Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kawaler de Maison-Rouge, T. I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kawaler de Maison-Rouge, T. I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 365 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I OCHOT­NI­CY

Dzia­ło się to wie­czo­rem dnia 10 mar­ca 1793 roku.

Na wie­ży ko­ścio­ła Pan­ny Ma­rii wy­bi­ła go­dzi­na dzie­sią­ta, roz­le­ga­ją­cy się w po­wie­trzu dźwięk ze­ga­ra wy­da­wał się smut­ny, mo­no­ton­ny, wi­bru­ją­cy.

Noc za­le­ga­ła nad Pa­ry­żem, nie burz­li­wa, prze­ry­wa­na bły­ska­wi­ca­mi, lecz zim­na i mgli­sta.

Inny był wów­czas Pa­ryż, niż go dzi­siaj zna­my. Dziś ośle­pia on wie­czo­rem ty­sią­ca­mi świa­teł, od­bi­ja­ją­cych się w zło­ci­stym bło­cie. Dziś pe­łen jest spie­szą­cych się prze­chod­niów, śmie­chu i szep­tów, ma… licz­ne przed­mie­ścia, któ­re są szko­łą gru­biań­skich wy­zny­ślań i groź­nych wy­stęp­ków. Wów­czas było to mia­sto wsty­dli­we, bo­jaź­li­we, pra­co­wi­te, któ­re­go miesz­kań­cy, prze­bie­ga­jąc z jed­nej uli­cy na dru­gą, kry­li się w za­kąt­kach lub w bra­mach, jak zwie­rzy­na, któ­ra osa­czo­na przez strzel­ców dusi się we wła­snej no­rze.

Przez ska­za­nie na śmierć kró­la Lu­dwi­ka XVI Fran­cja ze­rwa­ła z całą Eu­ro­pą. Do trzech nie­przy­ja­ciół, z któ­ry­mi zra­zu wal­czy­ła, to zna­czy do Prus, Au­strii i Pie­mon­tu, przy­łą­czy­ły się: An­glia, Ho­lan­dia i Hisz­pa­nia. Szwe­cja tyl­ko i Da­nia za­cho­wa­ły daw­ną neu­tral­ność.

Sy­tu­acja Fran­cji była tra­gicz­na: kraj zo­stał za­blo­ko­wa­ny przez całą Eu­ro­pę a przej­ściem mię­dzy gór­nym Re­nem a Escaut dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­się­cy żoł­nie­rzy ma­sze­ro­wa­ło prze­ciw­ko Re­pu­bli­ce.

Ze­wsząd wy­par­to ge­ne­ra­łów fran­cu­skich. Mią­czyń­ski opu­ścić mu­siał Akwi­zgran i cof­nąć się ku Lie­ge. Ste­in­gla i Neu­il­ly'ego od­par­to w Lim­bur­skie. Val­len­ce i Dam­pier­re, zmu­sze­ni do od­wro­tu, po­zwo­li­li so­bie za­brać część ta­bo­ru. Prze­szło dzie­sięć ty­się­cy zbie­gów, opu­ściw­szy ar­mię, roz­sy­pa­ło się po kra­ju. Na ko­niec Kon­went, po­kła­da­jąc je­dy­ną na­dzie­ję w ge­ne­ra­le Du­mo­uriez, słał do nie­go goń­ca za goń­cem z po­le­ce­niem, aby opu­ścił brze­gi Bies­bo­os, gdzie przy­go­to­wy­wał się do wy­lą­do­wa­nia w Ho­lan­dii, i aby przy­był ob­jąć do­wódz­two ar­mii roz­ło­żo­nej nad rze­ką Meu­se.

Jak w każ­dym ży­wym or­ga­ni­zmie naj­bar­dziej wraż­li­we jest ser­ce, tak Fran­cja wła­śnie w Pa­ry­żu naj­bar­dziej bo­le­śnie od­czu­wa­ła każ­dy cios, jaki jej za­da­wa­ły na­pa­dy, bun­ty lub zdra­dy. Każ­de zwy­cię­stwo wy­wo­ły­wa­ło ra­dość, każ­da po­raż­ka ro­dzi­ła groź­ne po­wsta­nia. Ła­two więc po­jąć, ja­kie wra­że­nie zro­bi­ły wia­do­mo­ści o nie­po­wo­dze­niach, któ­rych po ko­lei do­zna­wa­ła ar­mia.

W wi­gi­lię dnia 9 mar­ca w Kon­wen­cie od­by­ło się jed­no z naj­burz­liw­szych po­sie­dzeń. Wszyst­kim ofi­ce­rom wy­dam roz­kaz uda­nia się na­tych­miast do swych puł­ków, a Dan­ton, śmia­ły pro­jek­to­daw­ca, któ­re­go nie­praw­do­po­dob­ne po­my­sły jed­nak się speł­ni­ły, wstę­pu­jąc na mów­ni­cę, za­wo­łał: „Brak woj­ska, po­wia­da­cie! Daj­my Pa­ry­żo­wi spo­sob­ność oca­le­nia Fran­cji, za­żą­daj­my od nie­go trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi, po­ślij­my ich ge­ne­ra­ło­wi Du­mo­uriez, a nie tyl­ko Fran­cja bę­dzie oca­lo­na, ale utrzy­ma­my Bel­gię, a Ho­lan­dię pod­bi­je­my.”

Pro­jekt ten przy­ję­to peł­ny­mi unie­sie­nia okrzy­ka­mi. We­zwa­no sek­cje do ze­bra­nia się jesz­cze tego wie­czo­ru. W każ­dej sek­cji otwar­to li­stę wpi­sów. Za­wie­szo­no wszyst­kie do­wi­ska dla pod­kre­śle­nia po­wa­gi chwi­li; a na ra­tu­szu, znak ba­ło­by, za­tknię­to czar­ny sztan­dar.

Przed, pół­no­cą trzy­dzie­ści ty­się­cy na­zwisk wy­peł­ni­ło li­sty ochot­ni­ków.

Tego jed­nak­że wie­czo­ru po­wtó­rzy­ło się to, co mia­ło miej­sce we wrze­śniu: w każ­dej sek­cji za­pi­su­ją­cy się ochot­ni­cy żą­da­li, aby przed ich wy­ru­sze­niem uka­ra­no zdraj­ców. Zdraj­ca­mi zaś byli kontr­re­wo­lu­cjo­ni­ści, skry­ci spi­skow­cy, któ­rzy od we­wnątrz gro­zi­li re­wo­lu­cji, za­gro­żo­nej z ze­wnątrz. Lecz, jak ła­two po­jąć, na­zwa ta przy­bie­ra­ła naj­szer­sze zna­cze­nie, ja­kie jej we­dług wła­sne­go upodo­ba­nia nada­wa­ły stron­nic­twa, trzę­są­ce pod­ów­czas Fran­cją. Że zaś ży­ron­dy­ści byli naj­słab­si, gó­ra­le więc za­de­cy­do­wa­li, że ży­ron­dy­ści są zdraj­ca­mi.

Na­za­jutrz, dnia 10 mar­ca, wszy­scy de­pu­to­wa­ni gó­ra­le znaj­do­wa­li się na po­sie­dze­niu. Uzbro­je­ni ja­ko­bi­ni za­ję­li try­bu­ny, wy­rzu­ciw­szy przed­tem ko­bie­ty. Wtem zja­wia się mer wraz z radą Gmi­ny, po­twier­dza ra­port ko­mi­sa­rzy Kon­wen­tu o peł­nej po­świę­ce­nia po­sta­wie oby­wa­te­li, ale za­ra­zem po­wta­rza wy­ra­żo­ne wczo­raj jed­no­myśl­nie ży­cze­nie – aby usta­no­wio­no nad­zwy­czaj­ny try­bu­nał do są­dze­nia zdraj­ców.

Na­tych­miast za­żą­da­no ra­por­tu ko­mi­te­tu. Ko­mi­tet zgro­ma­dził się w jed­nej chwi­li, a w dzie­sięć mi­nut po­tem Ro­bert Lin­det przy­był z oświad­cze­niem, że po­wo­ła­ny bę­dzie try­bu­nał zło­żo­ny z dzie­wię­ciu sę­dziów po­li­tycz­nie nie­za­leż­nych. Try­bu­nał po­dzie­lo­ny zo­sta­nie na dwie sek­cje i ści­gać bę­dzie na żą­da­nie Kon­wen­tu lub bez­po­śred­nio, wszyst­kich, któ­rzy zdra­dzi­li na­ród.

Wi­dzi­my więc, że wła­dza Kon­wen­tu była co­raz więk­sza. Ży­ron­dy­ści do­pa­try­wa­li się w tym wy­ro­ku wy­da­ne­go na sie­bie i po­wsta­li. „Umrze­my ra­czej – wo­ła­li – niż po­zwo­li­my na wpro­wa­dze­nie tej we­nec­kiej in­kwi­zy­cji!” Od­po­wia­da­jąc na ten okrzyk, gó­ra­le za­żą­da­li gło­so­wa­nia. Tak jest – za­wo­łał Fe­raud – gło­suj­my, aby­śmy dali po­znać świa­tu lu­dzi, któ­rzy w imie­niu pra­wa chcą za­bi­jać nie­win­ność."

I rze­czy­wi­ście gło­so­wa­no. Wbrew wszel­kim przy­pusz­cze­niom więk­szość oświad­czy­ła: 1: że usta­no­wie­ni będą przy­się­gli, 2. że wy­bra­ni zo­sta­ną w rów­nej licz­bie z po­szcze­gól­nych de­par­ta­men­tów, 3. że mia­no­wać ich bę­dzie Kon­went.

W chwi­li przy­ję­cia tych trzech wnio­sków dały się sły­szeć gło­śne okrzy­ki. Kon­went, przy­zwy­cza­jo­ny do od­wie­dzin po­spól­stwa, ka­zał spy­tać, cze­go od nie­go żą­da­ją. Od­po­wie­dzia­no, że de­pu­ta­cja ochot­ni­ków, któ­rzy je­dli obiad w skła­dzie zbo­ża, pro­si, aby Kon­went po­zwo­lił im przede­fi­lo­wać.

Na­tych­miast otwo­rzo­no drzwi i po­ja­wi­ło się sze­ściu­set lu­dzi, uzbro­jo­nych w pa­ła­sze, pi­sto­le­ty i piki, na pół pi­ja­nych, któ­rzy wśród okla­sków przede­fi­lo­wa­li, wzno­sząc okrzy­ki do­ma­ga­ją­ce się śmier­ci zdraj­ców. – Tak – od­rzekł im Col­lot-d'Her­bo­is – tak, moi przy­ja­cie­le, mimo in­tryg oca­li­my was i wa­sze pra­wa. I sło­wom tym to­wa­rzy­szy­ło spoj­rze­nie skie­ro­wa­ne w stro­nę ży­ron­dy­stów. Spoj­rze­nie to mia­ło ozna­czać, że na­ród nie jest jesz­cze wol­ny od nie­bez­pie­czeń­stwa.

Istot­nie, za­raz po skoń­cze­niu po­sie­dze­nia Kon­wen­tu gó­ra­le roz­pra­sza­ją się po in­nych klu­bach, śpie­szą do kor­de­lie­rów i Ja­ko­bi­nów, pro­jek­tu­ją, aby wy­jąć zdraj­ców spod pra­wa i wy­rżnąć ich jesz­cze tej nocy. Żona Lo­uve­te miesz­ka­ła przy uli­cy Sa­int-Ho­no­re, w po­bli­żu klu­bu ja­ko­bi­nów. Usły­szaw­szy wrza­wę, wy­cho­dzi i wstę­pu­je do klu­bu, do­wia­du­je się o pro­jek­cie i czym prę­dzej śpie­szy do­nieść o tym mę­żo­wi. Lo­uvet bie­rze broń, na­stęp­nie bie­gnie od miesz­ka­nia do miesz­ka­nia, aby uprze­dzić swych przy­ja­ciół, ale nie za­sta­je ni­ko­go. Słu­żą­cy jed­ne­go z przy­ja­ciół po­wia­da mu, że są u Pe­tio­na. Lo­uvet uda­je się tam na­tych­miast i wi­dzi, że tani ra­dzą naj­spo­koj­niej nad de­kre­tem, któ­ry na­za­jutrz mają przed­sta­wić w Kon­wen­cie. Wie­rzą, iż przy­pa­dek da Im więk­szość gło­sów i że de­kret prze­pro­wa­dzą. Opo­wia­da im, co się dzie­je,

Oświad­cza, co prze­ciw­ko nim knu­ją kor­de­lie­rzy i ja­ko­bi­ni, i na ko­niec wzy­wa, aby ze swej stro­ny ob­my­śli­li ja­kieś ra­dy­kal­ne środ­ki dzia­ła­nia.

Wów­czas Pe­tion, jak za­wsze spo­koj­ny i obo­jęt­ny, wsta­je, idzie do okna, otwie­ra je, pa­trzy w nie­bo, wy­cią­ga na ze­wnątrz ręce i co­fa­jąc je mówi:

– Deszcz pada Tej nocy nic z tego nie bę­dzie.

Przez otwar­te okno sły­chać ostat­nie dźwię­ki ze­ga­ra bi­ją­ce­go go­dzi­nę dzie­sią­tą.

Cóż to ta­kie­go sta­ło się w Pa­ry­żu, wie­czo­rem dnia 10 mar­ca i co spra­wi­ło, że wśród wil­got­nej ciem­no­ści, wśród groź­ne­go mil­cze­nia, domy, nie­me i po­nu­re, po­dob­ne były ra­czej do gro­bów?

Sil­ne pa­tro­le Gwar­dii Na­ro­do­wej z na­sta­wio­ny­mi ba­gne­ta­mi, woj­ska oby­wa­tel­skie, żan­dar­mi prze­glą­da­ją­cy za­kąt­ki każ­dej bra­my i każ­de przej­ście byli Je­dy­ny­mi miesz­kań­ca­mi mia­sta, któ­rzy śmie­li wyjść na uli­cę: In­stynkt ostrze­gał wszyst­kich, że szy­ku­je się ja­kaś rzecz strasz­na, nie­zna­na.

Drob­ny, zim­ny deszcz, któ­ry uspo­ko­ił Pe­tio­na, bar­dziej jesz­cze po­więk­szył zły hu­mor i nie­za­do­wo­le­nie czu­wa­ją­cych. Każ­de spo­tka­nie zda­wa­ło się być przy­go­to­wa­niem do po­tycz­ki, bo po roz­po­zna­niu wszy­scy z nie­do­wie­rza­niem, po­wo­li i nie­chęt­nie wy­mie­nia­li ha­sła.

Wi­dząc ich po­tem, jak wra­ca­li, moż­na byłp rzec, iż bali się na­wza­jem, aby ich kto z tyłu nie na­padł.

Tego więc wie­czo­ru, kie­dy Pa­ryż drżał z pa­nicz­nej trwo­gi, któ­ra sta­ła się zja­wi­skiem tak czę­stym, iż po­wi­nien był już się do niej przy­zwy­cza­ić, tego wie­czo­ru, kie­dy skry­cie mó­wio­no o po­trze­bie wy­rżnię­cia re­wo­lu­cjo­ni­stów, któ­rzy przed­tem w prze­wa­ża­ją­cej licz­bie gło­so­wa­li z za­strze­że­niem za śmier­cią kró­la, dziś wa­ha­li się wy­dać wy rok śmier­ci na kró­lo­wą, wię­zio­ną w Tem­pie wraz z dzieć­mi i szwa­gier­ką – tego wie­czo­ru ja­kaś ko­bie­ta owi­nię­ta w man­ty­lę ko­lo­ru lila, ukryw­szy, a ra­czej za­nu­rzyw­szy gło­wę w kap­tu­rze tej man­ty­li, prze­my­ka­ła się wzdłuż do­mów uli­cy Sa­int-Ha­no­re, chro­niąc się to w głę­bi ja­kiejś bra­my, to za ro­giem muru, ile­kroć do­strze­gła z dala nad­cho­dzą­cy pa­trol. Sto­jąc nie­ru­cho­mo jak po­sąg, wstrzy­my­wa­ła od­dech, póki pa­trol nie prze­szedł. Wów­czas znów bie­gła szyb­ko i nie­spo­koj­nie, póki nowe tego ro­dza­ju nie­bez­pie­czeń­stwo nie zmu­si­ło ją po­wtór­nie do za­trzy­ma­nia się w ja­kiejś bra­mie.

