KG-200 bez tajemnic - ebook
Działalność KG-200, jednostki specjalnego przeznaczenia w składzie hitlerowskiej Luftwaffe, przez wiele lat stanowiła zagadkę. Tylko nieliczni za Łabą wiedzieli o jej istnieniu, ale z różnych względów nie chcieli w tej kwestii zabierać głosu bądź świadomie tworzyli wokół niej otoczkę mitu. Nawet na procesie norymberskim, który odsłonił niejedną tajemnicę lotnictwa wojskowego III Rzeszy — demaskując między innymi szpiegowską eskadrę majora Theodora Rowehla — eksperci trybunału nie zajęli się dokładniej wyjaśnieniem zadań tej elitarnej jednostki.
| Kategoria: | Historia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-11-17854-0 |
| Rozmiar pliku: | 948 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W regulaminowych skrótach Luftwaffe litery „KG” oznaczały „Kampfgeschwader”, czyli pułk lotnictwa bombowego. Liczba „200” była numerem ewidencyjnym, określającym jego odrębność organizacyjną wśród innych jednostek tego samego szczebla i przeznaczenia. Posługując się tym prostym kluczem, można było przyjąć, że KG-200 jest jednym z takich pułków, który różnił się od innych stosunkowo późną datą sformowania. Służby wywiadowcze państw walczących z Niemcami prowadziły rejestr tych jednostek, skrupulatnie odnotowując każdą informację, która odsłaniała ich rodowód, strukturę, posiadany sprzęt, obsadę kadrową i wykonywane zadania. Nie ulega wątpliwości, że z takiego zapisu musiał wyłaniać się nietypowy obraz KG-200, ale dopiero po upływie lat ujawniono tę prawdę w bardziej czytelnych konturach, bez niedomówień i znaków zapytania. Sporo zresztą powiedzieli sami Niemcy, twórcy osobliwych dokonań tej unikalnej jednostki, odstępując – zapewne dla własnej sławy – od rygoru przestrzegania tajemnicy, która z biegiem czasu straciła jakikolwiek sens. Co więc kryło się za skrótem KG-200?
W końcowym okresie wojny, kiedy militarna klęska III Rzeszy była już definitywnie przesądzona, ktoś – nadal nie wiadomo kto – na kierowniczych szczeblach Luftwaffe rzucił myśl utworzenia specjalnej jednostki, przeznaczonej do wykonywania zadań tajnych. W drodze ostrej selekcji kadrowej skierowano do niej najbardziej doświadczony personel, elitę wybranych, którzy mieli już za sobą lata służby i tysiące godzin zaliczonych w powietrzu na pokładach różnych samolotów. Kadra tej jednostki mogła się składać wyłącznie z ludzi politycznie sprawdzonych, godnych zaufania i czynnie aprobujących program narodowego socjalizmu. W Luftwaffe rozwijanej pod patronatem partii „brunatnych koszul” zwłaszcza przed takimi otwierały się perspektywy awansów i orderów. Nie było więc trudności związanych z kompletowaniem personelu, wystąpiła nawet nadwyżka owych „najlepszych”, której nie mógł wchłonąć etat nowo powstającej jednostki.
W przeciwieństwie do innych pułków lotnictwa bombowego Luftwaffe struktura KG-200 nie miała ściśle określonych ram, ulegając różnym przeobrażeniom podyktowanym bieżącymi zadaniami. W jej obrębie znajdowały się trzy dywizjony ze zmiennym składem eskadr, od dwóch do czterech w każdym, różniących się wyposażeniem sprzętowym i liczbą czynnych oraz rezerwowych załóg. Wskutek ponoszonych strat bezpowrotnych dochodziło do częstych przetasowań w składzie tego personelu, zwłaszcza w ostatnich miesiącach wojny, kiedy cała Luftwaffe stanęła w obliczu zagłady.
W spisie zadań KG-200 mieściły się przede wszystkim tajne zlecenia wywiadu, początkowo Abwehry, a później – od lipca 1944 roku – Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, który prowadził działalność szpiegowsko-dywersyjną pod własnym szyldem. Na samolotach tego pułku przerzucani byli agenci ze sprzętem, często do odległych punktów w krajach Europy i Afryki Północnej. Podejmowane były również próby ich ewakuacji drogą powietrzną, połączone z lądowaniem na terenach położonych w dużej odległości od linii frontu. Pułk był zatem narzędziem w rękach niemieckiego wywiadu, „oczkiem w głowie” służb specjalnych, które nie zamierzały przedwcześnie kapitulować na tajnym froncie, choć te operacje i rozgrywki kończyły się najczęściej dotkliwymi porażkami.
Inne zadanie KG-200 polegało na próbach nowych środków napadu powietrznego, pośpiesznie projektowanych i budowanych w drugiej połowie wojny. W nomenklaturze niemieckiej propagandy nosiły one nazwę „cudownych broni”, co miało wywołać wrażenie, że nie wszystko jeszcze jest stracone. Ambicje konstruktorów sięgały daleko, ale od pomysłu do jego realizacji droga wiodła kręta, toteż te środki, między innymi w postaci zespołów typu Mistel, do końca wojny nie osiągnęły dojrzałości technicznej. Nie bacząc na serię katastrof podczas lotów zapoznawczych i treningowych, personel KG-200 posłużył się nimi w marcu 1945 roku, rozkazem samego Hitlera, do atakowania przepraw na Odrze i Nysie¹. „Cudowna broń” zawiodła i – wbrew nadziejom Niemców – nie oddaliła widma pogromu Rzeszy.
Pułk KG-200 był wreszcie jedynym w Luftwaffe dysponentem samolotów zdobycznych, w tym amerykańskich bombowców dalekiego zasięgu B-17 „Flying Fortress”, które po doznanych uszkodzeniach przymusowo lądowały na terenie Niemiec. Po przeprowadzeniu niezbędnych remontów służyły one jako transportowce i były wykorzystywane przez załogi tego pułku w tajnych wyprawach na głębokie zaplecze frontu. Pomysł zastosowania ich w zadaniach wywiadowczych zrodził się z inicjatywy pilotów, którzy w ten sposób chcieli zdezorientować naziemną obronę przeciwlotniczą, co w lotach nocnych nie było wykluczone.Z BECZKĄ POD KADŁUBEM
Lecieli w mroku, zmierzając do linii frontu. Samotny bombowiec Ju-188 był niewidoczny na tle ciemnego nieba z rzadkimi strzępami chmur warstwowych. Za jego sterami siedział oberleutnant Wilhelm Stahl, od niedawna dowódca stacjonującego we Frankfurcie nad Menem dywizjonu „Olga”, który wchodził w skład pułku KG-200. Obok pilota zajmował miejsce nawigator, feldwebel Hans Fecht, oświetlając kieszonkową latarką rozpostartą przed nim mapę. Obaj, mimo różnicy stopnia i wieku, byli weteranami Luftwaffe, obaj służyli w pułku KG-30. Przydzieleni do jednej załogi wcześniej brali udział w nalotach na miasta Anglii i Francji, zrzucając na nie setki bomb burzących i zapalających.
Teraz przypadła im inna rola. Od początku listopada 1944 roku znaleźli się w pułku KG-200, wybrani spośród najlepszych w ocenie dowódcy tej specjalnej jednostki, oberstleutnanta Wernera Baumbacha, obwieszonego wysokimi odznaczeniami za gorliwe spełnianie rozkazów na froncie wschodnim i zachodnim. Był rutynowanym pilotem, przedstawicielem elitarnej gwardii w lotnictwie bombowym, toteż nic dziwnego, że sam Goering powierzył mu zadanie sformowania nowej jednostki z prawem doboru personelu latającego i technicznego. Przekopał wtedy sterty teczek i dokumentów, przeprowadził dziesiątki rozmów i rzeczywiście wybrał tych, którzy jego zdaniem zasługiwali na przywilej służby w organizowanym od podstaw pułku. Odszukał Stahla, ten z kolei podpowiedział mu Fechta i dwóch strzelców pokładowych ze swojej załogi. W taki sposób cała czwórka zmieniła przydział, meldując się kolejno w sztabie KG-200 na lotnisku Gatow pod Berlinem, a właściwie na południowej krawędzi tego wielkiego miasta. Mieli od tej pory latać nie tylko na dobrze im znanych bombowcach Ju-188, lecz także na innych typach samolotów dalekiego zasięgu, przystosowanych – jak się niebawem okazało – do transportu ludzi i określonych ładunków. Dokładniej rzecz biorąc, współpracowników wywiadu z zadaniami szpiegowskimi i dywersyjnymi oraz ich ekwipunku, złożonego najczęściej z broni, amunicji, materiałów wybuchowych, sprzętu fotograficznego, nadajników radiowych, obcych walut i innych środków. Na liście osobistego wyposażenia tych ludzi znajdowały się ponadto podrobione dokumenty, czyste blankiety różnego wzoru przepustek, bilety kolejowe, kartki żywnościowe, mapy, plany miast i ampułki z trucizną. Zestaw akcesoriów obejmował z reguły kilkadziesiąt pozycji, niezbędnych przy wykonywaniu zlecanych zadań, był zatem zróżnicowany w zależności od tego, co dany agent miał wykonać po wylądowaniu na zapleczu linii frontu.
Z rozkazu Baumbacha, który kierował takimi operacjami, Stahl przejął dowództwo nad dywizjonem „Olga”, gdzie już funkcjonował oficer łącznikowy z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, wyznaczony na jego doradcę do spraw specjalnych. Nowe zadania w niczym nie przypominały poprzednich, kiedy był pilotem pułku bombowego. Skończyły się loty zespołowe w składzie większych formacji, osłanianych zwykle przez Messerschmitty i Focke Wulfy. W niepamięć poszedł obraz ziemi miotanej eksplozjami zrzucanych bomb. To wszystko było już rozdziałem zamkniętym. Uświadomili sobie tę zmianę po pierwszych lotach, przypominających wędrówkę spłoszonego nietoperza. Każda załoga od startu do lądowania mogła polegać wyłącznie na własnych umiejętnościach, z nikim nie utrzymując nawet łączności radiowej.
Stahl szybko zapoznał się z nowymi obowiązkami i zaczął dyrygować tym ruchem, w czym pomagał mu przedstawiciel RSHA. Dywizjon „Olga” zajmował się wtedy przerzutem agentów do Holandii, Belgii i Francji, na tereny wyzwolone przez wojska zachodnich aliantów. W dniu 23 listopada 1944 roku, kiedy już był nieźle zorientowany w przejętym interesie, wpisał swoją załogę do tabeli lotów, przestudiował z Fechtem trasę długiej wyprawy, pokwitował osobiście odbiór tajnego ładunku i na krótko przed północą wystartował.
Pierwsza godzina w powietrzu upłynęła w miarę spokojnie, nad własnym obszarem czuli się jeszcze bezpiecznie. Dwusilnikowy Junkers, najnowszy model tej klasy, spisywał się bez zarzutu. Stahl włączył mechanizm automatycznego pilota, który bezbłędnie prowadził ich na kursie 325 stopni. Lecieli na wysokości około 1000 metrów, ciągle w zasięgu ognia małokalibrowych armat przeciwlotniczych, co było dosyć ryzykowne. Dowództwo KG-200 nie uprzedzało bowiem nikogo o planowanych wyprawach, toteż ci w dole z nadgorliwości mogli do nich kropnąć, mógł również przyplątać się jakiś nocny tropiciel łatwego żeru, własny lub obcy. Spowita w mroku ziemia sprawiała jednak wrażenie uśpionej, nikt też nie pojawił się w pobliżu łagodnie balansującego Junkersa.
Rozjaśniło się dopiero na przedpolach Renu, ocknęli się najpierw Niemcy, stawiając dosyć chaotyczny i oszczędny ogień zaporowy w smugach reflektorów. Potem odezwała się artyleria brytyjska, już po drugiej stronie frontu, nie żałując amunicji. Stahl przejął stery, zwiększył prędkość i krótkimi unikami zaczął manewrować między kolorowymi krechami pędzących pocisków. Wystarczyłaby jedna celna seria, żeby ich samolot zamienił się w płonącą żagiew, ale po kilku minutach szalejące piekło pozostało za nimi, zaczęła natomiast mrugać setkami świateł ziemia. W mijanych wsiach i miastach ludność jakby zapomniała o wojnie, jawnie lekceważąc możliwość jakiegokolwiek zagrożenia z powietrza. Na terenie całej Rzeszy niezmiennie obowiązywał nakaz zaciemniania, tu był już ignorowany.
Wyraźnie widzieli oświetlone dworce kolejowe, place i kolumny samochodów z zapalonymi reflektorami na drogach, dowód oczywisty, że nikt już nie traktuje poważnie obecności Niemców nad tymi obszarami. W dzień i w nocy przestrzeń powietrzna nad wyzwolonymi terenami Holandii, Belgii i Francji niepodzielnie należała do lotnictwa aliantów, co dawało ludności poczucie pełnego bezpieczeństwa. W kilku miejscach dostrzegli zresztą sami sunące licznymi grupami samoloty. Rozciągnięty strumień przypuszczalnie czterosilnikowych kolosów kierował się na wschód w wiadomym celu. Ich załogi nie mogły widzieć pojedynczego Junkersa, który skradał się w odwrotnym kierunku, lecąc znacznie niżej. Gdyby nawet tak się stało, byłby też zlekceważony.
Gdy od czoła zaczęła wynurzać się łuna świateł nad Rotterdamem, Stahl rozpoczął manewr zniżania. Zbliżali się do pierwszego punktu tajnej wyprawy. Przymknął zawory chłodnic, zredukował prędkość do 250 km/h, wypuścił klapy lądowania w środkowe położenie. Znajdowali się dokładnie nad szosą prowadzącą do Bredy, w lewo od niej na ich przylot oczekiwali ludzie, jakaś grupa proniemieckiego podziemia, nadal korzystająca z pomocy wywiadu RSHA. Dla nich przeznaczone były dwa duże pojemniki, załadowane sprzętem szpiegowsko-dywersyjnym i walutą, fałszywymi dolarami i funtami, masowo wytwarzanymi przez fachowców z resortu Himmlera. Punkt zrzutu miał być oznaczony światłami, tworząc trójkąt zwrócony ostrym wierzchołkiem na północ. Stahl był przygotowany na dwa kręgi, ale z wysokości zaledwie 250 metrów zobaczył sygnały wyłożone prawie na osi podejścia, równolegle do szosy, i już w pierwszym okrążeniu zwolnione z zamków pojemniki poszybowały w dół. Do każdego doczepiona była długa taśma w jaskrawych kolorach, dzięki czemu mogły być łatwiej odnalezione.
Grupa latarkami potwierdziła celny zrzut, Stahl poderwał więc samolot i zmienił kurs, kierując się w stronę Belgii. W odległości dwudziestu minut lotu na tym odcinku trasy mieli odszukać drugi punkt, znane im ze zdjęć skrzyżowanie dróg obok wiatraka na wysokiej skarpie. Każdy z nich miał w oczach ten obraz, wielokrotnie oglądany przed startem na ekranie w sali projekcyjnej. Oficer wywiadu RSHA służył dodatkowymi informacjami, Fecht odnotował współrzędne celu na mapie z wyliczeniem poprawek na znoszenie magnetyczne, siłę wiatru i możliwe zmiany w skali prędkości, a jednak ta cała nawigacyjna buchalteria wzięła w łeb. Gdy znaleźli się w pobliżu miejsca zrzutu, jak wynikało z przygotowanych notatek, ziemia podsunęła im obraz zupełnie inny: szosę przeciętą torem kolejowym. Stahl stracił orientację, choć też uchodził za rutyniarza w lotach nocnych. Ponieważ czas uciekał, wybrał miejsce w pobliżu lasu i tam pozbyli się „pasażera”, młodego Belga w specjalnym kombinezonie, objuczonego workiem spadochronu. Dywersant na całej trasie ukradkiem łykał alkohol z manierki, żeby opanować rozdygotane nerwy, toteż w stanie zamroczenia wypadł niczym kukła z otwartego luku, nie bardzo pojmując, co się z nim dzieje. Zdążył tylko wrzasnąć, gdy nagle podłoga ociekła mu spod nóg, i już był w powietrzu. Linka samowyzwalacza wyszarpnęła bez jego udziału czaszę spadochronu.
Pozostał jeszcze ładunek ostatni, zawieszone pod kadłubem olbrzymie pudło cylindrycznego kształtu z dykty, nieco podobne do wydłużonej beczki. Był to tajny środek transportu agentów, zaprojektowany przez techników z KG-200 na żądanie przełożonych z RSHA. Stwierdzono bowiem wielokrotnie, że dla tych ludzi skok ze spadochronem był najtrudniejszą próbą, często nie do pokonania, a tylko drogą powietrzną mogli być przerzucani na zaplecze frontu. Pojemna beczka, nosząca nazwę PAG, wybawiała ich z tego kłopotu. W jej wnętrzu można było ulokować dwie lub trzy osoby z bagażem, rozmieszczone w pozycji leżącej bez wzrokowego kontaktu z ziemią, po prostu w całkowitej izolacji. Pod czołową pokrywą tego oryginalnego pojemnika znajdowały się trzy spadochrony, połączone stalową linką z kadłubem samolotu i samoczynnie otwierane w momencie zrzutu. Wykładzina ze sztucznej gąbki chroniła agentów przed obrażeniami w chwili twardego lądowania. O własnych siłach wydostawali się wtedy z ciasnej klatki, mając już za sobą kilkadziesiąt sekund grozy w locie do ziemi bez widoczności. Na trasie docelowej utrzymywano z nimi łączność telefoniczną, ograniczającą się do jednostronnych i krótkich informacji. Ostatni sygnał odbierali przed zrzutem, potem następowała absolutna cisza.
Taką właśnie beczkę Stahl miał pod kadłubem swojego Junkersa. Władowano do niej przed startem trzech Francuzów, którym wywiad powierzył jakieś zadanie. Adres dostawczy znajdował się na północ od Paryża, w punkcie położonym nad zakolem Sekwany. Spory kawał drogi i ryzyko tym większe, że wdzierali się do strefy kontrolowanej przez aliantów, nie licząc na jakąkolwiek pobłażliwość z ich strony.
Do granicy belgijsko-francuskiej lot przebiegał w miarę spokojnie. Bezpośrednio po jej przekroczeniu, co Fecht zasygnalizował na podstawie mapy, dostrzegli pod sobą zdumiewającą iluminację. Mozaiką różnobarwnych świateł rozjarzyła się płyta dużego lotniska, zapraszając ich do lądowania. Stahl momentalnie zacisnął dłonie na wolancie, uciekając podciąganym zakrętem w ciemną stronę nieba, a za nim – jak na ironię – pognały zielone rakiety, kolejny znak, że mogą siadać na wolnym pasie. Ci w dole wzięli Junkersa za własny samolot, zdziwieni zapewne, że mimo przyjaznych gestów ucieka na pełnych obrotach.
Przeżyli chwile strachu, Stahl zdołał jednak wymknąć się z pułapki, szybko tonąc w mroku na zachód od gościnnego lotniska. „Pasażerowie” uwięzieni w beczce podniesionymi głosami zareagowali na tę nagłą huśtawkę, ale zlekceważono ich protest. Dla Niemców ci Francuzi byli tylko uciążliwym balastem. Stahl obiecywał sobie przed startem, że w razie zagrożenia wyrzuci ich gdziekolwiek, byle tylko wrócić z tej wyprawy. Żadna różnica, co potem zameldują, jeśli w ogóle będą mogli to uczynić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki