Każde martwe marzenie. Opowieści z meekhańskiego pogranicza - ebook
Każde martwe marzenie. Opowieści z meekhańskiego pogranicza - ebook
Deana d’Kllean, niegdyś Pieśniarka Pamięci i mistrzyni miecza, a dziś rządząca pustynnym księstwem wybranka Boga Ognia, stoi na progu wojny. Powstanie niewolników, które wybuchło u południowych granic państwa, zatacza coraz szersze kręgi. Genno Laskolnyk wraz ze swoim czaardanem wolnych jeźdźców wpada w sam środek wojny. Czego szuka wśród niewolników, którzy postanowili zrzucić jarzmo krwawych panów? Tymczasem tysiące mil na północ Czerwone Szóstki trafiają na tajemnicę, która pochłonęła już niejedną ofiarę. Czy odwaga górali ocali im życie?
Meekhan spływa krwią i wydaje się, że nic już nie powstrzyma płomienia, który ogarnia Imperium.
„Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Roberta M. Wegnera to barwny, epicki fresk, w którym splatają się losy pełnokrwistych postaci, a ludzkie dramaty sąsiadują z intrygami bogów i tajemnicami sprzed tysięcy lat. Bestsellerowy cykl docenili czytelnicy nie tylko w Polsce, ale i w Rosji, gdzie „Opowieści…” zdobyły nagrodę najlepszej fantasy roku.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64384-87-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po pięciu dniach wędrówki na południe zeszli wreszcie w doliny zamieszkane przez ludzi i rozbili obóz w taki sam sposób, jakby znajdowali się we własnej prowincji. Jawnie, na widoku. Nie ma lepszego sposobu, by ogłosić swoje przybycie i przy okazji pokazać, że ma się dobre intencje. Tylko bandyci i złodzieje próbują się ukrywać.
Znaleziono ich tak szybko, jak się tego spodziewali. Setka zbrojnych. Białe płaszcze, najróżniejsza broń.
Straż.
Okrzyknęli się z daleka. Podali numery i miejsce pochodzenia. Tamci najpierw wydawali się skonfundowani i nieufni, potem jednak wycofali się, polecając im pozostanie na miejscu.
— Słuchamy się, panie poruczniku?
Dowódca zdjął hełm i przeczesał palcami rudą czuprynę.
— Tamten oficer to starszy porucznik. Muszę posłuchać. Sam byś się zdziwił, gdyby w Belenden nagle pojawiła się kompania spod Olekadów.
— Ale nie podobała mi się jego mina…
— Velergorf, po tym, co przeszliśmy, nie zamierzam się przejmować każdą głupią miną, którą zobaczę. Jak ranni?
— Nie najgorzej. Ale potrzebujemy ciepłego i suchego miejsca, żeby nie weszła w nich gorączka.
— Na razie niech odpoczywają. — Porucznik zerknął na niebo. — Zmierzcha, pewnie dopiero jutro przyślą po nas przewodników.
Przysłali.
Rankiem obóz otaczały trzy kompanie Straży pod dowództwem pułkownika, który przedstawił się krótko jako Mynhal Konwec z Dziewiętnastego Pułku Górskiej Straży. Przyszedł do nich w towarzystwie kilku ciężko uzbrojonych ludzi, zlustrował namioty, sprzęt, stan kompanii.
I rozkazał im złożyć broń.
Konsternacja przetoczyła się między namiotami, żołnierze wymieniali zagubione spojrzenia. Górska Straż nie rozbrajała się nawzajem, chyba że kogoś podejrzewano o zdradę. Velergorf zerknął na porucznika. Ten wahał się przez chwilę, wystarczająco długą, by jego ludzie zaczęli sięgać po miecze, topory, włócznie…
— Stać! — ryk oficera sprawił, że wszyscy zamarli w pół ruchu. — Dziesiętnicy na miejsca! Przygotować się do złożenia broni!
— Panie porucz…
— Ani słowa, dziesiętniku. Ani słowa. — Rudy porucznik odwrócił się do starszego stopniem. — Porucznik Kenneth-Lyw–Darawyt melduje Szóstą Kompanię Szóstego Pułku Górskiej Straży z Belenden gotową do złożenia broni.
Pułkownik nieznacznie skinął głową, a towarzyszący mu ciężkozbrojni rozluźnili się trochę.
— Przyjąłem, poruczniku.
— Mamy rannych, nie wszyscy dadzą radę chodzić.
— Możecie ich położyć na noszach.
— Dziękuję.
Rozbroili ich szybko i sprawnie, choć miejscowi żołnierze wydawali się lekko zaniepokojeni i rozkojarzeni. Raz po raz zerkali na wschód, jakby spodziewali się stamtąd ataku.
Velergorf bez słowa oddał topór i nóż, po czym patrzył, jak jego dowódca odpina pas z mieczem i podaje pułkownikowi. Takie gesty miały swoje znaczenie, oficer nie powinien zdawać broni komuś młodszemu stopniem.
Mynhal Konwec przyjął pas bez słowa i bez słowa przekazał go dalej.
— Mogę zapytać, skąd przyszły takie rozkazy? — Porucznik stanął przed dowódcą Dziewiętnastego.
— Ze stolicy.
— Jak konkretnie brzmiały, panie pułkowniku?
— Dowiecie się na miejscu. W koszarach. Albo i nie.
— Nie rozumiem, panie pułkowniku.
Przez ogorzałą twarz Konweca przemknęło stadko emocji. Od zniecierpliwienia po rozbawienie. Ponure i gorzkie rozbawienie.
— Zrozumie pan koło południa, panie poruczniku. Może nawet wcześniej, jeśli się pospieszymy.
Poprowadzili ich szybkim marszem i byli na tyle uprzejmi, by pomagać przy noszach. Może więc nie jest tak źle, przemknęło Velergorfowi przez głowę. Może to tylko jakaś głupia pomyłka.
Przez cały ranek wspinali się na najwyższą chyba górę w okolicy. To z pewnością nie była najprostsza ani najłatwiejsza droga, ale nikt nie protestował. Dziewiętnasty był na swoim terenie, więc pewnie miało to jakiś sens.
Gdy dotarli na szczyt, otworzyła się przed nimi panorama na szeroką na kilkadziesiąt mil, żyzną dolinę położoną między Małym a Wielkim Grzbietem. Dalej na południe widzieli szczyty Małego Grzbietu, niewyraźne i zamglone.
— Patrzcie na wschód — rzucił krótko pułkownik.
Velergorf zerknął we wskazanym kierunku i zamarł. Wschód… niebo na wschodzie… Nieba nie było. Wielka, szarobura chmura spowijała wszystko brudnym całunem.
— Od wczoraj przysunęła się bliżej. Na wschodnim krańcu Olekadów zaczyna padać szary śnieg. Śnieg zmieszany z popiołem — pułkownik mówił cicho, ale Velergorf miał doskonały słuch. — To podobno tamtejsze Uroczysko. Uroczysko koło Starego Meekhanu też… puff. Dym sięgnął stolicy i na razie nie mamy stamtąd żadnych wieści. Ale rozkazy to rozkazy, poruczniku. Jesteście aresztowani pod zarzutem zdrady.Interludium
Kościane siedzisko było twarde i tak zimne, że powoli zamieniało mu tyłek w kawał zmrożonego mięcha. W chacie panował ziąb, a prymitywne palenisko, czarne i najwyraźniej od wielu dni martwe, tylko pogłębiało poczucie chłodu. Północ. Ta cholerna Północ. Podobno już dawno powinna zawitać tu wiosna, oczywiście według miejscowych standardów, czyli wiatry powinny wiać mniej zaciekle, po oceanie pływać mniejsze kry, a plwocina na jego butach powinna zamarzać dłużej niż ledwie w kilkanaście uderzeń serca.
Ale nie tym razem. Północ najwyraźniej oszalała.
Zgodnie z planem portal wyrzucił go po drugiej stronie Loharrów. Miały tutaj znajdować się osady łowców fok i morsów, myśliwych polujących na białe lisy i ptactwo polarne, harpunników czekających na stada wielorybów. Cenne futra, mięso, olej i tran, bryły ambry znalezione na brzegu lub wydobyte z trzewi morskich potworów… Północna strona Loharrów dostarczała na rynki całego świata drogie i rzadkie towary.
Jednak łowcy fok, myśliwi i zabójcy wielorybów prawie nigdy nie spędzali tutaj zimy. Obozowiska zaludniały się wiosną, gdy łodzie i statki znajdowały drogę przez morze topniejące wokół gór, i pustoszały jesienią, kiedy wyładowane po burty statki zabierały ludzi z powrotem na południe. Zimą okoliczne wody zamarzały bowiem i żegluga po nich stawała się niemożliwa.
Czasem jednak trzeba było zostać – jeśli sezon okazywał się tak udany, że statki nie zdołały zabrać całej zdobyczy, ktoś musiał spędzić kilka najgorszych miesięcy na kamienistym wybrzeżu, by powracający myśliwi nie znaleźli zapasów rozgrabionych przez białe niedźwiedzie, lisy polarne czy innych drapieżców: dwunogich i zbrojnych w żelazo. Ci, którzy zdecydowali się zimować na Północy, gdzie w ciągu dnia słońce pojawiało się na niebie ledwo na godzinę czy dwie, a i to nie zawsze, czekali na początek kolejnego sezonu niczym na zbawienie.
Ale najwyraźniej w tym roku czekali na próżno.
Północne przesmyki nie zrzuciły jeszcze lodowej skorupy. A tam, gdzie lód choć trochę popękał, pola kry były wielkie jak miasta. Wpłynięcie statkami między rozdzielające je szczeliny groziło zmiażdżeniem kruchych kadłubów niczym łupin orzecha. Okręty nie przypłynęły, zapasy się skończyły, białe jak włosy Anday’yi lisie futro, za które na południu można by się przez miesiąc objadać frykasami aż do bólu brzucha, tutaj nie mogło zapełnić jednego żołądka.
Ironia losu.
Jego portal otworzył się pół mili od osady, którą stanowiło pięć drewnianych chat postawionych z cennego na Północy drewna i kilkanaście namiotów z wielorybich żeber obciągniętych skórą. Wielkie kotły, w których wytapiano sadło morskich olbrzymów, przykryto płachtami i zabezpieczono, setki stojaków, na których skrobano i konserwowano futra, bodło niebo, bezczynnie oczekując na rozpoczęcie nowej pracy. Cisza i spokój.
A powinien przywitać go gwar, ruch i tyle gotowanego foczego mięsa, ile zdołałby zjeść.
Poczuł to od razu, gdy przekroczył umowną granicę osady. Mrowienie w okolicach krzyża, drętwiejące opuszki palców, uczucie, że ktoś właśnie patrzy na twoje plecy, naciągając cięciwę do ucha. Cierpienie, dawno przebrzmiały krzyk, którego wspomnienie nadal tnie powietrze, ból i męka.
To były „dary” Bitewnej Pięści. Czuł Moc, tę krew w żyłach świata, czuł zarówno aspekty, jak i dzikie, chaotyczne Źródła. A nawet ten niezmierzony, niepojęty żadnym umysłem ocean poza nimi. Moc, aspektowana czy nie, poddawała się emocjom, pozwalała im się kształtować, ugniatać i rzeźbić. I „używana” w ten sposób, zostawiała ślad na skórze rzeczywistości.
Panował tu głód, a z tego głodu zrodziło się coś innego, mrocznego i paskudnego. Desperacja, gniew, nienawiść.
Zaatakowali go z trzech stron jednocześnie. Trzy owinięte w futra postacie rzuciły się na złodzieja, dwie wybiegając zza najbliższej chaty, trzecia wyskoczyła z namiotu za jego plecami. Żadnego powitania, żadnych pytań, skąd jest i jakim cudem się tu znalazł; za to wszystko musiały mu wystarczyć trzy szerokie harpuny wycelowane w pierś i plecy.
Ten atakujący z tyłu był pierwszy. Altsin nie patrzył na niego, nie musiał, uchylił się tylko płynnie, miękkim ruchem przepuszczając pchnięcia pod pachą. Złapał harpun tuż za grotem, złamał drzewce i wbił zębate ostrze w gardło mężczyzny.
Nawet nie zerknął na upadającego trupa.
Dwójka pozostałych napastników wrzasnęła jednym głosem, jednym ruchem uniosła broń i jednocześnie cisnęła w jego pierś. Patrzył spokojnie, jak oba harpuny płyną ku niemu przez powietrze: drzewca lekko wibrowały, groty, pokryte rdzą i krwawymi zaciekami, ciągnęły za sobą blade smugi. Tą bronią mordowano, a duchy zabitych wciąż lepiły się do żelaza.
Zrobił krok w lewo, złapał nadlatujący harpun za środek drzewca, okręcił się na pięcie i posłał go do właściciela. Ostrze pomknęło z powrotem z siłą większą, niż nadałby mu ją oblężniczy skorpion, uderzyło mężczyznę w pierś i rzuciło nim o ścianę chaty. Był martwy, zanim grot przyszpilił jego ciało do drewna.
Ostatni atakujący zamarł z dłonią na rękojeści na wpół wyciągniętego noża. Altsin przeżył już coś takiego, dawno temu, gdy pewien rzeczny półbóg próbował się dowiedzieć, z kim ma do czynienia. Wtedy czuł się, jakby opętała go jakaś siła, teraz jednak było to dla niego tak naturalne, jak kiedyś wkładanie ręki w niezawiązaną sakiewkę.
Dla zwykłego śmiertelnika musiał wyglądać na demona, który ma oczy dookoła głowy, rusza się szybciej niż błyskawica i dysponuje siłą dziesięciu ludzi.
Nóż powoli wrócił do pochwy, a ostatni napastnik odwrócił się i pognał do chaty.
Altsin ruszył za nim.
A teraz, niespełna po godzinie, siedział w tej właśnie chacie i patrzył w oczy związanego człowieka. Plwocina więźnia powoli zamarzała na bucie złodzieja, leżący na kamiennej posadzce jeniec nie miał nawet dość sił, by splunąć jak należy.
Nieważne.
Wszystko było nieważne w obecności tego, co kołysało się pod powałą, prawie pośrodku chaty.
Altsin oderwał wzrok od spętanego mężczyzny i jeszcze raz omiótł spojrzeniem wnętrze. Jedynie na blat stołu zmarnowano tu trochę drewna, resztę mebli, taborety, ławy, nawet półki przy ścianach i ramy łóżek zrobiono z wielorybich kości. Starannie obrobionych i dopasowanych.
Mistrzowska robota.
— Ty to zrobiłeś? — zagadnął w dialekcie nesbordzkich klanów.
Co do tego, że więzień był jednym z tych piratów, nikt nie mógł mieć wątpliwości. To właśnie oni stanowili większość łowców futer i myśliwych na tych ziemiach. Poza tym mężczyzna miał jasną skórę i włosy oraz niebieskie oczy, a tatuaże z prymitywnych run, ozdabiające jego skronie, pozwalały nawet określić przynależność do konkretnego plemienia i rodu.
Przepytywany, szarpnął się teraz tylko i jeszcze raz spróbował splunąć na tego, który go uwięził. Więcej jednak w tym geście było przerażenia i desperacji niż buty.
Ta podróż nie tak miała wyglądać. Altsin miał tu spotkać statki i ludzi, którzy – za odpowiednią opłatą – przewieźliby go wzdłuż wschodniego krańca kontynentu tam, gdzie chciał się dostać. Otwieranie magicznych portali było trudne, niewygodne i zostawiało ślad, po którym każdy średnio uzdolniony czarownik mógł go odnaleźć. Poza tym jego ciało nadal było ciałem śmiertelnika: owszem, mógł dysponować wspomnieniami awenderi jednego z najpotężniejszych bogów w dziejach, magia mogła płynąć w jego żyłach, ale użycie pełnej mocy Bitewnej Pięści wypaliłoby go od środka w kilka kwadransów. Potwierdzała się prawda ze starych wspomnień – bez wyznawców i bez wsparcia w gromadzie potencjalnych naczyń, gotowych przyjąć jego ducha, gdy aktualne się „zużyje”, awenderi był i jednocześnie nie był potęgą. Jak miecz zrobiony z wulkanicznego szkła, ostrzejszy od stali, lecz gotów rozpaść się na kawałki, gdy uderzy się nim ze zbyt wielką siłą. Oto najlepszy żart, jaki świat mógł mu zrobić.
Ale potrafił teraz kilka rzeczy, które dla większości śmiertelników były nieosiągalne. Wystarczyła chwila, by przyswoił sobie każdy język, którym przy nim rozmawiano, był szybki, silny, bardzo odporny na zimno, pragnienie i głód.
A także widywał duchy. Zwierząt, ludzi, i nie tylko.
— A ty? Czego chcesz? — mruknął.
Wstał i szybkim krokiem wyszedł z chaty, wiedziony przez niską, chudą zjawę, która od jakiegoś czasu kręciła się przy związanym mężczyźnie.
Duch poprowadził go nieco poza osadę, gdzie w olbrzymiej, pamiętającej zapewne wiele zim pryzmie ubitego na twardo śniegu wykuto wielką lodową jaskinię.
Tutaj, oprócz skór i futer, które nie zmieściły się na statki, znajdowała się reszta zeszłorocznej zdobyczy myśliwych. Wielkie jak ćwiartki wołu kawały zmrożonego wielorybiego sadła. Wejście do jaskini było otwarte, a liczne ślady zwierząt w środku świadczyły o tym, że strażnicy zaniedbali swoje obowiązki.
Nie to było jednak najważniejsze.
Dwadzieścia kroków od tej przechowalni, w dziurze wygrzebanej w śniegu, walały się szczątki kilku psów. Dokładnie sześciu. Sześć czaszek, setki mniejszych kości. Duch wskazał na psy, na jaskinię wypełnioną sadłem, na siebie. W tych gestach nie było oskarżenia, tylko bezradność i smutek.
I pytanie – dlaczego?
Altsin westchnął. Historia, którą miał przed oczyma, stała się nagle prosta i nabrała głębi. Czarnej jak lodowe ślepia podmorskich bestii. Ten lód wypełnił mu żyły, skrócił oddech, zamglił wzrok.
Wrócił do chaty. Usiadł na kościanym taborecie. Nie patrzył na mężczyznę. Jeszcze nie.
— Kiedy miały przypłynąć statki?
Leżący nie odpowiedział. Skrzywił się tylko i zawarczał jak pies.
— Ze dwa miesiące temu, prawda? Tu wiosna przychodzi nieco wcześniej niż na wschodnich terenach. Ale w tym roku nie przyszła. Statki nie przypłynęły.
Jedyną odpowiedzią było milczenie.
— Zapasy skończyły się wam wiele dni temu, a człowiek to nie zwierzę, nie da rady przetrwać, żując skóry i pijąc wielorybi tłuszcz.
Altsin poprawił się na taborecie i wreszcie spojrzał na więźnia. Para jasnych jak poranne niebo oczu wwiercała się w niego palącym spojrzeniem.
— Nie wiesz, co to głód — głos mężczyzny był śliski i lepki jak kawał nadgnitego łoju. — Nie wiesz, co to wrehh.
Wrehh – głodowy szał, to określenie pochodziło z języka górskich klanów mieszkających najdalej na północno-zachodnim wybrzeżu. Wrehh to szał sprowadzony na człowieka przez samotność, brak światła słonecznego i ciągłe zawodzenie północnych wiatrów. Ale przede wszystkim przez głód. Potworny, odbierający rozum, zamieniający swoje ofiary w upiory żywiące się ludzkim mięsem. Ogarnięta takim szałem matka przegryzała gardła własnym dzieciom, chłepcząc gorącą krew, a ojciec ćwiartował ciała i ogryzał do czysta drobne kości. Gdy nie stało już ofiar, dzieci, starców, innych dorosłych, rozkopywano świeże mogiły, a gdy i tego brakło, odrąbywano sobie ręce i nogi, obcinano uszy i nosy.
Jedzono.
Informacje te nagle stały się częścią jego wiedzy, jakby sam od urodzenia mieszkał w tych górach.
Ale wraz z nią przyszła i inna świadomość. Ludzie, których dopadł głodowy szał, kończyli jako obciągnięte skórą szkielety, wyjące w niebo. Ten mężczyzna był chudy, ale nie aż tak zagłodzony; szalony, lecz nie obłąkany. Nie. Tu chodziło o coś innego.
— Dlaczego nie odeszliście stąd, gdy statki nie przypłynęły?
— Jak? Czym? Pieszo przez Loharry? Bez jedzenia? Bez…
— Saniami. Oni mieli psy. Sześć psów. Ludzie nie mogą się żywić samym wielorybim sadłem, ale psy tak. Oni zresztą też by mogli. Prosili tylko o pomoc.
Twarz mężczyzny zmieniła się w maskę furii.
— To nasze. Nasze! Mieliśmy pilnować! Nie oddawać! Nie dać! Nasze! Nie ich!
Nie mówił już, tylko wyszczekiwał słowa, pryskając śliną na wszystkie strony.
Altsin spojrzał mu w oczy, a wrzaski umilkły, jakby związanemu ktoś zadzierzgnął na szyi wisielczą pętlę.
— Było ich dwóch. Jedyni ze szczepu, którzy mieli dość sił, by wyruszyć po pomoc. Zabrali te psy, które jeszcze mogły ciągnąć sanie, i pojechali na zachód, skąd co roku przychodziła wiosna. Dotarli aż tu. Mieliście wszystko, by ich ocalić. Dość wielorybiego sadła, by nakarmić całą wioskę. Nie chcieli waszych futer ani skór, mogli nawet zapłacić za ten tłuszcz własnymi. A wy…
— Jakbyśmy oddali to tym zwierzętom, przychodziliby co roku. I byłoby ich więcej i więcej. To nie ludzie. To bestie. Popatrz na nich. Popatrz.
Altsin po raz kolejny zerknął na to, co wisiało pod powałą. Dwa ciała, prawie ludzkie, choć od ludzi niższe i szersze w barach, obdarte do naga, jakby to miało ułatwić ich… obróbkę. Obaj aherowie zostali fachowo wypatroszeni i częściowo oskórowani. Z ud i pośladków wycięto im szerokie i długie pasy mięsa. Choć prawdę powiedziawszy, niewiele tego mięsa na nich było. Ich twarze, z wielkimi wałami nadocznymi i kłami wystającymi z dolnych szczęk, były zaskakująco spokojne jak na to, co ich spotkało.
— Widzisz? Patrz. Nie ludzie. Ludzkiego mięsa bym nie tknął, przysięgam, ale oni? Zwierzęta. Zwierzęta się zabija, a nie karmi własną krwawicą.
— Nagle zacząłeś mówić ładnymi, pełnymi zdaniami? Mieli psy, ofiarowali je wam w zamian za ten tłuszcz. Mogliście zabrać sanie i zwierzęta i pojechać wzdłuż wybrzeża najpierw na zachód, potem na południe. Z dobrze odkarmionymi psami w osiem, może dziesięć dni bylibyście wśród ludzi.
— A oni co? Oni co? Zabraliby część zdobyczy i poszli do swoich, a potem co? Nie wróciliby po resztę? To nasze. Nasze! Nie tych zwierząt! Nie ich!!!
— Więc uwięziliście tę dwójkę, zabiliście i zjedliście ich psy, ale były chude, więc nie starczyły na długo. A potem to? — Wskazał na ciała.
— Sami umarli. Sami. Nasze noże nie odebrały im życia.
Altsin zgodził się, kiwając ze smutkiem głową.
— To prawda. Sami umarli. Wy tylko okradliście ich z futer, związaliście i zostawiliście nagich na dworze. Więc umarli sami.
Wyszedł z chaty. Zimno. Daleko na wschodzie, gdzieś za Wielkim Grzbietem Ansar Kirreh, czuł… coś. Dzieliły go od tego miejsca jeszcze setki mil, więc wrażenie było takie, jakby kątem oka dostrzegał promień księżyca wpadający przez szparę w okiennicach, ale… do licha, dawał radę to wyczuć. Z takiej odległości! I stamtąd właśnie, z miejsca, o którego sprawdzenie prosił Oum promieniowała też na świat lodowa furia, której odpryski nawet tutaj zmieniały pory roku.
Pani Lodu się wściekała.
Wrócił i przykląkł nad związanym mężczyzną. Ten wykręcił głowę i posłał mu zaskakująco przytomne spojrzenie.
— Zabijesz mnie?
— Tak.
— Bo co? Bo zabiłem te zwierzęta? Bo nie chciałem im oddać co moje?
— Nie. Nie dlatego. Dlatego, że jeśli cię nie zabiję, nie będę mógł w nocy spać. Bo będzie mnie dręczyć poczucie, że nie zrobiłem wszystkiego jak należy. Bo albo na świecie będzie trochę, ociupinkę sprawiedliwości, albo niech ten świat trafia szlag.
— Sprawiedliwość? To jest sprawiedliwość?
Altsin spojrzał na niego z góry i uśmiechnął się samymi kącikami ust.
— Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Uczyłem się jej, kradnąc i zabijając w portowych zaułkach.
Przycisnął głowę mężczyzny do posadzki i szybkim ruchem nakreślił na jego czole znak Złamanego Miecza. Moc popłynęła przez ciało więźnia wielką, niepowstrzymaną strugą. Ten zaskomlał, czując, jak gorąco wypełnia jego członki, jak ogień zaczyna buzować w żyłach. A w chwili, gdy jego włosy zaskwierczały i zwęgliły się, a skóra zaczęła dymić – zawył.
Moc wybuchła i ukształtowała się w portal o średnicy pięciu stóp, ciało mężczyzny zaś rozpadło się w proch.
Altsin wszedł w przejście, wiedząc, że właśnie oszczędził sobie przynajmniej dwustu mil drogi przez góry. Zamykające się magiczne wrota rzygnęły ogniem na izbę, a drewniane ściany momentalnie zadymiły się i zapłonęły.
Przez kilka godzin ogień tańczył po całej opustoszałej osadzie.