W ten spo­sób, dzię­ki przed­się­bra­nym środ­kom ostroż­no­ści, prze­bie­gła już była bez­kar­nie część uli­cy Sa­int-Ho­no­re, gdy na­gle na rogu uli­cy Gre­nel­le wpa­dła nie w ręce pa­tro­lu, lecz w ręce ma­łe­go od­dzia­łu dziel­nych ochot­ni­ków, któ­rzy je­dli obiad w skła­dzie zbo­żo­wym, a któ­rych pa­trio­tyzm pod­nio­sły licz­ne to­a­sty wznie­sio­ne na cześć przy­szłych zwy­cięstw.

Bied­na ko­bie­ta krzyk­nę­ło i usi­ło­wa­ła umknąć przez uli­cę Coq.

– Hej! hej! Oby­wa­tel­ko! – za­wo­łał przy­wód­ca ochot­ni­ków, wsku­tek bo­wiem wro­dzo­nej czło­wie­ko­wi po­trze­by po­sia­da­nia do­wód­ców, za­cni pa­trio­ci już go so­bie wy­bra­li. – Hej! hej! A do­ką­dże to?

Ucie­ka­ją­ca nie od­po­wie­dzia­ła, lecz bie­gła da­lej.

– Pal! – za­wo­łał przy­wód­ca. – To prze­bra­ny męż­czy­zna! To ucie­ka­ją­cy, ary­sto­kra­ta!

I szczęk dwóch czy trzech strzelb, nie­rów­no opa­da­ją­cych na nie­pew­ne ręce, oznaj­mił bied­nej ko­bie­cie, że wkrót­ce roz­kaz zo­sta­nie wy­ko­na­ny.

– Nie! Nie! – za­wo­ła­ła na­gle, za­trzy­maw­szy się. –> Nie, oby­wa­te­lu, my­lisz się. Nie je­stem męż­czy­zną…

– A więc zbliż się – rzekł do­wód­ca – i od­po­wia­daj. Do­ką­dże to idziesz, noc­na pięk­no­ści?

– Ależ, oby­wa­te­lu, ja nig­dzie nie idę… Ja wra­ca­ni.

– A, wra­casz?

– Tak jest.

– Jak na uczci­wą ko­bie­tę, to zbyt póź­no wra­casz, oby­wa­tel­ko.

– Idę od cho­rej krew­nej.

– Bied­na mała kot­ka – po­wie­dział przy­wód­co, mach­nąw­szy ręką tak, że prze­stra­szo­na ko­bie­ta za­trzę­sła się gwał­tow­nie. – A gdzie masz kar­tę?

– Kar­tę? Jak to, oby­wa­te­lu? Co przez to ro­zu­miesz i cze­go żą­dasz ode mnie?

– Czy nie znasz de­kre­tu Gmi­ny?

– Nie.

– Sły­sza­łaś prze­cież, jak go ogła­sza­no?

– Nie. Cóż to zno­wu za de­kret, mój Boże?

– Przede wszyst­kim już się te­raz nie mówi Bóg, lecz Naj­wyż­sza Isto­ta.

– Prze­pra­szam. Omy­li­łam się. To sta­re przy­zwy­cza­je­nie.

– Złe, ary­sto­kra­tycz­ne przy­zwy­cza­je­nie.

– Będę się sta­ra­ła po­pra­wić, oby­wa­te­lu, lecz mó­wi­łeś…

– Mó­wi­łem, że de­kret Gmi­ny za­bra­nia wy­cho­dzić po go­dzi­nie dzie­sią­tej wie­czo­rem bez kar­ty oby­wa­tel­skiej. Czy masz tę kar­tę?

– Nie­ste­ty, nie mam.

– Zo­sta­wi­łaś ją u swej krew­nej?

– Nie wie­dzia­łam, że trze­ba wy­cho­dzić z tą kar­tą,

– A więc chodź­my do naj­bliż­sze­go po­ste­run­ku, tam wy­tłu­ma­czysz się grzecz­nie przed ka­pi­ta­nem. Je­że­li bę­dzie z cie­bie za­do­wo­lo­ny, każe cię dwom żoł­nie­rzom od­pro­wa­dzić do domu, a je­że­li nie, za­trzy­ma cię aż do cza­su za­się­gnię­cia do­kład­niej­szych in­for­ma­cji. W lewo zwrot, szyb­ko na­przód marsz!

Na sku­tek okrzy­ku prze­ra­że­nia, jaki wy­da­ła za­trzy­ma­na, przy­wód­ca ochot­ni­ków zro­zu­miał, że bied­na ko­bie­ta bar­dzo le­ka­ła się tego środ­ka.

– Oho – rzekł – je­stem pe­wien, że­śmy zło­wi­li ja­kąś zna­ko­mi­tą zwie­rzy­nę. No, da­lej w dro­gę, moja mała!

I przy­wód­ca schwy­cił rękę po­dej­rza­nej ko­bie­ty, wziął ją pod ra­mię i mimo krzy­ków i łez po­cią­gnął za sobą do po­ste­run­ku w Pa­la­is-Ega­li­te.

Zbli­ża­li się wła­śnie do ro­ga­li­ki Ser­gents, gdy na­gle ja­kiś wy­so­ki mło­dzie­niec, otu­lo­ny płasz­czem, uka­zał się na rogu uli­cy Cro­ix-des-Pe­tits-Champs w chwi­li, gdy za­trzy­ma­na bła­ga­ła o wol­ność. Ale przy­wód­ca ochot­ni­ków, nie zwa­ża­jąc na to, gru­biań­sko po­cią­gnął ją za sobą. Ko­bie­ta krzyk­nę­ła na wpół ze stra­chu, na wpół z bólu.

Mło­dzie­niec wi­dział wal­kę, sły­szał krzyk, prze­bie­gł­szy więc z jed­nej stro­ny uli­cy na dru­gą, spo­tkał się oko w oko z ma­łym od­dzia­łem.

– Co to jest? Co ro­bi­cie z tą ko­bie­tą? – za­py­tał tego, któ­ry wy­glą­dał na przy­wód­cę.

– Nie wtrą­caj się, pil­nuj le­piej swe­go nosa.

– Co to za ko­bie­ta, oby­wa­te­le, i cze­go od niej chce­cie? – po­wtó­rzył mło­dzie­niec gło­sem jesz­cze bar­dziej sta­now­czym.

– A ty coś za je­den, że śmiesz nas py­tać? Mło­dzie­niec roz­piął płaszcz, na jego woj­sko­wym mun­du­rze za­bły­sła szli­fa.

– Je­stem ofi­ce­rem, jak wi­dzi­cie – rzekł. Ofi­ce­rem… gdzie?

– W Gwar­dii Oby­wa­tel­skiej.

– Cóż stąd! Cóż nam do tego? – ode­zwał się je­den z ochot­ni­ków. – My nie zna­my żad­nych ofi­ce­rów Gwar­dii Oby­wa­tel­skiej!

– Co, co on tam mówi? – za­py­tał dru­gi prze­cią­głym ak­cen­tem, cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ludu, a ra­czej po­spól­stwa pa­ry­skie­go.

– On mówi – po­wtó­rzył mło­dzie­niec – że je­że­li szli­fy nie na­ka­zu­ją sza­cun­ku dla ofi­ce­ra, to pa­łasz na­ka­że sza­cu­nek dla szlif.

To mó­wiąc, nie­zna­jo­my obroń­ca mło­dej ko­bie­ty cof­nął się o krok, od­rzu­cił fał­dy swe­go płasz­cza i przy świe­tle atar­ni bły­snął jego sze­ro­ki, moc­ny pa­łasz. Po­tem na­głym ru­chem, świad­czą­cym, że na­wykł do zbroj­nej wal­ki, chwy­cił przy­wód­cę ochot­ni­ków za koł­nierz kurt­ki i przy­ty­ka­jąc mu ko­niec pa­ła­sza do gar­dła, rzekł:

– Te­raz po­mó­wi­my z sobą po przy­ja­ciel­sku.

– Ależ, oby­wa­te­lu!… – od­po­wie­dział przy­wód­ca, usi­łu­jąc się wy­rwać.

– Uprze­dzam cię, że je­śli się tyl­ko po­ru­szysz, je­śli po­ru­szy się któ­ryś z two­ich lu­dzi, na­tych­miast roz­pła­ta­na cię mym pa­ła­szem.

Tym­cza­sem dwaj lu­dzie z od­dzia­łu cią­gle pil­no­wa­li ko­bie­ty.

– Py­ta­łeś mnie, kto je­stem – mó­wił da­lej mło­dzie­niec – cho­ciaż nie mia­łeś do tego pra­wa, bo nie je­steś do­wód­cą re­gu­lar­ne­go pa­tro­lu. Mniej­sza jed­nak o to. Wiedz, że na­zy­wam się Mau­ry­cy Lin­dey, dnia dzie­sią­te­go kwiet­nia do­wo­dzi­łem ba­te­rią ka­no­nie­rów. Je­stem po­rucz­ni­kiem Gwar­dii Na­ro­do­wej i se­kre­ta­rzem sek­cji Bra­ci i Przy­ja­ciół. Czy ci to wy­star­czy?

– Ach, oby­wa­te­lu po­rucz­ni­ku – od­rzekł przy­wód­ca, cią­gle za­gro­żo­ny ostrzem, któ­re mu co­raz bar­dziej cią­ży­ło – to zu­peł­nie co in­ne­go! Je­że­li je­steś w isto­cie tym, za kogo się po­da­jesz, to je­steś do­brym pa­trio­tą.

– Wie­dzia­łem do­brze, że tro­chę z sobą po­ga­wę­dziw­szy, wnet się po­ro­zu­mie­my. No, na cie­bie te­raz ko­lej. Od­po­wia­daj, dla­cze­go ta ko­bie­ta krzy­cza­ła i co­ście jej zro­bi­li?

– Pro­wa­dzi­li­śmy ją na od­wach.

– A to dla­cze­go?

– Bo nie ma kar­ty oby­wa­tel­skiej, a ostat­ni de­kret Gmi­ny każe aresz­to­wać każ­de­go prze­chod­nia spo­tka­ne­go po go­dzi­nie dzie­sią­tej na uli­cach Pa­ry­ża bez kar­ty oby­wa­tel­skiej. Czyż­byś miał za­po­mnieć, że oj­czy­zna jest w nie­bez­pie­czeń­stwie, że czar­ny sztan­dar po­wie­wa na ra­tu­szu?

– Czar­ny sztan­dar po­wie­wa na ra­tu­szu I oj­czy­zna jest w nie­bez­pie­czeń­stwie dla­te­go, że ban­dy nie­wol­ni­ków ma­sze­ru­ją na Fran­cją – od­rzekł ofi­cer – nie zaś dla­te­go, że ja­kaś ko­bie­ta cho­dzi po uli­cach Pa­ry­ża po go­dzi­nie dzie­sią­tej. Lecz mniej­sza o to, oby­wa­te­le. Gmi­na wy­da­ła de­kret, po­stę­pu­je­cie zgod­nie z pra­wem i gdy­by­ście mi byli od razu to wszyst­ko po­wie­dzie­li, po­ro­zu­mie­nie mię­dzy nami na­stą­pi­ło­by prę­dzej i nie by­ło­by tak burz­li­we. Do­brze jest być pa­trio­tą, ale rów­nież do­brze jest znać się na grzecz­no­śća po­nad­to oby­wa­te­le win­ni sza­no­wać ofi­ce­rów, któ­rych, jak mi się zda­je, sami mia­no­wa­li. A te­raz pro­wadź­cie so­bie tę ko­bie­tę, gdzie wam się tyl­ko po­do­ba.

– Och, oby­wa­te­lu! – chwy­ta­jąc Mau­ry­ce­go za rękę za­wo­ła­ła z ko­lei ko­bie­ta, któ­ra z trwo­gą słu­cha­ła ca­łe­go spo­ru. – Oby­wa­te­lu! Nie zo­sta­wiaj mnie na pa­stwę tych gru­bia­nów na pół pi­ja­nych.

– Do­brze – od­po­wie­dział Mau­ry­cy – po­daj mi rękę, od­pro­wa­dzę cię wraz z nimi na od­wach.

– Na od­wach? – ze stra­chem po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta. – A po cóż mnie tam ma­cie pro­wa­dzić, kie­dy ni­ko­mu nic złe­go nie zro­bi­łam?

– Za­pro­wa­dzą cię na od­wach – od­po­wie­dział Mau­ry­cy – nie dla­te­go, abyś coś złe­go zro­bi­ła, nie dla­te­go na­wet, aby przy­pusz­cza­no, że się mo­żesz tego do­pu­ścić, ale dla­te­go, że roz­kaz Gmi­ny za­bra­nia wy­cho­dzić bez po­zwo­le­nia, a ty go nie masz.

– Ależ ja nie wie­dzia­łam…

– Oby­wa­tel­ko, znaj­dziesz na od­wa­chu za­cnych lu­dzi, któ­rzy uwzględ­nią two­je tłu­ma­cze­nie. Nie po­win­naś się ni­cze­go oba­wiać.

– Pa­nie – od­po­wie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta, ści­ska­jąc rękę ofi­ce­ra – nie znie­wag się oba­wiam, lecz śmier­ci, bo je­że­li zo­sta­nę za­pro­wa­dzo­na na od­wach, będę zgu­bio­na.II NIE­ZNA­JO­MA

W gło­sie ko­bie­ty tyle było trwo­gi, a za­ra­zem god­no­ści, że Mau­ry­cy za­drżał. Głos nie­zna­jo­mej jak prąd elek­trycz­ny prze­nik­nął jego ser­ce.Od­wró­cił się ku ochot­ni­kom. Upo­ko­rze­ni, że je­den czło­wiek umiał utrzy­mać ich w sza­chu, roz­ma­wia­li mię­dzy sobą chcąc wi­docz­nie od­zy­skać po­wa­gę, było ich bo­wiem ośmiu prze­ciw­ko jed­ne­mu, a trzech mia­ło strzel­by, po­zo­sta­li zaś pi­sto­le­ty i piki. Mau­ry­cy po­sia­dał tyl­ko pa­łasz, wal­ka więc nie mo­gła być rów­na.

Nie­zna­jo­ma rów­nie do­brze to ro­zu­mia­ła i opu­ściw­szy gło­wę na pier­si, wes­tchnę­ła.

Mau­ry­cy zaś, zmarsz­czyw­szy brwi, za­ci­snąw­szy zęby, z ob­na­żo­nym cią­gle pa­ła­szem, wa­hał się mię­dzy współ­czu­ciem, któ­re mu na­ka­zy­wa­ło bro­nić tej ko­bie­ty, a obo­wiąz­kiem oby­wa­te­la, któ­ry mu ra­dził wy­dać ją w ręce wła­dzy,

Wtem na rogu uli­cy Bons-En­fants za­bły­sło kil­ka luf ka­ra­bi­no­wych i dał się sły­szeć mia­ro­wy krok pa­tro­lu, któ­ry wi­dząc sto­ją­cą gro­mad­kę, za­trzy­mał się o kil­ka kro­ków, a ka­pral za­wo­łał:

– Kto idzie!

– Przy­ja­ciel! – krzyk­nął Mau­ry­cy. –Zbliż się tu, Lo­rin.

Ten, któ­ry roz­kaz otrzy­mał, zbli­żył się żywo kro­cząc na cze­le ośi­miu żoł­nie­rzy.

– Czy to ty, Mau­ry­cy? – spy­tał ka­pral. – Roz­pust­ni­ku, co ro­bisz o tej go­dzi­nie na uli­cy?

– Wi­dzisz, że wra­cam z po­sie­dze­nia Bra­ci i Przy­ja­ciół.

– Tak… i uda­jesz się na po­sie­dze­nie sióstr i przy­ja­ció­łek. Znam się na tym.

– Nie, my­lisz się, przy­ja­cie­lu. Sze­dłem te­raz wprost do sie­bie i oto spo­tka­łem na dro­dze oby­wa­tel­kę, wy­ry­wa­ją­cą się z rąk oby­wa­te­li ochot­ni­ków. Pod­bie­głem i spy­ta­łem, dla­cze­go ją aresz­to­wa­no.

– Po­zna­ję cię te­raz – rzekł Lo­rin. – Taki to cha­rak­ter mają fran­cu­scy ry­ce­rze.

Na­stęp­nie, zwra­ca­jąc się do ochot­ni­ków, za­py­tał:

– A dla­cze­go aresz­to­wa­li­ście tę ko­bie­tę?

– Ju­że­śmy to po­wie­dzie­li po­rucz­ni­ko­wi – od­rzekł przy­wód­ca ma­łe­go od­dzia­łu. – Nie mia­ła kar­ty oby­wa­tel­skiej.

– Ol o! – rzekł Lo­rin – a to ci wiel­ka zbrod­nia!

– Nie wiesz więc, jaki jest roz­kaz Gmi­ny? – spy­tał przy­wód­ca ochot­ni­ków.

– Praw­da! praw­da! Ale jest dru­gi roz­kaz, któ­ry zno­si tam­ten.

– Jaki?

– Chciej tyl­ko po­słu­chać:

Bo mi­łość wy­rok wy­da­ła,

Że na­wet i na Par­na­sie

Pięk­ność i mło­dość bę­dzie mia­ła

Wol­ny przy­stęp i w dnia cza­sie.

I cóż ty na ten roz­kaz, oby­wa­te­lu? Ja my­ślę, że jest bar­dzo od­po­wied­ni w tym mo­men­cie.

– Praw­da, ale nie jest osta­tecz­ny. Po pierw­sze, nie był ogło­szo­ny w Mo­ni­to­rze, po wtó­re, nie je­ste­śmy wca­le na Par­na­sie, po trze­cie, te­raz jest noc, a wresz­cie, oby­wa­tel­ka nie Jest może ani mło­da, ani ład­na, ani miła.

– Za­ło­żę się, że prze­ciw­nie – pod­chwy­cił Lo­rin. – No, oby­wa­tel­ko, prze­ko­naj mnie, że mam słusz­ność, pod­nieś kap­tur i niech wszy­scy osą­dzą, czy ten wiersz mógł cie­bie do­ty­czyć?

– O, pa­nie! – za­wo­ła­ła mło­da ko­bie­ta, tu­ląc się do Mau­ry­ce­go. – Bro­ni­łeś mnie przed nie­przy­ja­ciół­mi, broń­że te­raz przed przy­ja­ciół­mi, bła­gam cię!

– Wi­dzi­cie, jak ona się kry­je? – rzekł przy­wód­ca ochot­ni­ków. – To musi być szpieg ary­sto­kra­tów albo noc­na włó­czę­ga, la­da­co ja­kieś.

– Och, pa­nie! – za­wo­ła­ła mło­da ko­bie­ta, czy­niąc krok w stro­nę Mau­ry­ce­go i od­sła­nia­jąc twarz prze­cud­nej uro­dy. – O, spoj­rzyj na mnie, czym po­dob­na do tego, co oni mó­wią?

Mau­ry­cy pa­trzył ocza­ro­wa­ny. Nig­dy nie ma­rzył o po­dob­nym wi­do­ku, lecz trwa­ło to za­le­d­wie chwi­lę, gdyż nie­zna­jo­ma szyb­ko za­kry­ła twarz.

– Lo­rin – rzekł Mau­ry­cy – po­wiedz, że sam za­pro­wa­dzisz aresz­to­wa­ną na od­wach. Masz do tego pra­wo. Je­steś do­wód­cą pa­tro­lu.

– Do­brze – od­po­wie­dział mło­dy ka­pral – ro­zu­miem cię.

I zwra­ca­jąc się do nie­zna­jo­mej, do­dał:

– No, no, moja pięk­na, po­nie­waż nie chcesz ujaw­nić, kim je­steś, mu­sisz się udać z nami.

– Jak to, z wami? – za­wo­łał przy­wód­ca ochot­ni­ków.

– A tak, od­pro­wa­dzi­my oby­wa­tel­kę na ra­tusz, gdzie sto­imy na war­cie, a tam do­wie­my się, co to za jed­na.

– Nic z tego nie bę­dzie – od­rzekł przy­wód­ca pierw­sze­go od­dzia­łu. – Ona do nas na­le­ży, my więc się nią zaj­mie­my.

– Ej, oby­wa­te­le, oby­wa­te­le – ode­zwał się Lo­rin – wi­dzę, że się po­gnie­wa­my.

– Gnie­waj­cie się lub nie, do li­cha, wszyst­ko mi jed­no. My je­ste­śmy praw­dzi­wy­mi żoł­nie­rza­mi Re­pu­bli­ki i kie­dy wy pa­tro­lu­je­cie uli­ce, my mu­si­my prze­le­wać krew na gra­ni­cach.

– Strzeż­cie się, aby­ście jej tu po dro­dze nie prze­la­li, to bar­dzo ła­two może na­stą­pić, je­że­li nie bę­dzie­cie grzecz­niej­si.

– Grzecz­ność to rzecz ary­sto­kra­tów, a my je­ste­śmy san­kiu­lo­ci – od­par­li ochot­ni­cy.

– No, no – rzekł Lo­rin – nie mów­cie przy pani o po­dob­nych rze­czach. Może ona An­giel­ka. Nie gnie­waj sie, o to przy­pusz­cze­nie, mój pięk­ny noc­ny ptasz­ku – rze­ki uprzej­mie zwra­ca­jąc się do nie­zna­jo­mej, I do­dał:

Tak wy­rzekł po­eta, a więc niech tak bę­dzie. Po­wtórz­my sło­wa po­ety piesz­czo­ne. An­glia dla nie­go to gniaz­do ła­bę­dzie, na wiel­kie je­zio­ro pusz­czo­ne.

– Aha, zdra­dzasz się – rzekł przy­wód­ca ochot­ni­ków. – Sam się przy­zna­jesz, że je­steś agen­tem Pit­ta, na żoł­dzie an­giel­skim i…

– Milcz! – za­wo­łał Lo­rin – Nie znasz się wca­le na po­ezji, mój przy­ja­cie­lu, będę więc z tobą mó­wił pro­zą. Słu­chaj: my, gwar­dzi­ści na­ro­do­wi, je­ste­śmy ła­god­ni i cier­pli­wi, ale wszy­scy­śmy dzieć­mi Pa­ry­ża, to zna­czy, że je­śli nam kto za­le­zie za skó­rę, damy mu po uszach.

– Pani – rzekł Mau­ry­cy – wi­dzisz, na co się za­no­si. Za pięć mi­nut tych kil­ku­na­stu lu­dzi bę­dzie biło się o cie­bie. Czyż do­bra wola tych, któ­rzy pra­gną cię bro­nić, za­słu­gu­je na prze­lew krwi?

– Pa­nie – od­po­wie­dzia­ła nie­zna­jo­ma za­ła­mu­jąc ręce – tyl­ko jed­ną rzecz mogę panu wy­znać: je­że­li ka­żesz mnie aresz­to­wać, spro­wa­dzi to na mnie i na in­nych tak wiel­kie nie­szczę­ście, że wolę, abyś mnie za­bił bro­nią, któ­rą trzy­masz w ręku, i tru­pa mego wrzu­cił do Se­kwa­ny, niż gdy­byś miał mnie opu­ścić.

– Do­brze – od­rzekł Mau­ry­cy. – Bio­rę wszyst­ko na sie­bie.

I pu­ściw­szy ręce pięk­nej nie­zna­jo­mej, któ­re trzy­mał w swo­ich, rzekł do gwar­dzi­stów na­ro­do­wych:

– Oby­wa­te­le! Jako wasz ofi­cer, jako pa­trio­ta, jako Fran­cuz, roz­ka­zu­ję wam, aby­ście bro­ni­li tej ko­bie­ty. A ty, Lo­rin, je­że­li któ­ryś z tych ło­trów pi­śnie choć sło­wo, ni ba­gnet go!

– Za broń! – za­ko­men­de­ro­wał Lorln.

– O Boże! Boże! – za­wo­ła­ła nie­zna­jo­ma, osła­nia­jąc gło­wę kap­tu­rem i opie­ra­jąc się o ka­mien­ny słu­pek. – O Boże! Miej mnie w swo­jej opie­ce!

Ochot­ni­cy sta­ra­li się usta­wić w szy­ku do obro­ny. Je­den z nich strze­lił na­wet z pi­sto­le­tu t kula prze­szy­ła ka­pe­lusz Mau­ry­ce­go.

– Do ata­ku broń! – krzyk­nął Lorln.

I wśród ciem­no­ści nocy wsz­czę­ła się wal­ka i za­mie­sza­nie, dało się sły­szeć parę wy­strza­łów z ręcz­nej bro­ni, po­tem krzy­ki i prze­kleń­stwa. Nikt jed­nak nie przy­był na miej­sce bój­ki, bo, jak wspo­mnie­li­śmy, krą­ży­ły głu­che wie­ści o rze­zi, mnie­ma­no więc może, że to jej po­czą­tek. Kil­ka okien wpraw­dzie otwo­rzy­ło się, lecz je na­tych­miast za­mknię­to.

Ochot­ni­cy, mniej licz­ni i nie tak do­brze uzbro­je­ni, w jed­nej chwi­li zo­sta­li po­ko­na­ni. Dwóch cięż­ko ra­nio­no, czte­rech przy­par­to do muru z ba­gne­tem przy pier­si.

– A co? – ode­zwał się Lo­rin. – Spo­dzie­wam się, że te­raz bę­dzie­cie ła­god­ni jak ba­ran­ki. Co do cie­bie, oby­wa­te­lu Mau­ry­cy, zo­bo­wią­zu­ję clę od­pro­wa­dzić tę ko­bie­tę na ra­tusz. Je­steś za nią od­po­wie­dzial­ny, ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem – od­rzekł Mau­ry­cy i do­dał po ci­chu: – A ha­sło?

– Tam, do dia­bła – szep­nął Lo­rin, dra­piąc się w ucho. – Ha­sło!

– Może bo­isz się, abym nie zró­bił z nie­go złe­go użyt­ku?

– O, na ho­nor! – prze­rwał Lo­rin. – Użyj go, Jak chcesz, wszak to two­ja rzecz.

– Po­wiesz więc? – rzekł zno­wu Mau­ry­cy.

– Za­raz, ale po­zwól naj­pierw po­zbyć się tych włó­czę­gów. A po­tem, za­nim się roz­sta­nie­my, chcę ci udzie­lić jesz­cze jed­nej do­brej rady – Do­brze, za­cze­kam.

Lo­rin wró­cił ku swym gwar­dzi­stom, któ­rzy cią­gle trzy­ma­li ochot­ni­ków w sza­chu.

– No cóż, czy do­syć już ma­cie te­raz? – spy­tał.

– Do­syć, do­syć, ty psie ży­ron­dy­stow­ski – od­parł przy­wód­ca.

– My­lisz się, mój przy­ja­cie­lu – spo­koj­nie rzekł Lo­rin. – Je­ste­śmy lep­si od cie­bie san­kiu­lo­ci, bo na­le­ży­my do klu­bu Ter­mo­pi­le, któ­re­mu, jak się spo­dzie­wam, nikt nie od­mó­wi pa­trio­ty­zmu. Każ odejść tym oby­wa­te­lom!

– Je­że­li jed­nak ta po­dej­rza­na ko­bie­ta…

– Gdy­by była po­dej­rza­na, ucie­kła­by już pod­czas utarcz­ki, za­miast cze­kać jej koń­ca.

– Hm! – mruk­nął je­den z ochot­ni­ków. – Oby­wa­tel Ter­mo­pil mówi praw­dę.

– Zresz­tą, prze­ko­na­my się o tym, bo przy­ja­ciel mój od­pro­wa­dzi ją do ra­tu­sza, a my tym­cza­sem wstą­pi­my gdzieś na­pić się za po­myśl­ność na­ro­du.

– Wstą­pi­my na­pić się? – po­wtó­rzył przy­wód­ca.

– Tak jest, mam wiel­kie pra­gnie­nie, a znam ład­ną ta­wer­nę przy uli­cy Tho­mas-du-Lo­uvre.

– Cze­muś tego od razu nie po­wie­dział, oby­wa­te­lu? Ża­łu­je­my moc­no, że­śmy zwąt­pi­li o two­im pa­trio­ty­zmie. No, ale te­raz, w imię na­ro­du i pra­wa, uści­skaj­my się.

– Uści­skaj­my się – rzekł Lo­rin. To mó­wiąc ochot­ni­cy z za­pa­łem uca­ło­wa­li na­ro­do­wych gwar­dzi­stów. W owym cza­sie rów­nie chęt­nie ści­ska­no się, jak za­bi­ja­no.

– - A te­raz, przy­ja­cie­le – za­wo­ła­ły ra­zem oba po­łą­czo­ne od­dzia­ły – na róg uli­cy Tho­mas-du-Lo­uvre!

– A my? – ża­ło­śnie ode­zwa­li się ran­ni – Czyż­by­ście mie­li nas tu zo­sta­wić?

– Ma się ro­zu­mieć! – rzekł Lo­rin. – Zo­sta­wi­my dziel­nych, któ­rzy przez po­mył­kę po­le­gli w wal­ce ze współ­ziom­ka­mi i pa­trio­ta­mi. No, ale przy­śle­my wam no­sze, a tym­cza­sem dla roz­ryw­ki śpie­waj­cie so­bie Mar­sy­lian­kię

Po­tem, gdy gwar­dzi­ści i ochot­ni­cy, pro­wa­dząc się pod ręce, zmie­rza­li ku pla­co­wi Pa­la­is-Ega­li­te, Lo­rin zbli­żył się do Mau­ry­ce­go, któ­ry wraz z nie­zna­jo­mą stał na rogu uli­cy Coq, i do­dał:

– Mau­ry­cy, przy­rze­kłem dać ci radę. Oto ona: chodź z nami, a nie kom­pro­mi­tuj się od­pro­wa­dza­niem tej oby­wa­tel­ki, któ­ra wpraw­dzie wy­da­je się cza­ru­ją­ca, ale tym bar­dziej po­dej­rza­na. Cza­ru­ją­ce ko­bie­ty, któ­re o pół­no­cy bie­ga­ją po uli­cach Pa­ry­ża…

– Pa­nie – rze­kła ko­bie­ta – bła­gam cię, nie sądź mnie z po­wierz­chow­no­ści!

– Przede wszyst­kim robi pani wiel­ki błąd, mó­wiąc mi „pa­nie”, ro­zu­miesz, oby­wa­tel­ko? No, ale i ja mó­wię ci tak­że „pani”.

– Tak jest, masz słusz­ność, oby­wa­te­lu, ale po­zwól twe­mu przy­ja­cie­lo­wi speł­nić do­bry uczy­nek.

– A to w jaki spo­sób?…

– Przez od­pro­wa­dze­nie mnie do domu i za­opie­ko­wa­nie się mną w dro­dze.

– Mau­ry­cy, Mau­ry­cy! – rzekł Lo­rin. – Roz­waż do­brze, co czy­nisz. Na­ra­żasz się strasz­nie!

– Wiem o tym – od­po­wie­dział mło­dzie­niec – ale cóż chcesz! Je­że­li opusz­czę tę bied­ną ko­bie­tę, pierw­szy lep­szy pa­trol zno­wu ją za­aresz­tu­je.

– O tak, tak. Gdy tym­cza­sem przy to­bie, pa­nie, chcia­łam po­wie­dzieć przy to­bie oby­wa­te­lu, będę oca­lo­na!

– Sły­szysz? Po­wia­da, że bę­dzie oca­lo­na! – pod­chwy­cił Lo­rin. – Więc gro­zi jej ja­kieś wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo.

– No, no, mój ko­cha­ny Lo­rin, bądź­my spra­wie­dli­wi – od­parł Mau­ry­cy. – Jest to albo do­bra pa­triot­ka, albo ary­sto­krat­ka. Je­śli jest ary­sto­krat­ką, to zna­czy, ze ile zro­bi­li­śmy, opie­ku­jąc się nią, a je­śli jest do­brą pa­triot­ką to bro­nić jej było na­szym obo­wiąz­kiem.

– Wy­bacz, przy­ja­cie­lu, nie wiem, co by na to po­wie­dział Ary­sto­te­les, ale two­je ro­zu­mo­wa­nie nie ma sen­su.

– Ech, Lo­rin – od­rzekł Mau­ry­cy – do­syć Już tej ga­da­ni­ny. Pro­szę cię, po­mów­my roz­sąd­nie. Po­wiesz ml ha­sło czy nie?

– Wi­dzisz, Mau­ry­cy, żą­dasz ode mnie albo po­świę­ce­nia obo­wiąz­ku dla przy­ja­cie­la, albo po­świę­ce­nia przy­ja­cie­la dla obo­wiąz­ku. A Ja boję się, mój dro­gi, abym nie po­świę­cił obo­wiąz­ku!

– Mój dro­gi, jed­no albo dru­gie, wy­bie­raj. Ale, na Boga, wy­bie­raj na­tych­miast!

– Ale nie nad­uży­jesz mo­jej do­bro­ci?

– Przy­rze­kam.

– To za mało: przy­się­gnij!

– Ale Jak?

– Przy­się­gnij na oł­ta­rzu oj­czy­zny.

Lo­rin zdjął ka­pe­lusz, po­dał go Mau­ry­ce­mu od stro­ny, gdzie była ko­kar­da, a ten uwa­ża­jąc to za bar­dzo na­tu­ral­ne, z całą po­wa­gą zło­żył żą­da­ną przy­się­gę na tym za­im­pro­wi­zo­wa­nym oł­ta­rzu.

– Więc, słu­chaj – rzekł Lo­rin – oto ha­sło: „Ga­lia i Lu­te­cja”! A choć­by ci kto po­wie­dział, jak mnie przed chwi­lą: „Ga­lia i Lu­kre­cja”, nie rób z tego kwe­stii, jed­no i dru­gie brzmi po rzym­sku.

–- Oby­wa­tel­ko – ode­zwał się Mau­ry­cy – te­raz je­stem na two­je usłu­gi. Dzię­ku­ję ci, Lo­rin.

– Szczę­śli­wej po­dró­ży] – od­rzekł ten­że wkła­da­jąc na gło­wę „oł­tarz oj­czy­zny” i wier­ny swe­mu upodo­ba­niu, od­da­lił się śpie­wa­jąc.III. ULI­CA FOS­SES-SA­INT-VIC­TOR

Mau­ry­cy, zna­la­zł­szy się sam z mło­dą ko­bie­tą, był przez chwi­lę za­kło­po­ta­ny. Oba­wa, aby nie zo­stał oszu­ka­ny, peł­na uro­ku pięk­ność nie­zna­jo­mej za­nie­po­ko­iły jego re­pu­bli­kań­skie su­mie­nie i wstrzy­ma­ły go w chwi­li, gdy miał po­dać rękę mło­dej ko­bie­cie.

– Do­kąd idziesz, oby­wa­tel­ko? – za­py­tał.

– O, bar­dzo da­le­ko – od­po­wie­dzia­ła.

– Ale do­kąd?

– W stro­nę Ogro­du Bo­ta­nicz­ne­go.

– Do­brze. Chodź­my!

– O, mój Boże – rze­kła nie­zna­jo­ma – wiem, że na­przy­krzam się panu, lecz pro­szę mi wie­rzyć, gdy­bym była na­ra­żo­na na zwy­kłe nie­bez­pie­czeń­stwo, nie nad­uży­wa­ła­bym pań­skiej wspa­nia­ło­myśl­no­ści.

– Więc z ja­kie­go to po­wo­du – od­po­wie­dział Mau­ry­cy – znaj­du­jesz się pani o tej go­dzi­nie na uli­cach Pa­ry­ża? Czy prócz nas spo­strze­głaś choć­by jed­ną oso­bę?

– Już panu mó­wi­łam, że by­łam z wi­zy­tą na przed­mie­ściu Ro­ule. Wy­szłam w po­łu­dnie nie wie­dząc wca­le, co za­szło, po­wra­ca­jąc, rów­nież nie wie­dzia­łam o ni­czym. Cały czas spę­dzi­łam w domu znaj­du­ją­cym się nie­co na ubo­czu.

– Tak – pod­chwy­cił Mau­ry­cy pół­gło­sem – za­pew­ne w ja­kiejś ja­ski­ni ary­sto­kra­tycz­nej. Oby­wa­tel­ko, przy­znaj się, że pro­sząc mnie o obro­nę, w du­chu śmie­jesz się z tego, że się jej po­dej­mu­ję.

– Ja? – za­wo­ła­ła. – Jak to?

– Bez wąt­pie­nia. Masz przed sobą re­pu­bli­ka­ni­na, któ­ry przez to, że się tobą opie­ku­je, zdra­dza swo­ją spra­wę.

– Oby­wa­te­lu – od­par­ła żywo nie­zna­jo­ma – je­steś w błę­dzie, gdyż tak samo jak ty ko­cham Re­pu­bli­kę.

– Za­tem je­steś, oby­wa­tel­ko, do­brą pa­triot­ką, a więc po co się ukry­wasz? Skąd idziesz?

– Li­to­ści, mój pa­nie! – za­wo­ła­ła nie­zna­jo­ma.

W sło­wach „mój pa­nie” prze­bi­ja­ło tak głę­bo­kie i de­li­kat­ne uczu­cie wsty­du i żalu, że Mau­ry­cy, ule­gł­szy wra­że­niu, ja­kie wy­wo­ła­ły na nim jej sło­wa, po­my­ślał: „Za­pew­ne ta ko­bie­ta po­wra­ca z ja­kiejś czu­łej schadz­ki.” Na te.

myśl uczuł jak­by ukłu­cie w ser­cu, i sam nie wie­dząc dla­cze­go, stał się od tej chwi­li mil­czą­cy.

Tym­cza­sem nasi noc­ni wę­drow­cy do­szli już do uli­cy Ver­re­rie. Po dro­dze spo­tka­li trzy czy czte­ry pa­tro­le, któ­re usły­szaw­szy ha­sło, prze­pu­ści­ły ich. Do­pie­ro ofi­cer, do­wo­dzą­cy ostat­nim, czy­nił pew­ne trud­no­ści. Mau­ry­cy oprócz ha­sła mu­siał wy­mie­nić swo­je na­zwi­sko i miej­sce za­miesz­ka­nia.

– Do­brze – od­po­wie­dział ofi­cer – a oby­wa­tel­ka?…

– Co, oby­wa­tel­ka?

– Kto ona jest?

– To… to sio­stra mo­jej żony. Ofi­cer prze­pu­ścił ich.

– Pan jest żo­na­ty? – wy­szep­ta­ła nie­zna­jo­ma.

– Nie, pani, a dla­cze­go o to py­tasz?

– Bo ła­twiej było po­wie­dzieć – od­par­ła, śmie­jąc się – iż je­stem pań­ską żoną.

– Pani – od­po­wie­dział Mau­ry­cy – imię żony jest świę­tym ty­tu­łem i lek­ko­myśl­nie nie po­win­no się nim sza­fo­wać. Nie mam za­szczy­tu znać pani.

Obec­nie przy­szła ko­lej na nie­zna­jo­mą: po­czu­ła się do­tknię­ta. Mil­cza­ła.

W tej chwi­li prze­cho­dzi­li przez most Ma­rie. Nie­zna­jo­ma przy­śpie­szy­ła kro­ku, jak gdy­by zbli­ża­ła się do kre­su swo­jej dro­gi.

– Za­pew­ne je­ste­śmy w dziel­ni­cy, gdzie pani miesz­ka? – za­py­tał Mau­ry­cy.

– Tak, oby­wa­te­lu – od­rze­kła nie­zna­jo­ma – ale tu wła­śnie bar­dziej niż gdzie­kol­wiek po­trze­bu­ję twej po­mo­cy.

– Pani, za­bra­niasz mi być nie­dy­akret­nym, a jed­no­cze­śnie swy­mi sło­wa­mi co­raz bar­dziej pod­nie­casz moją cie­ka­wość. To nie­szla­chet­ne! Pro­szę o nie­co wię­cej za­ufa­nia. Są­dzę, żem na nie za­słu­żył. Czy ze swo­jej stro­ny nie uczy­nisz mi pani tego za­szczy­tu, abym się do­wie­dział, z kim mó­wię?

– Mó­wisz pan z ko­bie­tą – z uśmie­chem prze­rwa­ła nie­zna­jo­ma – któ­rą uwol­ni­łeś od naj­więk­sze­go w ży­ciu nie­be­zi­pie­czeń­stwa i któ­ra też do śmier­ci nie prze­sta­nie cd być za to wdzięcz­na.

– Ja tyle nie żą­dam, dro­ga pani. Nie bądź mi tak wdzięcz­na, lecz ra­czej wy­jaw mi swe na­zwi­sko.

– To nie­moż­li­we.

– A jed­nak mu­sia­ła­byś je wy­ja­wić pierw­sze­mu lep­sze­mu sier­żan­to­wi, gdy­by cię za­pro­wa­dzo­no na od­wach.

– Nie, nig­dy! – za­wo­ła­ła nie­zna­jo­ma.

– W ta­kim ra­zie po­szła­byś, pani, do wię­zie­nia.

– Go­to­wa by­łam na wszyst­ko.

– A wię­zie­nie w obec­nych cza­sach…

– Rów­na się rusz­to­wa­niu, wiem o tym do­brze.

– A wo­la­ła­byś pani rusz­to­wa­nie?

– Wo­la­ła­bym niż zdra­dę… Bo wy­ja­wić moje na­zwi­sko by­ło­by to samo, co zdra­dzić!

– Wi­dzę, że mia­łem słusz­ność, utrzy­mu­jąc, że jako re­pu­bli­ka­ni­no­wi dziw­ną mi pani ka­żesz od­gry­wać rolę!

– Gra pan rolę wspa­nia­ło­myśl­ne­go. Spo­ty­ka pan bied­ną ko­bie­tę, któ­rą znie­wa­ża­ją, nie po­gar­dzasz nią, cho­ciaż nie na­le­ży do ludu, a po­nie­waż może się znów spo­tkać ze znie­wa­ga­mi, aby ją ochro­nić, od­pro­wa­dzasz ją pan do dziel­ni­cy, w któ­rej miesz­ka. Oto wszyst­ko.

– Tak, słusz­nie pani mówi, że „to wszyst­ko”. Ja rów­nież tak bym my­ślał, gdy­bym cię nie był wi­dział. Lecz pięk­ność two­ja i ję­zyk, ja­kim mó­wisz, świad­czą, że je­steś ko­bie­tą zna­ko­mi­te­go rodu. To wszyst­ko stoi w ta­kiej sprzecz­no­ści z two­im ubio­rem i z tą nędz­ną dziel­ni­cą, iż utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że wy­ciecz­ka pani o tej po­rze kry­je w so­bie ja­kąś ta­jem­ni­cę. Mil­czysz, pani? No, do­brze, więc nie mów­my o tym. Jak da­le­ko jesz­cze do miesz­ka­nia pani?

Zna­leź­li się wła­śnie na uli­cy Fos­ses-Sa­int-Vic­tor.

– Wi­dzisz pan ten mały czar­ny bu­dy­nek? – spy­ta­ła nie­zna­jo­ma, wska­zu­jąc ręką na dom, po­ło­żo­ny za mu­rem Ogro­du Bo­ta­nicz­ne­go. – Tam się po­że­gna­my.

– Je­stem na twe usłu­gi, pani.

– Gnie­wa się pan?

– By­najm­niej, ale wła­ści­wie ja­kież to ma zna­cze­nie?

– Wiel­kie, bo chcę pro­sić pana o jesz­cze jed­ną ła­skę.

– O jaką?

– O bar­dzo czu­łe i bar­dzo szcze­re po­że­gna­nie… O po­że­gna­nie przy­ja­ciel­skie!

– O przy­ja­ciel­skie po­że­gna­nie? Zbyt wiel­ki czy­ni ml pani za­szczyt. Szcze­gól­ny to przy­ja­ciel, któ­ry nie zna na­zwi­ska przy­ja­ciół­ki, nie zna jej ad­re­su, bo go przed nim ukry­wa z oba­wy za­pew­ne, aby jej nie nu­dził swy­mi od­wie­dzi­na­mi.

Mło­da ko­bie­ta spu­ści­ła gło­wę i nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Wresz­cie, pro­szę pani – mó­wił da­lej Mau­ry­cy – je­śli na­tra­fi­łem na ślad ja­kiejś ta­jem­ni­cy, nie na mnie gnie­wać się na­le­ży. Nie sta­ra­łem się o to wca­le.

– Otóż je­ste­śmy u celu – rze­kła nie­zna­jo­ma.

Przed nimi wi­dać było sta­rą uli­cę Sa­int-Ja­cqu­es z czar­ny­mi, wy­so­ki­mi do­ma­mi i ulicz­ki, na któ­rych znaj­do­wa­ły się licz­ne far­biar­nie i gar­bar­nie, gdyż o parę kro­ków stam­tąd pły­nę­ła rzecz­ka Bie­vre.

– Jak to? – spy­tał Mau­ry­cy. – Tu­taj pani miesz­ka? – Tak, pa­nie.

– To nie­moż­li­we.

– A jed­nak tak jest w isto­cie. Że­gna­ni cię, dziel­ny ry­ce­rzu. Że­gnam cię, wspa­nia­ło­myśl­ny pro­tek­to­rze!

– Że­gnam pa­nią – od­po­wie­dział z lek­ką iro­nią Mau­ry­cy. – Lecz chciej ml par­ni po­wie­dzieć, dla mego spo­ko­ju, czy żad­ne ci już te­raz nie gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Żad­ne.

– No, więc od­cho­dzę.

Rze­kł­szy to, Mau­ry­cy cof­nął się i zim­no ukło­nił. Nie­zna­jo­ma sta­ła przez chwi­lę nie­ru­cho­mo na swo­im miej­scu.

– Nie chcia­ła­bym w ten spo­sób roz­stać się z pa­nem – rze­kła. – Pro­szę clę, pa­nie Mau­ry­cy, po­daj mi ręką.

Mau­ry­cy zbli­żył się do nie­zna­jo­mej i speł­nił Jej żą­da­nie. W tym mo­men­cie po­czuł, że nie­zna­jo­ma wsu­wa mu pier­ścień na pa­lec.

– No, no, oby­wa­tel­ko, co czy­nisz? Czy nie zda­jesz so­bie spra­wy, że tra­cisz je­den z twych pier­ścion­ków?

– Pa­nie – rze­kła – źle czy­nisz.

– O mało na­wet nie oka­za­łem się nie­wdzięcz­ny, praw­da?

– No, pro­szę cię… pa­nie… mój przy­ja­cie­lu… nie opusz­czaj mnie w ten spo­sób. Po­wiedz, cze­go żą­dasz? Cze­go ci po­trze­ba?

– Może tego, bym zo­stał opła­co­ny? – po­wie­dział z go­ry­ozą mło­dy czło­wiek.

– Nie, nie – od­par­ła nie­zna­jo­ma z cza­ru­ją­cym uśmie­chem – chcę tyl­ko, abyś mi pan prze­ba­czył, że mu­szę ukryć przed tobą pew­ną ta­jem­ni­cę.

Mau­ry­cy, wi­dząc mimo ciem­no­ści pięk­ne oczy, błysz­czą­ce od łez, czu­jąc drże­nie de­li­kat­nej ręki, któ­rą trzy­mał, sły­sząc głos, któ­ry za­brzmiał tak bła­gal­nie, za­po­mniał o gnie­wie zu­peł­nie.

– Chciał­bym uj­rzeć pa­nią raz jesz­cze – za­wo­łał z za­pa­łem.

– Nie­po­dob­na.

– Cho­ciaż raz tyl­ko, na jed­ną go­dzi­nę, mi­nu­tę, se­kun­dę…

– Nie­po­dob­na, po­wta­rzam panu.

– Jak to? – za­py­tał Mau­ry­cy. – Więc pani mówi na se­rio, że Już jej… nig­dy nie zo­ba­czę?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: