- W empik go
Kawalerka - ebook
Kawalerka - ebook
„Kawalerka” to opowieść o zmianach – subtelnych i rewolucyjnych, które dokonują się w życiu kilku bohaterów oraz w nich samych.
To historia Ryszarda – ustatkowanego mężczyzny, przeniesionego służbowo do innego miasta i rozpoczynającego podwójne życie: kawalerskie i rodzinne, Rity – studentki uczącej się życia i miłości w toksycznym związku, Marka – kiełkującego biznesmena, próbującego przeistoczyć się z chłopca w mężczyznę. W końcu to historia bezimiennej pary – co tydzień pojawiającej się w pustym mieszkaniu...
Sześć dni, wyrwanych z dziesięciu lat, których tłem i świadkiem jest cicha kawalerka...
[...] – Katarzyna wstaje i zaczyna chodzić po pokoju. – Dobre, co? – Oblizuje usta, wskazując na pączka. – Ładnie mieszkasz.
– Dzięki. Gdyby mieszkanie urządzała Kaja, byłoby gustowniej. – Ryszard odczuwa silną potrzebę wymówienia imienia żony.
– Jak ona znosi rozłąkę? – Podchodzi do zdjęcia i patrzy na nie przez chwilę.
– W porządku.
– To pewnie dla was trudne?
– Przyzwyczailiśmy się.
– Do rzadszego seksu też? – Uśmiecha się kokieteryjnie i patrzy na niego, zlizując z kącików ust lukier po pączkach.
Marta Popczyk – ur. w 1979 roku w Kołobrzegu, absolwentka psychologii UAM w Poznaniu. Na co dzień żona, matka dwóch córek, psycholog, trener.
Od zawsze – idealistka i marzycielka. Obecnie mieszka w Gdyni. „Kawalerka” to jej literacki debiut.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-858-8 |
Rozmiar pliku: | 1 019 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest ciepła wiosna 2000 roku.
12:00
„Tak – myśli Ryszard, wchodząc do zalanej słońcem kawalerki. – Mam czterdzieści pięć lat i znów czuję się jak student”.
Jaskrawe światło w pierwszych sekundach drażni mu oczy, po chwili jednak wywołuje przyjemne uczucie przestrzeni.
– Tutaj, panowie. – Pokazuje palcem miejsce w pokoju trzem żołnierzom idącym za nim i dźwigającym wielkie, szare kartony.
Młodzi chłopcy stawiają pakunki pośrodku świeżo wycyklinowanego parkietu. Zapach lakieru unosi się jeszcze w powietrzu.
– Coś jeszcze, panie kapitanie? – pyta najniższy z nich.
– Nie, dziękuję. To wszystko. Możecie iść.
Żołnierze salutują i wychodzą. Ryszard zostaje sam. Siada na kanapie i rozgląda się dookoła. Kawalerka skąpana jest w południowym słońcu, które wpada do wnętrza przez dwa wielkie okna: pokojowe i kuchenne, i ociepla surową biel ścian. „Wszędzie tak biało” – przelatuje mu przez myśl. Mężczyzna wstaje i idzie do przedpokoju, który rozwidla się w trzech kierunkach. Wchodzi do małej łazienki. Wyraźnie nowa wanna i podwieszana muszla klozetowa kontrastują z szarymi, zniszczonymi kafelkami podłogowymi i przestarzałymi półkami. Owalne lustro odbija jego charakterną twarz. Zatrzymuje na sobie wzrok, po czym wyjmuje z kieszeni marynarki mały grzebyk i przeczesuje czarne, gęste włosy. Potem idzie do kuchni, również oblanej bielą. Otwiera jedną z szafek kuchennych. Zaskakuje go widok kompletu szklanek i kieliszków do wódki. „Miłe przywitanie” – myśli. Pozostałe szafki są puste. Wraca do pokoju z wyjściem na balkon. To średniej wielkości pomieszczenie w kształcie kwadratu łączy w sobie funkcje sypialni i pokoju dziennego. Pod przeciwległymi ścianami mieszczą się dwa łóżka: pojedyncze sosnowe i rozkładany, bordowy tapczan. Ten ostatni zalatuje starością, fajkami i męskimi perfumami. Ryszard rozkłada go i wyciąga się na nim.
– Skrzypi – mruczy pod nosem.
Bliżej okna balkonowego stoją dwa fotele obite jasnobeżową ekoskórą i ciemnobrązowy stolik kawowy. Po drugiej stronie pokoju znajduje się biało-brązowa meblościanka, w której ma zamiar za chwilę ułożyć pod linijkę rzeczy, które ze sobą przywiózł. Lubi porządek. Sprężystym ruchem zrywa się z kanapy i wychodzi na balkon, z którego rozpościera się widok na masywny gmach sądu, budynek aresztu śledczego i więzienie postawione na planie krzyża greckiego. Zbudowany z czerwonej cegły kompleks wygląda jak twierdza. Pod zakratowanymi oknami aresztu stoi kilka rozkrzyczanych kobiet. Ryszard próbuje wsłuchać się w słowa jedej z nich, najbardziej wymachującej rękoma:
– Julian, nie daj się! Ryba! Kocham cię!
„Jak na meczu piłki nożnej” – myśli sobie i zastanawia się, czy to codzienny urok tej ulicy. Emocjonalne wspieraczki budzą w nim mieszane uczucia. Potem patrzy w dal, ponad dachy ceglanych obiektów i dostrzega czubek wieży Ratusza stojącego pośrodku Starego Rynku. „Mam cholerne szczęście, że dali mi to mieszkanie tak blisko serca miasta” – myśli. Kawalerka na Świebodzkiej, jego nowy dom. Spogląda jeszcze raz przed siebie i bierze kilka głębokich wdechów. Zapach kwitnących drzew zmieszany ze spalinami tłoczących się u dołu samochodów z ledwością dociera na szóste piętro. Ryszard wchodzi z powrotem do mieszkania i siada w wygodnym fotelu. Wyciąga z kieszeni telefon i wykręca numer:
– Tak, już jestem, kochanie…Wiosna trzecia
7:00
– Witam państwa w ten piątkowy poranek. Dziś 29 kwietnia, zapowiada się piękny, wiosenny dzień. Zapraszamy do wysłuchania porannych wiadomości… – burczy głos w czarnym radioodbiorniku.
Ryszard przeciera oczy i leniwie przeciąga się, wydając przy tym charakterystyczny dźwięk: ni to jęk, ni to pisk, coś w rodzaju melodyjnego zawycia. Wstaje, rzucając rytualnie spojrzenie w stronę zdjęcia stojącego na meblościance, zdjęcia, z którego uśmiechają się do niego żona, córka i dwóch synów: jeden wyrośnięty, drugi kilkuletni. Przemyka mu myśl, że ostatnio uśmiechają się do niego częściej ze zdjęcia niż w rzeczywistości. Mężczyzna idzie do łazienki i machinalnie wykonuje codzienną poranną toaletę: mycie zębów, golenie (bo choć zarost jest w pracy dopuszczalny, boi się coraz bardziej widocznej siwizny), woda po goleniu (koniecznie droga, wierzy, że to, co droższe, jest lepsze), sztyft pod pachy i perfumy, zawsze najmodniejsze w sezonie. Zaczesuje przyprószone bielą i coraz rzadsze włosy, których zaczął się wstydzić. Przypominają mu o jesieni życia, w którą wszedł. Nawet córka postanowiła go dobić, kupując mu na pięćdziesiąte urodziny książkę Seks w jesieni życia. „Kurna, jakiej jesieni życia?” – wściekał się w myślach, przed nią udając luz. Kiedyś dowiedział się, że na jeden centymetr kwadratowy głowy przypada od stu pięćdziesięciu do pięciuset włosów ciemnych i od stu osiemdziesięciu do siedmiuset pięćdziesięciu włosów jasnych. Ma ciemne włosy, jest zdruzgotany. Śmierci boi się jak jego ojciec, który próbując ją oswoić, żegnał się z całą rodziną w każde święta Bożego Narodzenia i który wstrząśnięty nekrologami osiemdziesięcioletnich kolegów, jego rówieśników, śmierć pięćdziesięciolatka traktował jak chleb powszedni. On, w przeciwieństwie do ojca, śmierć chce zakrzyczeć. Przehulać jesień życia, rzucając się w jej kolorowy wir. Wykorzystać wciąż pulsującą w nim rześką krew. Kiedy kończy poranną toaletę, ubiera swoją drugą skórę, znak swojego życia, swoich wyborów: zielony mundur z świecidełkami na pagonach poświadczającymi jego zasługi dla ojczyzny i poświęcone jej lata. Jest pułkownikiem. Dumnym pułkownikiem. A droga była długa: podchorąży, podporucznik, porucznik, kapitan, major, podpułkownik, pułkownik. Przed nim jeszcze generał… Przez całe życie skacze ze stopnia na stopień jak zielony polny konik. Rita nazwała go tak raz w porywie szczerości. W zasadzie polubił to określenie. Zielone koniki, hyc, hyc, coraz wyżej, hyc. Jest już wysoko, bardzo wysoko. Dohycał się. Dla drugiej skóry sześć lat temu porzucił inny ideał, ten, który odziedziczył po matce, że rodzina zawsze ma trzymać się razem. Matka wyryła to przykazanie w jego mózgu ostrym rylcem, skazując go na wieczne rozdarcie. „Uprawianie rodziny wymaga czasu” – powtarzała jak mantrę. Jest całkowicie pewien, że nie byłaby zadowolona, wiedząc, że jej ukochany syn ma na to dwa i pół dnia.
Ryszard idzie do kuchni spożyć swoje codzienne śniadanie: suchą grahamkę i kefir. Potem, jak co dzień, wykręca numer do żony, żeby usłyszeć jej głos i dać jej do zrozumienia, że dalej jest częścią jej świata. Nie zdąża nic odpowiedzieć na pośpieszne: „Teraz nie mogę”. Przyzwyczaił się.
Serce Ryszarda wypełnia nieustanna ambiwalencja. Moralno-rodzinna natura tęskni za domem, leniwo-wygodnicka lubuje się w świętym spokoju i chce być daleko od rodzinnego zgiełku. Oglądanie telewizji, niezakłócane nachalnymi poleceniami, i picie wódki z dobrymi kolegami, wtedy kiedy przychodzi mu na to ochota: tak, to jest to, co naprawdę lubi. Zielone pasikoniki lubią pić. Prawie każdy miał w swoim życiu epizod alkoholowego przegięcia. Stare dziś koniki stworzyły sobie dawno rytuał wspólnego picia po wyskakaniu. Potem spraszały się nawzajem do domów w pijackim niedosycie, wybudzając dzieci z kolorowych snów. Ostatecznie część pasikoników przepadała w uzależnieniu. Inne, w tym on, w porę zostały zastopowane przez znerwicowane, zielone ze złości małżonki. Wrocław przyniósł wyzwolenie, Kaja nie jest w stanie śledzić liczby wypijanych przez niego kieliszków. A jednak Ryszard tęskni! Pomimo irytujących zakazów i umiłowania spokoju, tęskni! Za domem, jego zapachem, jej zapachem, za nią, nawet gdyby miała zołzić pół dnia i w histerycznej zadyszce wyznaczać mu kolejne zadania. Nieopanowana emocjonalność Kai, podsycana menopauzowymi uderzeniami gorąca i kobiecymi frustracjami, atakuje go coraz częściej. Kiedy się w niej zakochał trzydzieści lat temu, jej choleryczny temperament, oprócz jędrnego tyłka ledwo zakrywanego kusymi spódniczkami, był głównym wabikiem, który go wtedy przyciągnął. Po latach dalej je lubi: tyłek i temperament, choć pierwsze powoli więdnie, a drugie jest w notorycznym rozkwicie. Przyzwyczaił się do jej zgryźliwych zaczepek i udawanego wzroku kata, ale moment, kiedy w chmurnych oczach dojrzy iskierkę żartu lub przesady, z której sama zdaje sobie sprawę, uspokaja go. Wtedy czuje się dalej kochany. Kocha jej śmiech, żywy umysł ćwiczony w towarzyskich jatkach i ten zapach, taki jego od prawie trzydziestu lat. Waniliowo-słony.
Tęskni też za dwunastoletnim Sylwkiem, młodszym synem, którego coraz mniej zna, który przestał wybiegać mu na powitanie. Patrząc na niego, nie potrafi nie patrzeć na siebie. Są tacy podobni. To właśnie nie pozwala mu uwolnić się z żądzy ambicji. Chce, by Sylwester został tenisistą. Wielkim tenisistą! Trenerzy mówią, że ma talent, dlaczego więc im nie wierzyć?! Sylwek się buntuje. Ale… gdyby naprawdę udało mu się jak Federerowi?! Głupotą byłoby nie żądać!
Córkę ma przy sobie, we Wrocławiu. Studentka aspirująca do bycia reżyserem. Nie musi za nią tęsknić. Przychodzi sama, interesownie i bezinteresownie: umyć się, pożyczyć kasę, przeczekać. Starszy syn Marek studiuje tu zaocznie i wpada raz na dwa tygodnie. Często mijają się w drzwiach. Ryszard ma wrażenie, jakby chłopak próbował się odciąć od rodziny i nie chce mu w tym przeszkadzać. Tłumaczy sobie, że uniezależnienie się wymaga tymczasowej izolacji.
Pokolenie „jatu – tytam”… Nauczyli się tak żyć, no bo inni też tak potrafią, gwiazdy, aktorzy, politycy, ba, zwyczajni ludzie. Współczesna normalność: miłość na odległość i niedzielne „do zobaczenia w piątek”. Ryszard często sobie tłumaczy, że przecież wysyłani na wojny chłopcy i mężczyźni pozostawiali na miesiące i lata swoje kobiety, a on tylko na pięć dni w tygodniu. Chwyta się tego pocieszenia jak ostatniej deski ratunku przed rozdzierającą tonią świadomości, że nie tak miało być. Sześć lat temu wybrali rozłąkę, ustalając granicę czasu:
– Na dwa lata kochanie – Kaja powiedziała stanowczo, a on całkowicie się z nią zgodził. Granica została przekroczona razy trzy. Inwestycja zobowiązuje. Łatwiej powiedzieć stop na początku niż w trakcie.
– Do emerytury tak blisko… – powtarzają zdziwionym znajomym.
Przegląda się ostatni raz w wiszącym w przedpokoju lustrze, wygładza swą drugą skórę i chwyta aktówkę, z którą zaraz pójdzie do swojego gabinetu. Przecież nie może go zawieść. Mundury nie mogą zawieść swojej ojczyzny i swoich gabinetów. Lojalność bez końca, do końca. Dzwoni telefon.
– Cześć. Już możesz? – pyta spokojnie.
– Rysiek, o której będziesz? – Kaja przerywa mu szybko.
– Około siedemnastej.
– Spróbuj wcześniej. Pa!
– Dobrze.
Promienie słońca rozświetlają całą kawalerkę, dodając jej przytulności i wiosennego uroku, a jego serce rozjaśnia myśl, że za kilka godzin wraca do domu. Byłby dziś całkowicie zadowolony, gdyby nie to, że znów nawiedził go sen z Katarzyną.
7.45
Kawalerka jest sama. Delektuje się zapachem wiosny napływającym przez uchylony lufcik, oddycha świeżym powietrzem, trochę samotna, ale przyzwyczajona do rytmu właściciela. Wie, że zawsze może wpaść dziewczyna, nigdy nie wiadomo kiedy, znienacka, w nieprzewidywalnych emocjach, rozedrgana. Dlatego cieszy się tym rannym spokojem, dochodzącymi z ulicy odgłosami przejeżdżających samochodów, śmiechem dzieci zmierzających do szkoły na sąsiedniej ulicy. Lubi ten moment oczyszczenia z ludzkich zapachów, z ludzkich nastrojów i uczuć, z ludzkich refleksji. Wszystko może się dziać, ale na zewnątrz. Choć na parę chwil potrzebuje być sama. Zupełnie jak człowiek, który bez chwil samotności wpada w otchłań akcji i reakcji, tracąc kontakt ze sobą, ze swoimi myślami, ze swoją duszą. Kawalerka potrzebuje być pusta. Jak świeżego powietrza potrzebuje, żeby nikt w niej teraz nie dreptał.
10.00
Do kawalerki wpada dziewczyna: młoda, naturalnie piękna, bez makijażu. Rzuca w kąt czarną torbę, pośpiesznie zdejmuje z siebie dziurawe jeansy i obcisły, czarny T-shirt. Paraduje po mieszkaniu w czarnym, koronkowym komplecie bielizny i upina w kok rudy, potargany warkocz. Zagląda do barku.
– Oż kurna! Jak on szybko to żłopie! – pomrukuje pod nosem.
Jej smukłe ciało zaczyna biegać po domu w poszukiwaniu pozostawionej gdzieś wcześniej jednorazowej maszynki. Zaczyna szperać w szufladzie, którą przeznaczył dla niej ojciec na znak zgody na jej potrójne życie.
– Zbliża mi się okres, więc mnie nie wkurzaj! – cedzi przez zęby. – Jesteś!
Chwyta maszynkę i wraca do przedpokoju. Rozbiera się do naga. Sutki na jej sterczących piersiach sztywnieją pod wpływem porannego, jeszcze chłodnego powietrza, a na skórze pojawia się gęsia skórka. Dziewczyna idzie do łazienki i odkręca wodę. Odkąd straciła możliwość codziennego mycia w ciepłej wodzie, bo Witek żałuje na naprawę grzejnika, oświadczając głośno, że olewa jej comiesięczną krew i przetłuszczające się włosy, przeznacza na gorący prysznic w mieszkaniu ojca wiele czasu. Wskakuje do wanny i rozkoszuje się prawie wrzącym strumieniem, który ogrzewa jej wiotkie kości. Zmywa z siebie ślady jego dotyków, których od dawna się brzydzi, i zapach fajek kryjący smród gnojówy między nimi. Potem wyciera się różowym ręcznikiem i ubiera lnianą, niebieską sukienkę. Przechodzi do pokoju i tam rozczesuje splątane włosy. Patrzy na fotografię. Uśmiechnięci: mama w czerwonej bluzce z dekoltem w szpic, Marek z zarzuconym na głowę kapturem, szczerzący z rozbawieniem nieskazitelnie białe zęby, mały Sylwek wciskający się w kadr z kijem udającym łuk, ona przytulająca się do nich zachłannie i stojący za nimi ojciec w słomianym, dziurawym kapeluszu. Zdjęcie zrobione było w środku lata na ich ukochanej działce. Zwisające tuż nad ich głowami niedojrzałe jabłka muskały ich włosy. Oprawiła to zdjęcie ojcu, żeby ich codziennie widział, żeby doceniał, żeby tęsknił, żeby trochę żałował i żeby żadne głupoty nie przychodziły mu do głowy, bo był czas, kiedy przestała mu ufać. Odkrywany w literaturze motyw zdrady skażał coraz bardziej jej umysł. Nie wiadomo kiedy zamieniła się w szpiega. Wracając z knajp, wjeżdżała z kolegą na szóste piętro i ledwo trzymając się na nogach, przyciskała ucho do środkowych drzwi. W ciągu dnia szukała na pościeli obcych włosów, wąchała jego ubrania, sprawdzała zlewy i kosze na śmieci. Śladów kochanki ostatecznie nie znalazła, ale na kocu wyczuwała obce męskie zapachy. Wielokrotnie myślała, że gdyby ojciec zdradził matkę, to tak jakby zdradził i ją. Tak jakby zdradził ideał, w który wierzyła: miłość silniejszą niż pokusy.
Kocha ojca, choć drażnią ją jego sprzeczności. Często wścieka się na niego za bierność i lenistwo, po chwili rozczula jego gestami miłości. Choć nigdy nie powiedział jej: „Kocham cię”, wie o tym doskonale. Rita wyciąga ze swojej szuflady suszarkę. Przy okazji po raz kolejny, tym razem już na spokojnie, otwiera barek i sprawdza, ile dokładnie alkoholu ubyło od ostatniego piątku. „Nie tak źle” – myśli. Nie lubi, gdy ojciec wypija za dużo, bo jak bumerang wraca wspomnienie pijanych pasikoników skaczących w ciasnym M2. Poza tym naturalnie prawy Ryszard traci wtedy wrodzoną obiektywność. A ona uwielbia jego poczucie sprawiedliwości. „Bez sensu, żeby wygrali nasi! Tamci są lepsi!” – krzyczy nieraz wbrew swym nadziejom i rykom entuzjazmu w chwilach szansy dla polskiej piłki i zaskakuje ją, córeczkę tatusia, gdy broni matki, kiedy ta według niej absolutnie na to nie zasługuje. Ojciec zawsze szuka pokoju. Matka złośliwie powiedziałaby „spokoju”, a ona dodałaby: „Ale, mamo, czy te dwa słowa nie są tożsame?”. Rita lubi filozofować, doprowadzając konkretną matkę do granic wytrzymałości. „Na pewno nie ma pokoju bez spokoju, zdarza się, że spokój istnieje pomimo braku pokoju – gna strumień myśli – spokój ludzi bez sumień lub z chorymi sumieniami”.
Rita suszy włosy i spogląda na jedną z półek meblościanki, która stała się ich kawalerską biblioteczką. Zawiesza wzrok na książkach swojego brata, samych biznesowych i motywacyjnych, i myśli o tym, że Marek od czasów liceum prze do przodu, nie oglądając się na nic. Pojawia się tu raz na dwa tygodnie, czasami rzadziej. Ostatnio zapomniał o urodzinach ojca… Sylwka rozumie. Jest podkurwiony, mały i podkurwiony, i wierzy, że ma do tego prawo. Ma prawo nie rozumieć, ma prawo czuć, że ojciec jest gościem we własnym domu. Ma prawo do buntu i krzyku, gdy słyszy moralizatorskie wykłady zamiast pytań o najnowsze gry komputerowe. Ma prawo! Kiedy ojciec wraca do domu, jest podzielony: część dla matki, część dla znajomych, część dla telewizora. Szwendającemu się wokół niego Sylwestrowi wciąż powtarza: „Za chwilę”. Do cholery! Za chwilę to on zniknie! Przez ciało Rity znów przechodzi fala gniewu i irytacji. Nie może zrozumieć, czy to ojca ślepota czy lenistwo.
Kiedy spuszcza głowę w dół, by wysuszyć włosy od spodu, spostrzega pod łóżkiem książki taty… To ich łączy… głód słów. Znika ojciec i córka, córka i ojciec, pozostaje tylko dwójka ludzi, którzy wspólnie szukają znaczeń zgaszonego papierosa.
Jako mężczyzna jest dla niej trudny do określenia. Spokojny, w przeciwieństwie do matki zrównoważony, nadający się do trudnych rozmów w trudnych sytuacjach. Jego częste, bezczelne lenistwo kłóci się z niewiarygodną wręcz wrażliwością w obliczu kryzysu, jakby potrzebował jakiegoś wstrząsu, żeby zmobilizować cały swój potencjał przeleżany w dobrostanie. W zaprzyjaźnionym towarzystwie: clown, w obcym: milczący pan. Śmiech bliskich nadyma jego ego, nowość budzi w nim stan gotowości. Wtedy obserwuje. I wiecznie zaskakuje. Rita nie zapomni nigdy, jak Ryszard prosił skomlącym głosem Kaję, aby pomogła mu przyprowadzić z samochodu pijanego pasikonika. Matka kipiała z wściekłości! Po chwili jednak poddała się. Gdy zobaczyła olbrzymiego misia przypiętego pasami na przednim fotelu, jej gniew zgasł jak świeczka, a w jego miejce wdarł się śmiech, głośny, szczery, słodkobrzmiący i co najważniejsze, równie gwałtowny jak wcześniejsza wściekłość. Bo matka jest wulkanem emocji. Jest w tym piękna i niebezpieczna. A ojciec? … Trudny do zdefiniowania. Rita nie może wpakować go do żadnej znanej jej szufladki.
*
Z zamyślenia wyrywa ją dźwięk telefonu. „Znów on” – myśli ze wstrętem. Podnosi słuchawkę:
– Halo?
– Rituś, nie jedź! – żałosny głos błaga po raz kolejny tego dnia.
– Daj spokój – odpowiada spokojnie. – Siedzę we Wrocławiu cały czas. Przestań panikować!
– Mam złe przeczucia.
– Zawsze masz złe przeczucia. Dziś wpadnę pod pociąg.
– Przestań! Proszę!
– Już postanowiłam – oznajmia zdecydowanym tonem.
– Obiecałaś, że spędzimy razem więcej czasu, teraz, ze sobą. Robisz ten gówniany projekt, prawie cię nie widzę i jeszcze wyjeżdżasz na weekend. To jedyne, co mamy. Rita, kurwa, nie fair to wszystko! … Pizzę sobie zrobimy z bazylią, skoczymy na mury…
„Skomlący pies” – myśli dziewczyna i przestaje go słuchać. Odsuwa słuchawkę od zmęczonego ucha, wypalonego słowotokami wymuszeń i żalów.
– Witek! Jadę. Będę jutro – w końcu przerywa mu stanowczo.
– To spierdalaj! – Mężczyzna rzuca słuchawką jak zawsze.
Rita wyłącza telefon z gniazdka, siada w fotelu i myśli, że jeszcze pół roku wcześniej nie dałaby rady. W toksycznym uzależnieniu oddzwaniałaby do niego, skomląc o przebaczenie i kajając się za to, że śmie jechać odwiedzić swój rodzinny dom. Gdyby nie odbierał, pędziłaby nawet w środku zimy z mokrymi jeszcze włosami do jego mieszkania, porzucając wcześniejsze plany, i siedziałaby przy jego kolanach w psim uniżeniu. Gdyby nie otwierał, a wiedziałaby, że jest w domu, pisałaby na klatce schodowej listy i wciskałaby je w szpary pod drzwiami, potem w bezradnym odruchu waliłaby w nie pięściami, nie bacząc na mieszkających obok sąsiadów. Gdyby odkryła, że wyszedł, biegłaby w szale do jego studia, pokonując kilka kilometrów i sto dwanaście schodów, i czekałaby, aż on łaskawie otworzy drzwi i powie: „Spierdalaj, nie teraz”. A ona ukojona jakąkolwiek reakcją wróciłaby na ulicę, jej trzeci dom, gdzie po chwili wezbrałoby w niej pierwotne wkurwienie przypominające jej o normalnym życiu, które było w zasięgu wzroku. Potem jej gniew zastąpiłby smutek. Stanęłaby wtedy nieruchomo na środku chodnika albo skweru, przez który właśnie by przechodziła, i po raz kolejny poczułaby się jak gasnące słońce, wokół którego ludzie niczym planety krążą po swoich orbitach spokojnie, jak gdyby nic się nie stało… Jej życie od dawna toczyło się w trzech miejscach: domu Witka, kawalerce ojca i na ulicy. Kiedy wstyd było iść do ojca, a Witek nie raczył dać kluczy, włóczyła się po ulicach jak bezdomny pies. Ze studenckiego mieszkania już dawno się wyprowadziła.
Tym razem jednak Rita spokojnie siedzi i rozczesuje włosy. Zdaje sobie sprawę, że jego przeczucie jest właściwe. Skazuje ich na koniec i powoli miażdży resztki tego, co się jeszcze uchowało. Jak kolekcjoner wkleja do swojej pamięci każde jego „spierdalaj”.
Idzie do przedpokoju i maluje długie rzęsy, którymi tego wieczoru chce hipnotyzować kogoś innego. Spotkała go po kilku latach od tamtego telefonu, kiedy powiedziała mu przerażonym głosem: „Proszę, już nigdy do mnie nie dzwoń”. Nie zadzwonił.
Przed wyjściem z kawalerki Rita patrzy w lustro i widzi obudzoną w niej kobietę z wypiekami na policzkach, rozszerzonymi źrenicami, błyskiem w szafirowych oczach i niedającym się ukryć uśmiechem. Wskrzeszona po latach zakochana kobieta. Będąc z Witkiem, pogrzebała tę część swojej kobiecości, praktykując naprzemiennie miłosierną Matkę Teresę i bezlitosną femme fatale. Teraz znów pragnie i choć przeczucie, że happy endu nie będzie, kłuje ją coraz ostrzej, zachłannie łyka ich ostatni czas. Chwyta czarną torbę, z której dochodzi dźwięk przychodzącego esemesa. Sprawdza szybko telefon, to wiadomość od Ady. Przeczyta później, teraz musi się śpieszyć. Pociąg niedługo odjeżdża. Zamyka drzwi i podąża na kolejne ostatnie spotkanie.
12.15
Drzwi kawalerki otwierają się delikatne. Mężczyzna gentelmeńskim gestem zaprasza do środka kruczowłosą kobietę. Oboje milczą. Mężczyzna, zdjąwszy swój jasnobeżowy płaszcz, przechodzi od razu do kuchni. Wyjmuje z lodówki colę, lód i przygotowuje dwa napoje. Kobieta w tym czasie chodzi po pokoju i przygląda się wiszącym na ścianach obrazom: rude skrzypce zabłąkane gdzieś w abstrakcyjnej przestrzeni, kiczowata dama w czarnym kapeluszu, z pociągniętymi czerwoną farbą ustami, i reprodukcja Panien z Avignon Picassa w białej, plastikowej ramie. „Zupełnie przypadkowe i nieprzystawalne” – myśli, a potem zatrzymuje się na dłuższą chwilę przy zdjęciu rodziny. Coraz większe napięcie odpycha ją jednak od fotografii i kobieta postanawia usiąść w miękkim fotelu. Mężczyzna wraca i stawia na stole szklanki, klęka przed nią i bez słów ściąga z niej czarne pończochy. Czują oboje zapach jej żądzy. Jego ręce zaczynają bardzo wolno wędrować w górę jej twardych ud. Kobieta zamyka oczy i coraz mocnej ściska poręcze fotela. Palce docierają do czarnego, koronkowego materiału i z coraz większym naciskiem badają każdy jego skrawek. Kiedy nagle unoszą go i nachalnie zaczynają przesuwać się w dół, kobieta nie wytrzymuje i zaczyna wydawać ciche jęki. Pragnie uwolnić piersi ze sztywnego biustonosza i poczuć na nich dotyk, jego, jej, kogokolwiek, czegokolwiek… Kiedy wije się w fotelu z coraz większej rozkoszy, mężczyzna przerywa i mówi:
– Dziś proszę zdjąć wszystko.
Kobieta posłusznie wstaje i ściąga niebieski sweter, koronkowy stanik, potem czarną spódnicę. Mężczyzna podchodzi do niej i zaczyna ustami pieścić jej ciało, a ona zaczyna jęczeć coraz głośniej, aż w końcu odpycha go mocno od siebie i z powrotem siada w fotelu. Rozchyla uda i błagalnym wzrokiem prosi o więcej. Meżczyzna podchodzi i zanurza głowę między jej udami. Po chwili ściąga ją gwałtownie z fotela na dywan, przekręca na brzuch i przywiera do niej mocno. Szorstka tkanina i coraz szybszy rytm jego ruchów zaostrzają jej doznania. Za oknem wyją klaksony, a ona ma ochotę wyć z rozkoszy. W końcu oboje szczytują i padają zdyszani na brązowy dywan z wzorami przypominającymi wijące się żmije. Po chwili wstają i każde z nich zaczyna zbierać z podłogi swoje rzeczy. Ubierają się spokojnie, przez moment patrzą na siebie zamglonymi oczami i uśmiechają się do siebie.
– Muszę już iść – mówi mężczyzna.
– Nie ma sprawy – kobieta odpowiada półgłosem – też już muszę.
Przechodzą oboje do przedpokoju i ubierają płaszcze. Mężczyzna w ostatniej chwili przypomina sobie o szklankach. Zanosi je do kuchni, myje szybko, wyciera, wstawia na półkę do białej szafki i odkłada na miejsce ścierkę. Kobieta czeka w drzwiach, poprawiając włosy. Wychodzą w milczeniu.
15.45
Ryszard wchodzi do kawalerki. Wyćwiczonym ruchem zdejmuje z siebie mundur i odwiesza go do szafy, z której wyjmuje miękki kaszmirowy sweter i jasne jeansy. Przebiera się szybko. Do granatowej torby wrzuca brudne rzeczy wyciągnięte z bieliźnianego kosza, kosmetyczkę i Ruchome święto Hemingwaya. Wykręca numer.
– Cześć, zostawiam otwarte okna… O której będziesz? … Okej… Wracam w poniedziałek, zamykaj porządnie drzwi. Zostawiłem szynkę w lodówce. Weź sobie… Dobra, cześć.
Wychodzi w pośpiechu.
19.00
Energicznie pchnięte drzwi otwierają się szeroko i do kawalerki wchodzi młody mężczyzna o lekko potarganych włosach, pachnący czarnym dezodorantem Adidas. Młodzieżowy T-shirt z angielskimi napisami, ciemne jeansy i letnia jasna marynarka wywierają wrażenie, że to mężczyzna modny, nowoczesny, potrafiący łączyć luz z elegancją, perfekcyjny w tworzeniu wizerunku.
Marek pracuje w firmie reklamowej w Poznaniu, a w weekendy studiuje we Wrocławiu. Dzięki temu widzi się z ojcem raz na jakiś czas. Mijają się w drzwiach kawalerki i zdają sobie krótkie sprawozdanie z ostatnich zdarzeń. Nie lubi tych weekendów. Najpierw tortur na zajęciach, potem samotnych wieczorów, przypominających mu o przeszłości, kiedy nie przyjeżdżał tu sam. Potrzebuje jednak akademickiego świstka papieru, gdyby plany biznesowe spaliły na panewce. Niedawno uświadomił sobie, że agresja to wielki potencjał energetyczny. Przez ostatnie miesiące zrobił więcej niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Jeszcze nigdy nie czuł się tak mocny jak teraz. Rozwiązania biznesowe dla firmy, które opracował, owocują w wielkim tempie, a pieniądze zaczynają tryskać jak woda z fontanny. Kontakty, które nawiązuje, coraz szerzej otwierają mu oczy, a całkowite uniezależnienie się od firmy to według jego obliczeń kwestia kilkunastu miesięcy. Wszystko idzie w dobrym kierunku… Nie wyobraża sobie, by jej odejście miało podciąć mu skrzydła. Dalej pragnie szybować. Nie zamierza stracić całego życia na dorabianie się i ciągłe marzenia. Chce konkretnych planów, nie marzeń, chce realizacji za młodu, nie starczej satysfakcji z domku okupionego całożyciową krwawicą. W południe życia pragnie mieć wszystko: rodzinę, wielki dom, luksusowe samochody, egzotyczne podróże i wolność pozwalającą długo spać i pić whisky o każdej porze dnia w dowolnym miejscu świata. Tego chce, do tego zmierza. Za każdym razem, kiedy wraca pociągiem do Poznania i obserwuje migające za oknem połacie równinnych pól, czuje, że jest krok bliżej swojego celu. Przez ostatnie lata postrzega swoje życie jako drogę na szczyt. Chłodno kalkuluje, czy dany ruch doprowadzi go wyżej, i świadomie poznaje tych, których chce poznać, pije z tymi, z którymi warto pić. Przyjaźnie stanowią dla niego zasób, z którego ma zamiar w przyszłości czerpać pełnymi garściami. W networkingową sieć nie włączył tylko rodziny, szczególnie matki. Ją jako jedyną chce schować w tym kącie serca, który jest wolny od matematyki. Jest tam jeszcze miejsce dla żony, którą planuje znaleźć w ciągu najbliższych dwóch lat. Nie chce już przygód. Na rżnięcie bez zobowiązań nie ma już czasu.
Pół roku temu narzeczona oddała mu pierścionek zaręczynowy z brylantem. Pracował na niego całe lato, a na to, by zasłużyć na Kingę, kilka lat. Pracował nad sobą, nad swoim poczuciem odpowiedzialności, nad tym, by w tak młodym wieku stać się dojrzałym mężczyzną potrafiącym dać jej bezpieczeństwo, oparcie i pieniądze, których w jej domu zawsze było mało. Kiedy przeszedł już przez kłębowisko bólu, rozpaczy, zranionej dumy i zostały mu tylko gorzki smak w ustach i potrzeba oczyszczenia się z jej pozostałości odbijających się jak zepsute mięso, nie ma już siły zastanawiać się, dlaczego tak się stało. Ma tylko ochotę rzygać, kiedy przypomina sobie przeklętą mantrę, którą raczyła go pożegnać: „Zostańmy przyjaciółmi, zostańmy przyjaciółmi”. Nie chce jej pamiętać.
Marek stawia torbę na podłodze w przedpokoju, przechodzi do salonu, włącza telewizor i zatrzymuje przerzucanie kanałów na żużlu. Czasami zerka na czarną damę i choć nie chce tracić już ani chwili na myślenie o Kindze, czarna dama przypomina mu ją i przywołuje gorzkie uczucie rozczarowania. Nie życzy jej źle, ale chce, by choć przez jakiś czas żałowała, by rwała włosy z gniewu na siebie i z odrazą patrzyła na lowelasa, dla którego go zostawiła. Niech przez chwilę zatęskni!
– Ach, dosyć tego! – szepcze do siebie i odwraca wzrok. Wraca do przedpokoju, wyciąga z torby puszkę piwa i szybko ją otwiera. Potem już nie myśli… Mijają minuty. Gollob prowadzi. Nagle Marek słyszy grzebanie kluczem w zamku i po sekundzie widzi w drzwiach Adriannę, a za nią inną dziewczynę.
– Ada, co tu robisz? – Podrywa się z radością, by ją przywitać.
– Cześć. Dostałyśmy klucze od Rity – odpowiada dziewczyna wyraźnie podekscytowana jego obecnością. – Nie mówiła ci? – Cmoka go w policzek. – Będziemy tu spać.
– Nie, a to miło, dziewczyny. Przedstawię się koleżance. Marek, miło mi – mówi wciąż zszokowany ich obecnością.
– Gośka. – Podaje mu rękę na przywitanie.
Ada… Po raz pierwszy zobaczył ją na podwórku przed szarym blokiem, w którym mieszkali w Katowicach. I nie wiedząc jeszcze, że to koleżanka siostry, pomyślał, że jest śliczna. Zauroczył się jak szczeniak, ale starał się zabić w sobie te emocje, bo była wtedy czarna dama, a on, nad wyraz dojrzały jak na dwadzieścia lat, chciał być jej wierny do grobowej deski. Adrianna… Kiedy dowiedział się, że to najbliższa przyjaciółka Rity ze studiów, zbladł i odtąd podczas każdego spotkania z nią tracił spontaniczność.
– Napijecie się czegoś? – proponuje. – Staruszek zostawił jak zwykle zaopatrzoną lodówkę. Wódka z colą?
– Mamy własną, ale czemu nie – odpowiada Ada z entuzjazmem.
– To śpimy dziś razem? – Gośka się roześmiała. – Trójkącik?
Cała trójka wybucha śmiechem. Nie zaplanował jej na dzisiaj. Mało tego, nie zaplanował jej na żaden inny dzień. Adrianna nie istniała w sferze żadnych jego planów. Już dawno przykleił jej etykietkę: zajęta, a gdyby zejść w głąb jego duszy, słowo nieosiągalna byłoby o wiele bardziej właściwe. A teraz… kolejny szary weekend zamienia się w niespodziewaną ucztę, a on czuje, że jest na niej wyjątkowo pożądanym gościem. Dziewczyny wyraźnie cieszą się z jego obecności. Pierwiastek męski, który pojawił się nagle w ich kobiecym gronie, tchnął nadzieję na szaloną noc, którą chcą przeżyć. Obie po rozstaniach, zawiedzionych miłościach, z jątrzącymi się ranami i flashbackami fałszywych pocałunków. „Zapić, zapomnieć, zacząć od nowa!” – postanawiają. Chcą, aby ten wieczór stał się początkiem. Uzdrowienie mają im przynieść przygody: prędkie, krótkie, mocne, podczas których one, jak królowe, miałyby władać i machać berłami nad głowami kochanków, a potem wyrzucić ich ze zbrukanego łoża. Zużytych! Dość romantyzmu, ustaliły w drodze do kawalerki. Tego wieczoru chcą zabawić się na Starym Rynku, znaleźć knajpę, w której mogłyby się ululać w tańcu z jakimś samcem, i nie zastanawiać się, co będzie dalej. Taki był plan.
– To za co pijemy? – Marek podaje rozbawionym już dziewczynom lodowate drinki.
– Za ciebie, Mareczku! – odpowiada Gosia.
Marek kieruje kieliszek najpierw w jej stronę, potem ku Adriannie, z którą wymienia krótkie spojrzenie.
– No to zdrowie, dziewczyny! I za waszą łaskawość! Jestem waszym sługą przez kolejnych kilka godzin.
– Wychodzimy zaraz, nie ma takiej potrzeby – mówi Gośka.
– A może weźmiemy rycerza ze sobą, będzie nam służył jako osobista ochrona? – Ada spogląda pytającym wzrokiem na koleżankę, bo wieczór miał być „panieński”. Gośka mruga porozumiewawczo i oznajmia uroczystym tonem:
– Rycerzu, dziś czeka cię piękna noc, masz zaszczyt służyć sexy pannom, chronić ich cnotę i podawać im drinki.
– Moje drogie panny, czuję się zaszczycony, że mogę wam służyć w tak szczytnym celu i z radością porzucę swe powinności względem mych mistrzów ekonomii.
Nie musi się długo zastanawiać. Towarzyszyć Adriannie dzisiejszego wieczoru, spędzić z nią kilka godzin, nie myśląc o przeszłości, w oderwaniu od rodziny, która zawsze stanowiła dodatkowe utrudnienie, by mógł przy niej być sobą. Kto wyreżyserował tę sytuację? W tym samym czasie? W tym samym miejscu? W tej samej sytuacji? Marek cieszy się jak dziecko.
Piją jeszcze jednego drinka, rozmawiając o studiach, życiu we Wrocławiu, Ryśku, Ricie, i zaczynają zbierać się do wyjścia. Gośka idzie do łazienki poprawić make-up, a oni zostają na moment sami.
– Słyszałam o Kindze, przykro mi. – Dziewczyna patrzy mu prosto w oczy.
– Było, minęło. Też słyszałem o was. Nie wiem, co się stało i dlaczego, ale doszły mnie wieści, że to nieodwracalne.
– Koniec iluzji, było i mija. – Ada spuszcza wzrok, po czym szybko go podnosi. – Wiesz co? Nie czas i miejsce na rozmowę o naszych byłych, może w ogóle nie warto. Urżnijmy się dzisiaj i bawmy do rana.
– Tak jest, królewno. – Marek ukrywa pod uśmiechem delikatne ukłucie. „Co znaczy »mija«? – myśli – Wciąż się leczy…”
Jednak po chwili, kiedy spogląda na Adę, która z entuzjazmem wstaje i szykuje się do wyjścia, nieprzyjemne uczucie znika. W wirze dobrych emocji opuszczają kawalerkę, nie wiedząc, że w ich życiu właśnie zaczyna się nowy etap.
1.00
Grzebanie kluczem w zamku trwa długo, słychać tłumione chichoty. W końcu drzwi wejściowe otwierają się i rozbawiona trójka wtacza się do przepokoju. Dziewczyny mają potargane włosy i rozmazany tusz do rzęs. Marek zdejmuje z nich kurtki i schyla się, żeby ściągnąć im zakurzone szpilki. Obie siedzą grzecznie na szafce w przedpokoju i przez cały czas chichoczą.
– Rycerzu, ślubujemy ci wierność i uczciwość małżeńską za te driny… – mamrocze Gosia i obie wybuchają śmiechem.
– Królewny moje, a ja że was nie opuszczę aż do jutra – oznajmia Marek, głaszcząc je czule po włosach.
Dziewczyny wchodzą do łazienki i po chwili wychodzą w piżamach. Myszka Miki na pełnych piersiach Adrianny przykuwa jego wzrok. Gośka wskakuje na tapczan i zanurza się w alkoholowych oparach snu, a Ada idzie do kuchni, gdzie Marek przygotowuje dla nich gorącą herbatę. Siada na krześle i mamrocze jak małe dziecię. Gaworzy, że świetnie się z nim dzisiaj bawiła i że muszą to kiedyś powtórzyć. Marek podchodzi i kuca przed nią. Przytyka wskazujący palec do jej warg i szepcze:
– Wiesz, że widzę cię od dawna?
– Wiem – odpowiada bez zawahania.
– Wiesz, że śniłem o tobie wiele nocy, odkąd cię pierwszy raz ujrzałem?
– Nie wiem.
Marek nie mówi nic więcej, bo teraz Ada kładzie mu palec na wargach. Zanurzeni w tej chwili patrzą sobie głęboko w oczy. Ich usta zbliżają się do siebie. Po dotknięciu warg nieśmiało spotkają się ich języki, z każdą sekundą coraz odważniejsze i coraz bardziej wijące się dookoła siebie, jakby odnalazły się po latach i poczuły, że od zawsze są sobie przeznaczone. Całują się długo i gorąco, w końcu jednak odrywają się od siebie i idą spać: ona do Gosi na skrzypiącą wersalkę, on na pojedyncze łóżko. Usypiają z myślami: on o szansie na wielką miłość, ona o tym, że zapomniała tej nocy o Pawle i że podczas pocałunku drżało jej serce. Ada spogląda na zdjęcie rodziny Ryszarda, oświetlone przez wpadające przez okno światło więziennego reflektora i w myślach wkleja na nie swoją twarz. Ona i Marek na rodzinnej działce, otoczeni dziećmi, pod jabłkami muskającymi ich włosy? … Boi się kolejnego zranienia. Ojciec odszedł, gdy miała dwa lata. Odkąd pamięta, każda pełna rodzina jawiła się jej jako niezaprzeczalny ideał. Jej małe oczy nie widziały całej gamy niedoskonałości, kłótni, ludzkich wad. Widziały tylko kwintesencję bycia rodziną. Rodzina Rity, którą poznała na pierwszym roku studiów, pomimo dojrzalszych i bardziej krytycznych oczu, wpasowała się w jej młodzieńcze ideały. I dlatego też Ada w każdym kolejnym mężczyźnie widziała męża i chciała brać z nim ślub. Oni się bali i uciekali, ona przeżywała kolejną żałobę i strach. Dziś jednak boi się inaczej. Czuje, że Marek, tak jak ona, nie chce w nic grać. Ta nowość ją onieśmiela.
W końcu, utulona wspomnieniem pocałunku, odtwarzającego się pod jej zamkniętymi powiekami jak zacięta płyta, całkowicie zanurza się we śnie.
7.15
Świt budzi Marka przed melodyjką budzika ustawianego co wieczór na kolejny pracowity poranek. Wstaje cicho. Dziewczyny jeszcze śpią. Po szybkim prysznicu robi porządek w kuchni i pośpiesznie je śniadanie. W głowie kotłują mu niespokojne myśli o tym, co zrobić, by nie stracić Ady. Może powie, że wczoraj było cudownie, że chce się z nią spotkać za dwa tygodnie, a może i szybciej, że jeśli ona czuje to, co on, to żeby dała im szansę, że marzył o niej, że będzie cierpliwy, że pokonają odległość… Czy może do niej zadzwonić, doda na końcu. Myśli intensywnie, ma mało czasu. W końcu podchodzi do tapczanu i kuca przy Adzie. Patrzy na resztki makijażu na jej śniadych powiekach i kropelkę śliny w kąciku ust. Dotyka dłonią jej policzka i cicho szepcze:
– Adrianna…
Dziewczyna otwiera sklejone oczy i uśmiecha się wyraźnie zażenowana.
– Ada… jestem twój. – Całuje ją szybko w policzek i wychodzi z pokoju.
Ada słyszy zamykające się za nim drzwi. Z rodzinnej fotografii patrzą na nią Uśmiechnięci i ma wrażenie, że zadają jej pytanie: „Uciekniesz czy spróbujesz raz jeszcze?…” W swojej głowie słyszy tylko pytania: Ile razy można się angażować? Ile razy wypowiadać te same słowa? Ile razy chodzić na randki i powtarzać te same romantyczne sekwencje? Do cholery! Ile? … Jedyną odpowiedzią, jaką dostaje od Uśmiechniętych, jest głucha cisza. Budzi się Gosia. Ada nie czuje potrzeby opowiadania jej o zakończeniu wczorajszej nocy. W parę minut ogarniają kawalerkę i ruszają do drzwi wyjściowych. Ada cofa się jeszcze do salonu i zamyka lufcik. Opuszczając pokój, nie potrafi nie spojrzeć na fragment zdjęcia, na którym jest uśmiechnięta twarz Marka.
11.00
Drzwi kawalerki cicho skrzypią. Wchodzi Rita. Odkłada czarną torbę, zdejmuje czarne pantofle i rudy, sięgający do kolan płaszcz. Rozpuszcza ogniste włosy, zwichrzone, trochę posklejane i śmierdzące tytoniem. Przechodzi powolnym krokiem do pokoju, rozgląda się po nim i włącza radio. Dobiegający z niego skowyt irytuje ją i szybko wyrywa wtyczkę z gniazka. Zasuwa zasłony, opada na fotel, spogląda na skrzypce z obrazu i znów myśli o nim. Tańczyli wczoraj do ich melodii… Rozbrzmiała tak nagle. Pamiętał. I ona pamiętała… Przerzuca wzrok na czarną damę: kobieta w czerni… diablica czy pogrążona w żałobie? Skurwione wargi czy zakrwawione usta? Tylko Picasso nie przywołuje konkretnych obrazów i Rita zawiesza na nim swój mglisty wzrok na kilkadziesiąt błogich sekund, zanim znów bestialsko wdziera się myśl o nim i tej nocy. Wstaje energicznie, jakby chciała strząsnąć z siebie wszystkie wścibskie obrazy, które się za nią wloką, i przechodzi do zalanej słońcem kuchni. Wstawia wodę w białym, plastikowym czajniku elektrycznym i wyjmuje z szafki ciemny kubek. Wkłada do niego saszetkę herbaty i zalewa ją, gdy woda zaczyna bulgotać. Wraca do pokoju, zapala lampkę solną stojącą na małej komódce obok kanapy i odstawia kubek na stół. Zauważa, że obrus jest poplamiony. Domyśla się, że Ada z Gośką bawiły się wyśmienicie. Siada na łóżku i nagle zaczyna czuć zimno, choć w mieszkaniu i na dworze jest gorąco. Czuje, że cała drętwieje i sztywnieje, wpada w bezruch i znów niczym przestraszona sarna nie może oderwać wzroku od jednego punktu na ścianie, mało istotnego, zupełnie przypadkowego. Do głowy przychodzą jej niechciane myśli o nocy, którą spedziła z nim w hotelowym pokoju, pieprząc się zachłannie ze słowami „kocham cię” na ustach, i coraz mniej to widzi, i coraz wyraźniejszy jest poranek, kiedy pożegnali się ostatecznie, kiedy powiedzieli sobie „cześć”, wiedząc, że ten koniec jest prawdziwy, że oboje na niego czekali, że wymyślili go sobie, bo ich niespełniona miłość musiała mieć jakieś literackie zakończenie. Pożegnanie musiało być niezaplanowane, mocne, bolesne i tym pieprzeniem mieli wyrazić wszystko: pragnienie, niedokończoną miłość, poddanie się i pożegnanie. Straciła go, swoją miłość. Bezpowrotnie. Wybrał Annę, którą poznał miesiąc po tamtym telefonie: „Proszę, już nigdy do mnie nie dzwoń…”. Odrętwienie zaczyna mijać, a jej ciało zaczyna dygotać coraz mocniej i coraz głębiej, ścisk w klatce piersiowej i przełyku się wzmaga, a oderwany od punktu na ścianie wzrok niespokojnie, niczym w obłędzie, zaczyna skakać na wszystkie strony. Twarz wykrzywia się, przybierając grymas bolesnego niedowierzenia; niedowierzenia, że to się w końcu stało, po paru miesiącach ostatnich spotkań. Stało się. Sekundy mijają, oddech Rity przyspiesza, oczy napełniają się łzami. W końcu ból ekspoloduje i z jej gardła wyrwa się ryk, głęboki i rozpaczliwy, jakby z trzewi zranionego zwierza. Rita ześlizguje się na podłogę i krzyczy głośno, niepohamowanie, zwijając się w kłębek i ukrywając twarz w dłoniach. Po kilku minutach jej drżące ciało opada na dywan z wzorem przypominającym wijące się żmije, a ręce rozkładają się bezwiednie na boki.
– Boże… – wydobywa się z łkających ust.
Rita długo leży krzyżem na podłodze i płacze. Pogubiona we wszystkim, między jednym a drugim końcem. Na ostatnim skrawku ziemi jej pozornego bezpieczeństwa wzywa Go długie godziny…