jak ty kocham Republikę.
– Zatem jesteś, obywatelko, dobrą patriotką, a więc po co się ukrywasz? Skąd idziesz?
– Litości, mój panie! – zawołała nieznajoma.
W słowach „mój panie” przebijało tak głębokie i delikatne uczucie wstydu i żalu, że Maurycy, uległszy wrażeniu, jakie wywołały na nim jej słowa, pomyślał: „Zapewne ta kobieta powraca z jakiejś czułej schadzki.” Na te.
myśl uczuł jakby ukłucie w sercu, i sam nie wiedząc dlaczego, stał się od tej chwili milczący.
Tymczasem nasi nocni wędrowcy doszli już do ulicy Verrerie. Po drodze spotkali trzy czy cztery patrole, które usłyszawszy hasło, przepuściły ich. Dopiero oficer, dowodzący ostatnim, czynił pewne trudności. Maurycy oprócz hasła musiał wymienić swoje nazwisko i miejsce zamieszkania.
– Dobrze – odpowiedział oficer – a obywatelka?…
– Co, obywatelka?
– Kto ona jest?
– To… to siostra mojej żony. Oficer przepuścił ich.
– Pan jest żonaty? – wyszeptała nieznajoma.
– Nie, pani, a dlaczego o to pytasz?
– Bo łatwiej było powiedzieć – odparła, śmiejąc się – iż jestem pańską żoną.
– Pani – odpowiedział Maurycy – imię żony jest świętym tytułem i lekkomyślnie nie powinno się nim szafować. Nie mam zaszczytu znać pani.
Obecnie przyszła kolej na nieznajomą: poczuła się dotknięta. Milczała.
W tej chwili przechodzili przez most Marie. Nieznajoma przyśpieszyła kroku, jak gdyby zbliżała się do kresu swojej drogi.
– Zapewne jesteśmy w dzielnicy, gdzie pani mieszka? – zapytał Maurycy.
– Tak, obywatelu – odrzekła nieznajoma – ale tu właśnie bardziej niż gdziekolwiek potrzebuję twej pomocy.
– Pani, zabraniasz mi być niedyakretnym, a jednocześnie swymi słowami coraz bardziej podniecasz moją ciekawość. To nieszlachetne! Proszę o nieco więcej zaufania. Sądzę, żem na nie zasłużył. Czy ze swojej strony nie uczynisz mi pani tego zaszczytu, abym się dowiedział, z kim mówię?
– Mówisz pan z kobietą – z uśmiechem przerwała nieznajoma – którą uwolniłeś od największego w życiu niebezipieczeństwa i która też do śmierci nie przestanie cd być za to wdzięczna.
– Ja tyle nie żądam, droga pani. Nie bądź mi tak wdzięczna, lecz raczej wyjaw mi swe nazwisko.
– To niemożliwe.
– A jednak musiałabyś je wyjawić pierwszemu lepszemu sierżantowi, gdyby cię zaprowadzono na odwach.
– Nie, nigdy! – zawołała nieznajoma.
– W takim razie poszłabyś, pani, do więzienia.
– Gotowa byłam na wszystko.
– A więzienie w obecnych czasach…
– Równa się rusztowaniu, wiem o tym dobrze.
– A wolałabyś pani rusztowanie?
– Wolałabym niż zdradę… Bo wyjawić moje nazwisko byłoby to samo, co zdradzić!
– Widzę, że miałem słuszność, utrzymując, że jako republikaninowi dziwną mi pani każesz odgrywać rolę!
– Gra pan rolę wspaniałomyślnego. Spotyka pan biedną kobietę, którą znieważają, nie pogardzasz nią, chociaż nie należy do ludu, a ponieważ może się znów spotkać ze zniewagami, aby ją ochronić, odprowadzasz ją pan do dzielnicy, w której mieszka. Oto wszystko.
– Tak, słusznie pani mówi, że „to wszystko”. Ja również tak bym myślał, gdybym cię nie był widział. Lecz piękność twoja i język, jakim mówisz, świadczą, że jesteś kobietą znakomitego rodu. To wszystko stoi w takiej sprzeczności z twoim ubiorem i z tą nędzną dzielnicą, iż utwierdzam się w przekonaniu, że wycieczka pani o tej porze kryje w sobie jakąś tajemnicę. Milczysz, pani? No, dobrze, więc nie mówmy o tym. Jak daleko jeszcze do mieszkania pani?
Znaleźli się właśnie na ulicy Fosses-Saint-Victor.
– Widzisz pan ten mały czarny budynek? – spytała nieznajoma, wskazując ręką na dom, położony za murem Ogrodu Botanicznego. – Tam się pożegnamy.
– Jestem na twe usługi, pani.
– Gniewa się pan?
– Bynajmniej, ale właściwie jakież to ma znaczenie?
– Wielkie, bo chcę prosić pana o jeszcze jedną łaskę.
– O jaką?
– O bardzo czułe i bardzo szczere pożegnanie… O pożegnanie przyjacielskie!
– O przyjacielskie pożegnanie? Zbyt wielki czyni ml pani zaszczyt. Szczególny to przyjaciel, który nie zna nazwiska przyjaciółki, nie zna jej adresu, bo go przed nim ukrywa z obawy zapewne, aby jej nie nudził swymi odwiedzinami.
Młoda kobieta spuściła głowę i nic nie odpowiedziała.
– Wreszcie, proszę pani – mówił dalej Maurycy – jeśli natrafiłem na ślad jakiejś tajemnicy, nie na mnie gniewać się należy. Nie starałem się o to wcale.
– Otóż jesteśmy u celu – rzekła nieznajoma.
Przed nimi widać było starą ulicę Saint-Jacques z czarnymi, wysokimi domami i uliczki, na których znajdowały się liczne farbiarnie i garbarnie, gdyż o parę kroków stamtąd płynęła rzeczka Bievre.
– Jak to? – spytał Maurycy. – Tutaj pani mieszka? – Tak, panie.
– To niemożliwe.
– A jednak tak jest w istocie. Żegnani cię, dzielny rycerzu. Żegnam cię, wspaniałomyślny protektorze!
– Żegnam panią – odpowiedział z lekką ironią Maurycy. – Lecz chciej ml parni powiedzieć, dla mego spokoju, czy żadne ci już teraz nie grozi niebezpieczeństwo?
– Żadne.
– No, więc odchodzę.
Rzekłszy to, Maurycy cofnął się i zimno ukłonił. Nieznajoma stała przez chwilę nieruchomo na swoim miejscu.
– Nie chciałabym w ten sposób rozstać się z panem – rzekła. – Proszę clę, panie Maurycy, podaj mi ręką.
Maurycy zbliżył się do nieznajomej i spełnił Jej żądanie. W tym momencie poczuł, że nieznajoma wsuwa mu pierścień na palec.
– No, no, obywatelko, co czynisz? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że tracisz jeden z twych pierścionków?
– Panie – rzekła – źle czynisz.
– O mało nawet nie okazałem się niewdzięczny, prawda?
– No, proszę cię… panie… mój przyjacielu… nie opuszczaj mnie w ten sposób. Powiedz, czego żądasz? Czego ci potrzeba?
– Może tego, bym został opłacony? – powiedział z goryozą młody człowiek.
– Nie, nie – odparła nieznajoma z czarującym uśmiechem – chcę tylko, abyś mi pan przebaczył, że muszę ukryć przed tobą pewną tajemnicę.
Maurycy, widząc mimo ciemności piękne oczy, błyszczące od łez, czując drżenie delikatnej ręki, którą trzymał, słysząc głos, który zabrzmiał tak błagalnie, zapomniał o gniewie zupełnie.
– Chciałbym ujrzeć panią raz jeszcze – zawołał z zapałem.
– Niepodobna.
– Chociaż raz tylko, na jedną godzinę, minutę, sekundę…
– Niepodobna, powtarzam panu.
– Jak to? – zapytał Maurycy. – Więc pani mówi na serio, że Już jej… nigdy nie zobaczę?