- promocja
Każde kolejne lato - ebook
Każde kolejne lato - ebook
Sześć lat, aby się zakochać. Jedna chwila, aby wszystko legło w gruzach. Dwa dni, by to naprawić.
Dla Persephone Fraser i Sama Florka przez sześć lat wakacje były takie same. Błogie dni nad jeziorem, praca w rodzinnej restauracji i czas z książkami. Tych dwoje każdego lata było nierozłącznych. Nikogo więc nie dziwiło, że ich przyjaźń przerodziła się w miłość – taką, która zdarza się tylko raz w życiu. I choć Percy nie wyobrażała sobie życia bez Sama, przewrotny los rozłączył ich na lata.
Niespodziewana konieczność ponownego przyjazdu do Barry’s Bay oznacza spotkanie z Samem. Powrót nad jezioro, letnie słońce i obecność przyjaciela przywołują wspomnienia i sprawiają, że głęboko skrywane uczucia na nowo odżywają.
Czy Percy i Sam będą w stanie stawić czoła decyzjom podjętym przed laty? Czy ich miłość jest dość silna, by przezwyciężyć błędy młodości? Wszystko wyjaśni się w jeden weekend nad jeziorem.
„Każda książka, która zaczyna się od drinka i nowej fryzury na pocieszenie po rozstaniu, ma wszelkie zadatki na trafienie w mój gust, ale „Każde kolejne lato” przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Dowcip Fortune jest ostry, jej pióro – lekkie, a jej bohaterowie mają w sobie tę wiarygodność i pełnokrwistość, których my, czytelnicy, nieustannie poszukujemy. To niesamowity debiut, który wywołuje ogromne emocje”. – Emily Henry
„Magia i romantyzm letnich dni są tu wręcz namacalne”. – Popsugar
„Debiutancka powieść Fortune jest przepełniona nostalgią i ciepłem. Historia Percy i Sama jest wciągająca i chwyta za serce, dzięki czemu czas spędzony na lekturze upływa równie szybko, co letnie dni, a postacie głównych bohaterów zapadają w pamięć na długo, tak samo jak miejsca, w których spędzamy wakacje, i ludzie, których podczas nich spotykamy”. – USA Today
„Urzekająca opowieść o drugiej szansie i o tym, że przyszłość, jaką sobie wyobrażamy, rzadko okazuje się taka, jakiej się spodziewamy”. – Jodi Picoult
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67616-78-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
WYPICIE CZWARTEGO DRINKA WYDAWAŁO MI SIĘ WCZEŚNIEJ DOBRYM pomysłem. Podobnie jak obcięcie grzywki, skoro już o tym mowa. Teraz jednak, gdy próbuję otworzyć drzwi mojego mieszkania, zaczynam podejrzewać, że rano mogę żałować tego ostatniego spritza. Niewykluczone, że grzywki również. Gdy siedziałam dziś u June, która mi ją obcinała, dowiedziałam się, że decydowanie się na zmianę fryzury po rozstaniu to niemal zawsze zły wybór. Tyle tylko, że June nie wybierała się tego wieczoru na imprezę z okazji zaręczyn przyjaciółki jako świeżo upieczona singielka. Grzywka była w tej sytuacji obowiązkowa.
Nie żebym nadal darzyła mojego eks uczuciem – co to, to nie. Właściwie to nigdy nie byłam w nim tak naprawdę zakochana. Sebastian to w zasadzie straszny snob – jako początkujący radca prawny, nie wytrzymałby nawet godziny na przyjęciu Chantal, nie wyśmiewając jej wyboru, jeśli chodzi o drink przewodni, i nie odwołując się do jakiegoś pretensjonalnego artykułu, który przeczytał w „New York Timesie”, orzekającego arbitralnie, że aperol spritz jest passé. Zamiast tego udawałby, że w wielkim skupieniu studiuje kartę win, zasypując kelnera irytującymi pytaniami o terroir i kwasowość, a potem, niezależnie od odpowiedzi, zamówiłby kieliszek najdroższego czerwonego. I absolutnie nie chodzi o to, że ma jakiś wyjątkowo wysmakowany gust czy rozległą wiedzę na temat win, bo wcale tak nie jest – kupuje po prostu drogie rzeczy, żeby zrobić na innych wrażenie, że jest obyty.
Spotykaliśmy się przez siedem miesięcy, co czyni ten związek wyjątkowym o tyle, iż był jak dotąd najdłuższym w mojej karierze. Gdy się rozstawaliśmy, Sebastian powiedział mi, że tak naprawdę wcale mnie nie zna. Cóż – prawda jest taka, że chyba miał rację.
Zanim się z nim związałam, wybierałam facetów, którzy byli po prostu nastawieni na dobrą zabawę i nie mieli nic przeciwko relacjom o swobodnym charakterze. Gdy jednak go poznałam, doszłam do wniosku, że bycie dorosłym człowiekiem oznacza też znalezienie sobie kogoś, z kim mogłabym się związać na poważnie. Wydawał się strzałem w dziesiątkę: przystojny, oczytany i odnoszący sukcesy; mimo iż nieco nadęty, potrafił rozmawiać ze wszystkimi niemal na każdy temat. Mimo to mi nadal trudno było dzielić się z nim zbyt wieloma cząstkami mnie samej – już dawno temu nauczyłam się tłumić moją tendencję do pozwalania, aby z ust wydostawało się zbyt wiele nieprzemyślanych opinii. Sądziłam, że dając temu związkowi prawdziwą szansę, postępuję słusznie, jednak koniec końców Sebastian przejrzał moją obojętność – i nie mylił się co do mnie. Tak naprawdę zupełnie mnie nie obchodził. Nie obchodził mnie żaden z nich.
Oprócz tego jednego.
Jego zaś… już dawno nie było.
Czerpałam więc radość ze spędzania czasu z facetami i doceniałam to, że seks zapewnia mi drogę ucieczki przed własnym umysłem. Lubiłam ich rozśmieszać, przebywać w ich towarzystwie; pasowało mi, że raz na jakiś czas mogę odpocząć od wibratora, ale nie potrafiłam się naprawdę zaangażować ani obdarzyć kogoś prawdziwym uczuciem.
W tej chwili nadal próbuję bezskutecznie otworzyć zamek (serio: może naprawdę się zepsuł?), gdy nagle telefon w torebce zaczyna wibrować. To dziwne. Kto miałby dzwonić o tej porze? Właściwie to nie dzwoni do mnie nikt oprócz Chantal i moich rodziców. A Chantal nadal jest na swoim przyjęciu, moi rodzice natomiast zwiedzają Pragę i raczej jeszcze nie wstali. Wibrowanie ustaje w chwili, w której udaje mi się otworzyć drzwi i wtaczam się do mojej małej kawalerki. Gdy zerkam w lustro przy wejściu, dostrzegam, że szminka niemal całkiem starła mi się z ust, za to grzywka wygląda naprawdę fantastycznie. Ha! Pieprz się, June!
Zaczynam rozpinać złote sandałki, które włożyłam na tę okazję; na twarz opada mi zasłona ciemnych włosów, gdy czuję, jak telefon znów zaczyna dzwonić. Wygrzebuję go z torebki i w jednym bucie kuśtykam do kanapy, marszcząc czoło na widok wyświetlonej na ekranie informacji „numer prywatny”. Cóż, to pewnie pomyłka.
– Tak, słucham? – rzucam do mikrofonu, pochylając się, żeby zdjąć drugi sandałek.
– Czy rozmawiam z Percy?
Prostuję się tak szybko, że muszę się przytrzymać podłokietnika kanapy, żeby nie stracić równowagi. Percy… Nikt już nie nazywa mnie tym imieniem – teraz wszyscy mówią na mnie Persephone. No, czasem jestem dla kogoś „P.”, ale nigdy Percy. Nie jestem Percy już od wielu lat.
– Percy? Cześć! – mówi miękki, głęboki głos.
Głos, którego nie słyszałam od ponad dekady, a mimo to tak dobrze mi znany, że nagle znowu mam trzynaście lat, cała jestem wymazana filtrem pięćdziesiątką i czytam książki na pomoście… Albo szesnaście i ściągam z siebie ubranie, żeby wskoczyć do jeziora – naga i cała spocona po nocnej zmianie w Tawernie… Lub siedemnaście. Leżę na łóżku Sama w wilgotnym kostiumie kąpielowym, przyglądając się, jak przesuwa długimi palcami po stronicach podręcznika do anatomii, który przegląda u moich stóp. Krew uderza mi do głowy; czuję, jak tętni mi w skroniach, a policzki zaczynają mnie palić żywym ogniem. W uszach dudni ogłuszający łomot serca. Biorę drżący oddech i opadam na kanapę, z żołądkiem skręconym nagle w ciasny węzeł.
– Tak – udaje mi się wykrztusić, a mój rozmówca wzdycha ze słyszalną ulgą.
– Z tej strony Charlie.
Charlie.
Nie Sam.
Charlie – nie ten brat, co trzeba.
– Charles Florek – uściśla Charlie.
Zaczyna wyjaśniać, w jaki sposób zdobył mój numer telefonu – coś na temat przyjaciela jego przyjaciela, powiązanego jakoś z magazynem, w którym pracuję – jednak ledwie słyszę, co mówi.
– Charlie? – wchodzę mu w słowo piskliwym, zdławionym głosem; to po części efekt zbyt dużej ilości spritza, po części szoku. A może to po prostu zwykłe, dojmujące rozczarowanie, spowodowane tym, że ów głos nie należy do Sama?
Cóż, ma się rozumieć, że nie należy.
– Wiem, wiem: sporo czasu minęło. Rany, nie wiem nawet, ile dokładnie – mówi, a ja mam wrażenie, że brzmi to jak coś w rodzaju przeprosin.
Cóż, ja za to wiem – wiem doskonale, ile minęło czasu. Bo go liczę.
Minęło dwanaście lat, odkąd ostatni raz widziałam Charliego. Dwanaście lat od tamtego koszmarnego weekendu po Święcie Dziękczynienia, gdy wszystko między mną a Samem się posypało. Gdy wszystko popsułam.
Wcześniej zawsze liczyłam dni do momentu, kiedy z rodziną pojedziemy do domku, żebym mogła znów zobaczyć Sama. Teraz jest on już tylko bolesnym wspomnieniem, które skrywam pod osłoną żeber.
Wiem również, że spędziłam bez Sama więcej lat niż z nim. W Święto Dziękczynienia, w które mijało siedem lat, odkąd ostatni raz z nim rozmawiałam, dostałam ataku paniki – pierwszego od wieków – i stłumiłam go, topiąc smutki w półtorej butelki różowego wina. Poczułam się niepokonana: ów dzień był przełomowym momentem, od którego będę mogła się szczycić tym, że obywam się bez niego dłużej, niż spędziliśmy wspólnych lat nad jeziorem. Potem ryczałam jak bóbr, skulona na podłodze w łazience, dopóki nie urwał mi się film. Chantal przyszła do mnie następnego dnia z tłustym żarciem na wynos i trzymała mi włosy, gdy rzygałam; potem opowiedziałam jej o wszystkim, a po twarzy spływały mi ciurkiem łzy.
– Całe wieki – mówię teraz Charliemu.
– Wiem. I przepraszam, że dzwonię tak późno – odpowiada.
Jego głos brzmi tak podobnie do głosu Sama, że czuję niemal fizyczny ból – jakby gardło zatykała mi ciastowata klucha. Pamiętam, że gdy mieliśmy z Samem po czternaście lat, odróżnienie ich głosów przez telefon było niemal niemożliwe. I pamiętam, że tamtego lata zauważyłam również u Sama inne zmiany…
– Słuchaj, Pers – podejmuje tymczasem Charlie. – Dzwonię, żeby ci przekazać pewne wieści…
Używa imienia, którym kiedyś mnie nazywał, jednak brzmi znacznie poważniej niż Charlie, którego znałam dawniej. Słyszę, jak wciąga powietrze przez nos.
– Mama… odeszła kilka dni temu i… cóż, pomyślałem, że może chciałabyś wiedzieć.
Jego słowa uderzają we mnie niczym tsunami i tylko z najwyższym trudem pojmuję ich znaczenie. Sue… nie żyje? Ale przecież była taka młoda!
Jedyne, co udaje mi się wykrztusić, to urywane:
– C… co?
Gdy Charlie odpowiada, w jego głosie słychać wyczerpanie i znużenie:
– Rak. Walczyła od dwóch lat. Jasne, jesteśmy zdruzgotani, ale… miała już dość chorowania. Wiesz, o co mi chodzi?
To nie pierwszy raz, gdy mam wrażenie, że ktoś ukradł scenariusz mojego życia i napisał go na nowo, kompletnie na opak. To… niemożliwe, żeby Sue chorowała. Sue, z jej szerokim uśmiechem, w dżinsowych szortach i z jasnoblond kucykiem. Sue, które robiła najlepsze pierogi we wszechświecie. Sue, która traktowała mnie jak córkę. Sue… która marzyła, że pewnego dnia zostanie moją teściową. Sue, która chorowała tyle czasu, podczas gdy ja nic o tym nie wiedziałam. Powinnam była wiedzieć. Powinnam była być przy niej.
– Tak bardzo mi przykro… – zaczynam mówić. – Ja… nie wiem, co powiedzieć. Twoja mama była… była… – Słyszę we własnym głosie narastającą panikę.
„Weź się w garść” – powtarzam sobie. „Straciłaś prawa do Sue dawno temu. Nie wolno ci się teraz rozsypać…”
Myślę o tym, jak Sue wychowywała samotnie dwóch synów, prowadząc jednocześnie Tawernę, i o chwili, gdy ją poznałam, kiedy przyszła do domku, żeby zapewnić moich znacznie starszych od niej rodziców, że Sam jest dobrym chłopcem i że będzie miała na nas oko. Pamiętam, jak uczyła mnie nosić talerze po trzy naraz i jak radziła mi, żebym nie słuchała wciskających mi kit chłopaków, włącznie z jej własnymi synami.
– Była… wszystkim – udaje mi się wreszcie wykrztusić. – Była naprawdę świetną matką.
– Tak. A ja wiem, że była dla ciebie ważna, gdy byliśmy dziećmi. I właśnie dlatego dzwonię… – dodaje niepewnie Charlie. – Pogrzeb jest w niedzielę. Wiem, że minęło sporo czasu, ale sądzę, że powinnaś tu być. Przyjedziesz?
„Sporo czasu”? Na litość boską, minęło dwanaście lat! Dwanaście długich lat, odkąd ostatni raz jechałam na północ do miejsca, które było dla mnie bardziej jak dom niż wszystkie inne. Dwanaście lat, odkąd ostatni raz skakałam na główkę do jeziora. Dwanaście lat od chwili, gdy moje życie spektakularnie zboczyło z torów. Dwanaście lat, odkąd ostatni raz widziałam Sama.
Mimo to… mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób:
– Oczywiście, że tak.
Terroir – z francuskiego: unikatowy charakter produktów regionalnych i tradycyjnych (m.in. win, serów, kawy), stanowiący o jego jakości i smaku, wynikający z niepowtarzalnych warunków geologicznych i klimatycznych miejsca, w jakim powstaje. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.2
Lato, siedemnaście lat temu
NIE SĄDZĘ, BY MOI RODZICE WIEDZIELI, GDY KUPOWALI DOMEK, że po sąsiedzku mieszka dwóch nastoletnich chłopców. Mama i tata chcieli zapewnić mi możliwość ucieczki od miasta, miejsce, w którym mogłabym odpocząć od innych dzieci, a obecność w okolicy chłopców Florków, którzy większość popołudni i wieczorów spędzali samopas, była dla nich zapewne taką samą niespodzianką jak dla mnie.
Rodzice kilkorga innych dzieci z mojej klasy mieli letnie domy, ale wszystkie znajdowały się na północ od miasta, na terenie Muskoki, pełnej wznoszących się na skalistych brzegach rezydencji, do których raczej nie pasowało miano „domków”. Tata kategorycznie odmówił szukania czegokolwiek w Muskoce. Powiedział, że gdybyśmy kupili tam domek, równie dobrze na lato moglibyśmy zostawać w Toronto – miejscowość była stanowczo zbyt blisko miasta i pełna torontyjczyków. I tak oto wraz z mamą skupili się na poszukiwaniach czegoś na wiejskich terenach położonych nieco bardziej na północ, które ostatecznie tata uznał również za zbyt cywilizowane i drogie, więc zaczęli szukać jeszcze dalej, dopóki wreszcie nie zdecydowali się na Barry’s Bay, senną, zasiedloną przez klasę robotniczą osadę, która w lecie zmieniała się w gwarne miasteczko turystyczne, pełne właścicieli domków letniskowych i gości z Europy w drodze na kempingi lub do Algonquin Provincial Park.
– Będziesz zachwycona, mała – zapewnił mnie. – To prawdziwa kraina domków letniskowych.
Koniec końców rzeczywiście czekałam z niecierpliwością na te dni, w które wyruszaliśmy w czterogodzinną podróż z Toronto nad jezioro, ale ten pierwszy raz dłużył mi się niemiłosiernie. Do momentu, w którym minęliśmy – ja jadąca wraz z tatą ciężarówką, mama podążająca za nami w swoim lexusie – tablicę głoszącą: „Witajcie w Barry’s Bay!”, powstały i upadły całe cywilizacje. W przeciwieństwie do samochodu mamy ciężarówka nie miała ani przyzwoitego systemu nagłośnienia, ani klimatyzacji, więc przez całą drogę byłam zmuszona słuchać monotonnego radia CBC, z udami przyklejonymi do plastikowego obicia fotela i grzywką przyklejoną do spoconego czoła.
Niemal wszystkie dziewczyny w mojej klasie obcięły sobie grzywki po tym, jak zrobiła to Delila Mason, aczkolwiek reszcie z nas nie pasowały one tak dobrze, jak jej. Delila była najpopularniejszą laską w naszej siódmej klasie, a ja uważałam się za szczęściarę, że należałam do grona jej najbliższych przyjaciółek. Czy może raczej: było tak do czasu tamtego incydentu podczas piżama party… Grzywka tworzyła uroczą oprawę dla jej twarzy, podczas gdy moja opierała się zarówno prawom grawitacji, jak i działaniu produktów do stylizacji, stercząc na wszystkie strony pod dziwnymi kątami i sprawiając, że wyglądałam w każdym calu jak niezdarna trzynastolatka, którą byłam – nie tajemnicza, ciemnooka piękność, za jaką chciałam uchodzić. Moje włosy nie były ani proste, ani kręcone i wydawały się zmieniać swoją naturę w zależności od denerwująco nieprzewidywalnego szeregu czynników, od dnia tygodnia począwszy, poprzez pogodę, aż po to, jak spałam poprzedniej nocy. I choć zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, byle tylko ludzie mnie lubili, moje włosy za nic w świecie nie chciały mi się podporządkować.
PRZEZ BUSZ NA ZACHODNIM brzegu jeziora Kamaniskeg ciągnęła się zygzakowata, wąska droga gruntowa o nazwie Bare Rock Lane. Podjazd, na który skręcił tata, był tak zarośnięty, że o boki naszej małej ciężarówki szorowały gałęzie.
– Czujesz to, mała? – spytał mnie, odsuwając swoją szybę, gdy przedzieraliśmy się przez gąszcz.
Oboje wciągnęliśmy powietrze głęboko w płuca i moje nozdrza wypełnił zapach dawno opadłych sosnowych igieł, ziemisty i żywiczny.
Zatrzymaliśmy się na tyłach skromnego domku o dwuspadowym, sięgającym aż do ziemi dachu, nad którym górowały strzeliste sosny. Tata zgasił silnik, odwrócił się do mnie, uśmiechając się pod siwiejącym wąsem i mrużąc oczy skryte za okularami w ciemnych oprawkach, i powiedział:
– Witamy nad jeziorem, Persephone!
Wewnątrz domku panował ten niesamowity, dymno-drzewny zapach. Jakimś cudem nigdy nie znikał, mimo że mama rok w rok paliła hurtem swoje drogie świeczki z Diptyque. Co lato, gdy tam przyjeżdżaliśmy, stałam najpierw w progu, wdychając go – całkiem jak tamtego pierwszego dnia. Parter stanowiła nie za duża otwarta przestrzeń, o ścianach i suficie wykonanych w całości z jasnego drewna, upstrzonego cętkami sęków. Wielkie okna wychodziły na niemal obrzydliwie oszałamiającą panoramę jeziora.
– Wow! – wykrztusiłam, dostrzegając schody prowadzące z tarasu w dół stromego zbocza.
– Nieźle, co? – Tata poklepał mnie po ramieniu.
– Pójdę sprawdzić wodę – poinformowałam go, wypadając już na zewnątrz przez boczne drzwi, które zamknęły się za mną z satysfakcjonującym hukiem. Zbiegłam po kilkudziesięciu stopniach na pomost. Było parne popołudnie; niebo zasnuwała gruba warstwa szarych chmur, odbijających się w srebrzystej, nieruchomej toni w dole. Ledwie widziałam stąd domki na przeciwległym brzegu. Zastanawiałam się, czy zdołałabym do niego dopłynąć. Usiadłam na skraju pomostu, zsuwając nogi do wody, wstrząśnięta panującą dookoła ciszą… którą przerwał okrzyk mamy wołającej, żebym przyszła i pomogła jej się rozpakowywać.
Gdy wreszcie uporaliśmy się z rozładowywaniem ciężarówki, wszyscy byliśmy umęczeni i rozdrażnieni noszeniem licznych bagaży i oganianiem się od komarów. Zostawiłam zajętych ogarnianiem kuchni rodziców na dole i poszłam na górę, gdzie urządzono dwie sypialnie; mama i tata odstąpili mi tę od strony jeziora, argumentując, że skoro i tak będę spędzała większość czasu w pokoju, to skorzystam z niego lepiej niż oni. Rozpakowałam ciuchy, pościeliłam łóżko i przykryłam je grubym wełnianym kocem. (Tata był zdania, że w lecie nie będą nam potrzebne pledy, ale mama się uparła, żeby każde z nas miało po jednym w swojej sypialni.
„To tradycja” – wyjaśniła mu tonem sugerującym, że to dla niej oczywista oczywistość).
Następnie ułożyłam niebezpiecznie wysoki stos książek na szafce nocnej, a nad łóżkiem powiesiłam plakat z Potworem z Czarnej Laguny. Miałam wówczas fazę na horrory – nałogowo oglądałam filmy grozy (moi rodzice już dawno porzucili próby wyperswadowania mi tego zainteresowania) i pochłaniałam pasjami klasykę R.L. Stine’a oraz Christophera Pike’a, jak również nowsze pozycje o gorących nastolatkach zmieniających się podczas pełni księżyca w wilkołaki i równie gorących cheerleaderkach, które po zajęciach szkolnych zajmowały się polowaniem na demony. W czasach, gdy wciąż jeszcze miałam przyjaciół, przynosiłam te książki do szkoły i czytałam na głos co lepsze urywki (czyli te najbardziej krwiste lub w odległy sposób nawiązujące do seksu). Początkowo uwielbiałam po prostu obserwować reakcje dziewcząt – kochałam być w centrum uwagi, jednak zabezpieczona przy tym ochronną siatką asekuracyjną rozrywki, którą zapewniały słowa kogoś innego. Jednak im więcej strasznych opowieści czytałam, tym bardziej pasjonowały mnie te historie – a dokładniej zdolność autorów do nakłonienia czytelnika, aby uwierzył w coś, co z pozoru wydawało się niewiarygodne. To, w jaki sposób każda z nich była jednocześnie przewidywalna, ale i unikatowa; pokrzepiająca i zaskakująca, bezpieczna… ale ani przez chwilę nudna, wydawało mi się wręcz niesamowicie cudowne.
– Co powiesz na pizzę na obiad? – spytała mama, stając w progu mojego pokoju; zauważyła plakat, ale nie skomentowała go ani słowem.
– Mają tu pizzę? – zdziwiłam się.
Barry’s Bay nie sprawiało wrażenia miejscowości na tyle dużej, by mieli tu żarcie z dowozem. Jak się okazało, rzeczywiście nie mieli, więc pojechaliśmy do lokalu sieciówki Pizza Pizza, przycupniętego obok jednego z dwóch miejscowych marketów. Serwowali jedynie dania na wynos.
– Ilu jest tu mieszkańców? – zapytałam mamę.
Była dziewiętnasta, a większość lokali przy głównym trakcie sprawiała wrażenie zamkniętych na głucho.
– Jakieś tysiąc dwieście, jak sądzę, aczkolwiek przypuszczam, że w lecie, gdy zjeżdżają tu wszyscy właściciele domków i turyści, pewnie ze trzy razy tyle – odparła.
Z wyjątkiem zatłoczonego ogródka restauracji miasteczko wydawało się wyludnione.
– Wszystko wskazuje na to, że Tawerna to obowiązkowy punkt programu rozrywkowego w sobotni wieczór – skomentowała mama, gdy go mijałyśmy.
– Chyba raczej jedyny – uściśliłam.
Kiedy wróciłyśmy, tacie udało się podłączyć niewielki telewizor. Nie było tu co prawda kablówki, ale zabraliśmy ze sobą naszą małą rodzinną kolekcję DVD.
– Pomyślałem, że może obejrzelibyśmy Na łonie natury – zaproponował. – Tytuł w sam raz, nie sądzisz, mała?
– Hmm… – Przykucnęłam, żeby dokonać inspekcji zawartości szafki. – Blair Witch Project również byłby odpowiedni – zauważyłam.
– O, nie, ja na pewno nie będę tego oglądać – zaprotestowała kategorycznie mama, stawiając na stoliku kawowym obok pudełek z pizzą talerze i serwetki.
– A więc Na łonie natury – zadecydował tata, wsuwając płytę do odtwarzacza. – Stary, dobry John Candy. Cóż mogłoby być lepszego?
Wiatr na zewnątrz się wzmógł i sosnowy las szumiał teraz głośno, a tafla jeziora falowała. Podmuchy wpadające przez okno do domku pachniały deszczem.
– Taak – mruknęłam, wgryzając się w kawałek pizzy. – Jest całkiem nieźle.
NIEBO PRZECIĄŁ ZYGZAK błyskawicy, oświetlając sosny, jezioro i wzgórza na przeciwległym brzegu, całkiem jakby ktoś zrobił nam zdjęcie z fleszem jakimś gigantycznym aparatem. Jak urzeczona obserwowałam z okna mojej sypialni nadciągającą burzę. Jakże odmienny był ów widok od tego skrawka nieba, które mogłam oglądać z pokoju w Toronto! Grom przetaczający się nad moją głową był tak głośny, że aż zadzwoniło mi w uszach – całkiem jakby burza pojawiła się na specjalne zamówienie z okazji naszej pierwszej nocy w domku. W końcu ogłuszające dudnienie zmieniło się w odległe pomruki, a ja wślizgnęłam się z powrotem do łóżka, wsłuchana w szum kropel deszczu bębniących o szybę.
Gdy obudziłam się nazajutrz rano, przez chwilę skonsternowana oślepiającym słońcem wpadającym przez okno i świetlnymi plamkami falującymi na suficie, rodzice byli już na dole. Siedzieli przy kawie, czytając gazety – tata w fotelu, nad numerem „The Economist”, z roztargnieniem drapiący się po podbródku, a mama na stołku przy kuchennym blacie, przeglądająca gruby magazyn wnętrzarski, ze swoimi okularami w przesadnie dużych czerwonych oprawkach zsuniętymi na czubek nosa.
– Słyszałaś te wczorajsze pioruny, mała? – zagadnął tata.
– Trudno było nie słyszeć – odmruknęłam, wyjmując pudełko płatków śniadaniowych z jednej z nadal w większości pustych szafek. – Chyba nie spałam zbyt dobrze.
Po śniadaniu załadowałam płócienną torbę niezbędnym ekwipunkiem: wrzuciłam do niej powieść, kilka magazynów, balsam do ust i tubkę kremu z filtrem pięćdziesiątką, i wyruszyłam nad jezioro. Chociaż wczoraj lało jak z cebra, deski pomostu wyschły już w promieniach porannego słońca.
Rozłożyłam na nich ręcznik i posmarowałam twarz kremem, a potem położyłam się na brzuchu, z głową wspartą na dłoniach. Z jednej strony od najbliższego pomostu dzieliło mnie co najmniej sto pięćdziesiąt metrów, z drugiej jednak sąsiedni był stosunkowo blisko. Cumowała do niego łódź, a nieco dalej na wodzie unosiła się tratwa. Wyjęłam z torby książkę i podjęłam lekturę w miejscu, w którym przerwałam ją poprzedniego wieczoru.
Musiałam chyba przysnąć, bo w pewnym momencie obudził mnie głośny chlupot i okrzyki oraz chłopięcy śmiech.
– Zaraz cię dopadnę! – wołał ktoś, na co drugi głos odpowiedział:
– Chyba śnisz!
Plusk!
Z wody tuż obok tratwy wynurzyły się dwie głowy. Nadal rozpłaszczona na brzuchu obserwowałam, jak chłopcy wspinają się na tratwę i kolejno zeskakują z niej do wody, robiąc w powietrzu salta. Był zaledwie początek lipca, jednak obaj byli już opaleni. Uznałam, że muszą być braćmi, a ten młody, szczuplejszy, jest pewnie mniej więcej w moim wieku. Starszy był wyższy od niego o głowę, a gra świateł na jego ciele ujawniała zarysy mięśni na tułowiu i ramionach. Gdy przerzucił sobie młodszego przez ramię, ciskając go do wody, usiadłam, niezdolna powstrzymać rozbawionego parsknięcia. Wcześniej mnie nie zauważyli, teraz jednak starszy z dwójki odwrócił się w moją stronę z szerokim uśmiechem na twarzy. Młodszy wspiął się na tratwę i stanął obok brata.
– Cześć! – zawołał starszy i zamachał do mnie.
– Hej! – odkrzyknęłam.
– Jesteś naszą nową sąsiadką? – spytał.
– Taak! – potwierdziłam.
Młodszy stał bez słowa, dopóki brat nie pchnął go lekko w ramię.
– Rany, Sam. Przywitaj się!
Sam podniósł rękę i gapił się na mnie, aż w końcu drugi z chłopców wepchnął go ponownie do jeziora.
OSIEM GODZIN PÓŹNIEJ bracia Florkowie przyszli nas odwiedzić. Pozmywałam właśnie naczynia po obiedzie i wyszłam z książką na taras, gdy usłyszałam pukanie do tylnych drzwi. Wyciągnęłam szyję, ale nie mogłam dostrzec, z kim rozmawia mama, więc wsunęłam między strony zakładkę i wstałam ze składanego krzesła.
– Wcześniej widzieliśmy na państwa pomoście dziewczynkę i przyszliśmy się przywitać. – Głos należał do nastolatka; nie brzmiał do końca dziecinnie, ale nadal młodo. – W okolicy nie ma nikogo w wieku mojego brata, z kim mógłby się bawić…
– Bawić? – odezwał się drugi z chłopców łamiącym się z oburzenia głosem. – Nie jestem już dzieckiem!
Mama obejrzała się na mnie przez ramię, mrużąc pytająco oczy.
– Persephone? Masz gości – powiedziała tonem jasno dającym do zrozumienia, że nie jest tym faktem zbyt zachwycona.
Wyszłam na zewnątrz i zamknęłam za sobą siatkowe drzwi, przyglądając się płowowłosym chłopcom, których widziałam wcześniej kąpiących się w jeziorze. Obaj byli chudzi i mieli skórę brązową od słońca, i wyraźnie byli ze sobą blisko spokrewnieni, jednak na pierwszy rzut oka widać było również różnice między nimi: podczas gdy starszy uśmiechał się od ucha do ucha, wyszorowany do czysta i bez dwóch zdań potrafiący zrobić dobry użytek z żelu do włosów, młodszy wbijał wzrok w swoje stopy, a szopa sfalowanych kosmyków opadała mu na oczy. Był ubrany w workowate krótkie bojówki i wyblakłą koszulkę zespołu Weezer, która wydawała się co najmniej o rozmiar za duża; starszy chłopiec miał z kolei na sobie dżinsy i dopasowaną białą bluzę, a na nogach czarne converse’y o nieskazitelnie białych gumowych czubkach.
– Cześć, Persephone! Jestem Charlie – przedstawił się, obdarzając mnie uśmiechem, od którego w jego policzkach pojawiły się głębokie dołeczki, i lustrując moją twarz badawczym spojrzeniem jasnozielonych oczu.
Był naprawdę uroczy. W typie chłopców z boysbandów.
– A to mój brat Sam. – Położył młodszemu dłoń na ramieniu.
Sam uśmiechnął się do mnie nieśmiało spod zasłony zmierzwionych włosów, po czym ponownie spuścił wzrok. Uznałam, że jest dość wysoki jak na swój wiek, jednak fakt, iż był wyrośnięty, nadawał mu nieco niezdarny, patykowaty wygląd – miał chude ramiona i nogi, o wystających łokciach i kolanach. Jego stopy sprawiały wrażenie, jakby każdy ich krok wiązał się z ryzykiem potknięcia i upadku.
– Eee… cześć – mruknęłam, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. – Chyba widziałam was dziś nad jeziorem.
– Tak, to byliśmy my – potwierdził Charlie, podczas gdy Sam bez reszty skupił się na kopaniu sosnowego igliwia pod jego stopami. – Mieszkamy po sąsiedzku.
– W sensie, na stałe? – wypaliłam, artykułując pierwszą myśl, jaka przyszła mi do głowy.
– Przez okrągły rok – zapewnił.
– My jesteśmy z Toronto, więc to wszystko to dla nas raczej nowość. – Wskazałam gestem otaczający nas busz. – Szczęściarze z was, że tu mieszkacie.
Sam skomentował moją uwagę parsknięciem, ale Charlie ciągnął, niezrażony:
– Cóż, tak czy inaczej chętnie pokażemy ci okolicę. Prawda, Sam? – zagadnął brata i nie czekając na odpowiedź, natychmiast podjął: – I, ma się rozumieć, możesz przychodzić na naszą tratwę, kiedy tylko zechcesz, nie mamy nic przeciwko – dodał z przekonaniem i pewnością siebie kogoś dorosłego, uśmiechając się do mnie.
– Super. Jasne, chętnie skorzystam – zapewniłam go, odwzajemniając nieśmiało uśmiech.
– Słuchaj, chciałbym cię przy okazji prosić o pewną przysługę – wyznał niespodziewanie Charlie konfidencjonalnym tonem, na co zza zasłony potarganych, jasnych włosów jego brata wydobył się zbolały jęk. – Przychodzą do mnie dziś kumple i pomyślałem, że może moglibyście coś porobić z Samem, gdy będziemy zajęci? Właściwie to on nie ma tu żadnego towarzystwa, a ty wydajesz się kimś mniej więcej w jego wieku – zauważył, mierząc mnie od stóp do głów.
– Mam trzynaście lat – odpowiedziałam, zerkając na Sama, żeby sprawdzić, jakie jest jego zdanie na temat tej propozycji, ale on uparcie wbijał wzrok w ziemię. Czy może raczej w swoje płetwiaste stopy.
– Bosssko! – ucieszył się Charlie. – Sam też ma trzynaście. A ja piętnaście – dodał z dumą.
– Gratulacje – wymamrotał Sam.
Charlie podjął tymczasem:
– Tak czy inaczej, Persephone…
– Percy – weszłam mu z mocą w słowo i Charlie spojrzał na mnie spode łba.
Na widok jego miny zaśmiałam się nerwowo i obróciłam na nadgarstku swoją bransoletkę przyjaźni.
– Po prostu Percy – powtórzyłam. – Persephone… brzmi zbyt wyniośle. I trochę pretensjonalnie.
Na dźwięk moich słów Sam wyprostował się i podniósł na mnie wzrok, ściągając przelotnie brwi i marszcząc nos. Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć jego twarz, która nie wyróżniała się niczym szczególnym – nie było w niej nic wyjątkowego ani godnego zapamiętania, poza oczami, które miały niesamowity odcień błękitu, niczym letnie niebo.
– W porządku, a więc Percy – przystał Charlie, ja jednak nadal nie mogłam oderwać wzroku od Sama, który również mi się przyglądał z głową przechyloną lekko na ramię. Jego brat odchrząknął. – A więc, jak już wspomniałem, byłbym ci wielce zobowiązany, gdybyś mogła zapewnić mojemu bratu rozrywkę dziś wieczorem.
– Chryste! – jęknął Sam w tej samej chwili, w której ja powtórzyłam:
– Zapewnić… rozrywkę?
Gapiliśmy się na siebie, zbici z tropu. Przestępowałam niespokojnie z nogi na nogę, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Minęły całe miesiące od chwili, gdy tak popisowo obraziłam Delilę Mason, że nie miałam już dłużej żadnych przyjaciół; miesiące od chwili, gdy spędzałam czas z kimś w moim wieku… ale nie zamierzałam narzucać Samowi na siłę swojego towarzystwa. Co to, to nie. Nim jednak zdążyłam otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, młodszy z braci powiedział:
– Nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz. – W jego głosie pobrzmiewało coś na kształt skruchy. – Próbuje się po prostu mnie pozbyć, bo mamy nie ma w domu.
Charlie w odpowiedzi walnął go w pierś.
Prawda była taka, że rozpaczliwie tęskniłam za kimś, z kim mogłabym się przyjaźnić – zależało mi na tym bardziej niż na tym, by moja grzywka wreszcie zaczęła układać się po ludzku. Jeśli tylko Sam nie miał nic przeciwko, bardzo chętnie spędziłabym z nim trochę czasu.
– Nie ma sprawy – zapewniłam go, dodając po chwili z pewnością siebie, której wcale nie czułam: – To znaczy, no wiecie: to spore nadużycie mojej uprzejmości… więc może w ramach rewanżu nauczylibyście mnie skakać saltem z tej waszej tratwy?
Sam uśmiechnął się do mnie półgębkiem – to nie był prawdziwy, szeroki uśmiech, ale mimo to wydawał się uroczy; jego błękitne oczy lśniły na opalonej twarzy niczym szkło morskie.
„To ja to sprawiłam!” – pomyślałam, czując, jak przechodzi mnie dreszcz podekscytowania. I zapragnęłam dokonać tego ponownie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej