Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

KG-200 bez tajemnic - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
998 pkt
punktów Virtualo

KG-200 bez tajemnic - ebook

Działalność KG-200, jednostki specjalnego przeznaczenia w składzie hitlerowskiej Luftwaffe, przez wiele lat stanowiła zagadkę. Tylko nieliczni za Łabą wiedzieli o jej istnieniu, ale z różnych względów nie chcieli w tej kwestii zabierać głosu bądź świadomie tworzyli wokół niej otoczkę mitu. Nawet na procesie norymberskim, który odsłonił niejedną tajemnicę lotnictwa wojskowego III Rzeszy — demaskując między innymi szpiegowską eskadrę majora Theodora Rowehla — eksperci trybunału nie zajęli się dokładniej wyjaśnieniem zadań tej elitarnej jednostki.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17854-0
Rozmiar pliku: 948 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzia­łal­ność KG-200, jed­nostki spe­cjal­nego prze­zna­cze­nia w skła­dzie nie­miec­kiej Luft­waffe, przez wiele lat sta­no­wiła zagadkę. Tylko nie­liczni wie­dzieli o jej ist­nie­niu, ale z róż­nych wzglę­dów nie chcieli w tej kwe­stii zabie­rać głosu bądź świa­do­mie two­rzyli wokół niej otoczkę mitu. Nawet na pro­ce­sie norym­ber­skim, który odsło­nił nie­jedną tajem­nicę lot­nic­twa woj­sko­wego III Rze­szy – dema­sku­jąc mię­dzy innymi szpie­gow­ską eska­drę majora The­odora Rowehla – eks­perci try­bu­nału nie zajęli się dokład­niej wyja­śnie­niem zadań tej eli­tar­nej jed­nostki.

W regu­la­mi­no­wych skró­tach Luft­waffe litery „KG” ozna­czały „Kamp­fge­schwa­der”, czyli pułk lot­nic­twa bom­bo­wego. Liczba „200” była nume­rem ewi­den­cyj­nym, okre­śla­ją­cym jego odręb­ność orga­ni­za­cyjną wśród innych jed­no­stek tego samego szcze­bla i prze­zna­cze­nia. Posłu­gu­jąc się tym pro­stym klu­czem, można było przy­jąć, że KG-200 jest jed­nym z takich puł­ków, który róż­nił się od innych sto­sun­kowo późną datą sfor­mo­wa­nia. Służby wywia­dow­cze państw wal­czą­cych z Niem­cami pro­wa­dziły rejestr tych jed­no­stek, skru­pu­lat­nie odno­to­wu­jąc każdą infor­ma­cję, która odsła­niała ich rodo­wód, struk­turę, posia­dany sprzęt, obsadę kadrową i wyko­ny­wane zada­nia. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że z takiego zapisu musiał wyła­niać się nie­ty­powy obraz KG-200, ale dopiero po upły­wie lat ujaw­niono tę prawdę w bar­dziej czy­tel­nych kon­tu­rach, bez nie­do­mó­wień i zna­ków zapy­ta­nia. Sporo zresztą powie­dzieli sami Niemcy, twórcy oso­bli­wych doko­nań tej uni­kal­nej jed­nostki, odstę­pu­jąc – zapewne dla wła­snej sławy – od rygoru prze­strze­ga­nia tajem­nicy, która z bie­giem czasu stra­ciła jaki­kol­wiek sens. Co więc kryło się za skró­tem KG-200?

W koń­co­wym okre­sie wojny, kiedy mili­tarna klę­ska III Rze­szy była już defi­ni­tyw­nie prze­są­dzona, ktoś – na­dal nie wia­domo kto – na kie­row­ni­czych szcze­blach Luft­waffe rzu­cił myśl utwo­rze­nia spe­cjal­nej jed­nostki, prze­zna­czo­nej do wyko­ny­wa­nia zadań taj­nych. W dro­dze ostrej selek­cji kadro­wej skie­ro­wano do niej naj­bar­dziej doświad­czony per­so­nel, elitę wybra­nych, któ­rzy mieli już za sobą lata służby i tysiące godzin zali­czo­nych w powie­trzu na pokła­dach róż­nych samo­lo­tów. Kadra tej jed­nostki mogła się skła­dać wyłącz­nie z ludzi poli­tycz­nie spraw­dzo­nych, god­nych zaufa­nia i czyn­nie apro­bu­ją­cych pro­gram naro­do­wego socja­li­zmu. W Luft­waffe roz­wi­ja­nej pod patro­na­tem par­tii „bru­nat­nych koszul” zwłasz­cza przed takimi otwie­rały się per­spek­tywy awan­sów i orde­rów. Nie było więc trud­no­ści zwią­za­nych z kom­ple­to­wa­niem per­so­nelu, wystą­piła nawet nad­wyżka owych „naj­lep­szych”, któ­rej nie mógł wchło­nąć etat nowo powsta­ją­cej jed­nostki.

W prze­ci­wień­stwie do innych puł­ków lot­nic­twa bom­bo­wego Luft­waffe struk­tura KG-200 nie miała ści­śle okre­ślo­nych ram, ule­ga­jąc róż­nym prze­obra­że­niom podyk­to­wa­nym bie­żą­cymi zada­niami. W jej obrę­bie znaj­do­wały się trzy dywi­zjony ze zmien­nym skła­dem eskadr, od dwóch do czte­rech w każ­dym, róż­nią­cych się wypo­sa­że­niem sprzę­to­wym i liczbą czyn­nych oraz rezer­wo­wych załóg. Wsku­tek pono­szo­nych strat bez­pow­rot­nych docho­dziło do czę­stych prze­ta­so­wań w skła­dzie tego per­so­nelu, zwłasz­cza w ostat­nich mie­sią­cach wojny, kiedy cała Luft­waffe sta­nęła w obli­czu zagłady.

W spi­sie zadań KG-200 mie­ściły się przede wszyst­kim tajne zle­ce­nia wywiadu, począt­kowo Abwehry, a póź­niej – od lipca 1944 roku – Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, który pro­wa­dził dzia­łal­ność szpie­gow­sko-dywer­syjną pod wła­snym szyl­dem. Na samo­lo­tach tego pułku prze­rzu­cani byli agenci ze sprzę­tem, czę­sto do odle­głych punk­tów w kra­jach Europy i Afryki Pół­noc­nej. Podej­mo­wane były rów­nież próby ich ewa­ku­acji drogą powietrzną, połą­czone z lądo­wa­niem na tere­nach poło­żo­nych w dużej odle­gło­ści od linii frontu. Pułk był zatem narzę­dziem w rękach nie­miec­kiego wywiadu, „oczkiem w gło­wie” służb spe­cjal­nych, które nie zamie­rzały przed­wcze­śnie kapi­tu­lo­wać na taj­nym fron­cie, choć te ope­ra­cje i roz­grywki koń­czyły się naj­czę­ściej dotkli­wymi poraż­kami.

Inne zada­nie KG-200 pole­gało na pró­bach nowych środ­ków napadu powietrz­nego, pośpiesz­nie pro­jek­to­wa­nych i budo­wa­nych w dru­giej poło­wie wojny. W nomen­kla­tu­rze nie­miec­kiej pro­pa­gandy nosiły one nazwę „cudow­nych broni”, co miało wywo­łać wra­że­nie, że nie wszystko jesz­cze jest stra­cone. Ambi­cje kon­struk­to­rów się­gały daleko, ale od pomy­słu do jego reali­za­cji droga wio­dła kręta, toteż te środki, mię­dzy innymi w postaci zespo­łów typu Mistel, do końca wojny nie osią­gnęły doj­rza­ło­ści tech­nicz­nej. Nie bacząc na serię kata­strof pod­czas lotów zapo­znaw­czych i tre­nin­go­wych, per­so­nel KG-200 posłu­żył się nimi w marcu 1945 roku, roz­ka­zem samego Hitlera, do ata­ko­wa­nia prze­praw na Odrze i Nysie¹. „Cudowna broń” zawio­dła i – wbrew nadzie­jom Niem­ców – nie odda­liła widma pogromu Rze­szy.

Pułk KG-200 był wresz­cie jedy­nym w Luft­waffe dys­po­nen­tem samo­lo­tów zdo­bycz­nych, w tym ame­ry­kań­skich bom­bow­ców dale­kiego zasięgu B-17 „Fly­ing For­tress”, które po dozna­nych uszko­dze­niach przy­mu­sowo lądo­wały na tere­nie Nie­miec. Po prze­pro­wa­dze­niu nie­zbęd­nych remon­tów słu­żyły one jako trans­por­towce i były wyko­rzy­sty­wane przez załogi tego pułku w taj­nych wypra­wach na głę­bo­kie zaple­cze frontu. Pomysł zasto­so­wa­nia ich w zada­niach wywia­dow­czych zro­dził się z ini­cja­tywy pilo­tów, któ­rzy w ten spo­sób chcieli zdez­o­rien­to­wać naziemną obronę prze­ciw­lot­ni­czą, co w lotach noc­nych nie było wyklu­czone.Z BECZKĄ POD KADŁUBEM

Lecieli w mroku, zmie­rza­jąc do linii frontu. Samotny bom­bo­wiec Ju-188 był nie­wi­doczny na tle ciem­nego nieba z rzad­kimi strzę­pami chmur war­stwo­wych. Za jego ste­rami sie­dział obe­rleut­nant Wil­helm Stahl, od nie­dawna dowódca sta­cjo­nu­ją­cego we Frank­fur­cie nad Menem dywi­zjonu „Olga”, który wcho­dził w skład pułku KG-200. Obok pilota zaj­mo­wał miej­sce nawi­ga­tor, fel­dwe­bel Hans Fecht, oświe­tla­jąc kie­szon­kową latarką roz­po­startą przed nim mapę. Obaj, mimo róż­nicy stop­nia i wieku, byli wete­ra­nami Luft­waffe, obaj słu­żyli w pułku KG-30. Przy­dzie­leni do jed­nej załogi wcze­śniej brali udział w nalo­tach na mia­sta Anglii i Fran­cji, zrzu­ca­jąc na nie setki bomb burzą­cych i zapa­la­ją­cych.

Teraz przy­pa­dła im inna rola. Od początku listo­pada 1944 roku zna­leźli się w pułku KG-200, wybrani spo­śród naj­lep­szych w oce­nie dowódcy tej spe­cjal­nej jed­nostki, obe­rstleut­nanta Wer­nera Baum­ba­cha, obwie­szo­nego wyso­kimi odzna­cze­niami za gor­liwe speł­nia­nie roz­ka­zów na fron­cie wschod­nim i zachod­nim. Był ruty­no­wa­nym pilo­tem, przed­sta­wi­cie­lem eli­tar­nej gwar­dii w lot­nic­twie bom­bo­wym, toteż nic dziw­nego, że sam Goering powie­rzył mu zada­nie sfor­mo­wa­nia nowej jed­nostki z pra­wem doboru per­so­nelu lata­ją­cego i tech­nicz­nego. Prze­ko­pał wtedy sterty teczek i doku­men­tów, prze­pro­wa­dził dzie­siątki roz­mów i rze­czy­wi­ście wybrał tych, któ­rzy jego zda­niem zasłu­gi­wali na przy­wi­lej służby w orga­ni­zo­wa­nym od pod­staw pułku. Odszu­kał Stahla, ten z kolei pod­po­wie­dział mu Fechta i dwóch strzel­ców pokła­do­wych ze swo­jej załogi. W taki spo­sób cała czwórka zmie­niła przy­dział, mel­du­jąc się kolejno w szta­bie KG-200 na lot­ni­sku Gatow pod Ber­li­nem, a wła­ści­wie na połu­dnio­wej kra­wę­dzi tego wiel­kiego mia­sta. Mieli od tej pory latać nie tylko na dobrze im zna­nych bom­bow­cach Ju-188, lecz także na innych typach samo­lo­tów dale­kiego zasięgu, przy­sto­so­wa­nych – jak się nie­ba­wem oka­zało – do trans­portu ludzi i okre­ślo­nych ładun­ków. Dokład­niej rzecz bio­rąc, współ­pra­cow­ni­ków wywiadu z zada­niami szpie­gow­skimi i dywer­syj­nymi oraz ich ekwi­punku, zło­żo­nego naj­czę­ściej z broni, amu­ni­cji, mate­ria­łów wybu­cho­wych, sprzętu foto­gra­ficz­nego, nadaj­ni­ków radio­wych, obcych walut i innych środ­ków. Na liście oso­bi­stego wypo­sa­że­nia tych ludzi znaj­do­wały się ponadto pod­ro­bione doku­menty, czy­ste blan­kiety róż­nego wzoru prze­pu­stek, bilety kole­jowe, kartki żyw­no­ściowe, mapy, plany miast i ampułki z tru­ci­zną. Zestaw akce­so­riów obej­mo­wał z reguły kil­ka­dzie­siąt pozy­cji, nie­zbęd­nych przy wyko­ny­wa­niu zle­ca­nych zadań, był zatem zróż­ni­co­wany w zależ­no­ści od tego, co dany agent miał wyko­nać po wylą­do­wa­niu na zaple­czu linii frontu.

Z roz­kazu Baum­ba­cha, który kie­ro­wał takimi ope­ra­cjami, Stahl prze­jął dowódz­two nad dywi­zjo­nem „Olga”, gdzie już funk­cjo­no­wał ofi­cer łącz­ni­kowy z Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, wyzna­czony na jego doradcę do spraw spe­cjal­nych. Nowe zada­nia w niczym nie przy­po­mi­nały poprzed­nich, kiedy był pilo­tem pułku bom­bo­wego. Skoń­czyły się loty zespo­łowe w skła­dzie więk­szych for­ma­cji, osła­nia­nych zwy­kle przez Mes­ser­sch­mitty i Focke Wulfy. W nie­pa­mięć poszedł obraz ziemi mio­ta­nej eks­plo­zjami zrzu­ca­nych bomb. To wszystko było już roz­dzia­łem zamknię­tym. Uświa­do­mili sobie tę zmianę po pierw­szych lotach, przy­po­mi­na­ją­cych wędrówkę spło­szo­nego nie­to­pe­rza. Każda załoga od startu do lądo­wa­nia mogła pole­gać wyłącz­nie na wła­snych umie­jęt­no­ściach, z nikim nie utrzy­mu­jąc nawet łącz­no­ści radio­wej.

Stahl szybko zapo­znał się z nowymi obo­wiąz­kami i zaczął dyry­go­wać tym ruchem, w czym poma­gał mu przed­sta­wi­ciel RSHA. Dywi­zjon „Olga” zaj­mo­wał się wtedy prze­rzu­tem agen­tów do Holan­dii, Bel­gii i Fran­cji, na tereny wyzwo­lone przez woj­ska zachod­nich alian­tów. W dniu 23 listo­pada 1944 roku, kiedy już był nie­źle zorien­to­wany w prze­ję­tym inte­re­sie, wpi­sał swoją załogę do tabeli lotów, prze­stu­dio­wał z Fech­tem trasę dłu­giej wyprawy, pokwi­to­wał oso­bi­ście odbiór taj­nego ładunku i na krótko przed pół­nocą wystar­to­wał.

Pierw­sza godzina w powie­trzu upły­nęła w miarę spo­koj­nie, nad wła­snym obsza­rem czuli się jesz­cze bez­piecz­nie. Dwu­sil­ni­kowy Jun­kers, naj­now­szy model tej klasy, spi­sy­wał się bez zarzutu. Stahl włą­czył mecha­nizm auto­ma­tycz­nego pilota, który bez­błęd­nie pro­wa­dził ich na kur­sie 325 stopni. Lecieli na wyso­ko­ści około 1000 metrów, cią­gle w zasięgu ognia mało­ka­li­bro­wych armat prze­ciw­lot­ni­czych, co było dosyć ryzy­kowne. Dowódz­two KG-200 nie uprze­dzało bowiem nikogo o pla­no­wa­nych wypra­wach, toteż ci w dole z nad­gor­li­wo­ści mogli do nich krop­nąć, mógł rów­nież przy­plą­tać się jakiś nocny tro­pi­ciel łatwego żeru, wła­sny lub obcy. Spo­wita w mroku zie­mia spra­wiała jed­nak wra­że­nie uśpio­nej, nikt też nie poja­wił się w pobliżu łagod­nie balan­su­ją­cego Jun­kersa.

Roz­ja­śniło się dopiero na przed­po­lach Renu, ock­nęli się naj­pierw Niemcy, sta­wia­jąc dosyć cha­otyczny i oszczędny ogień zapo­rowy w smu­gach reflek­to­rów. Potem ode­zwała się arty­le­ria bry­tyj­ska, już po dru­giej stro­nie frontu, nie żału­jąc amu­ni­cji. Stahl prze­jął stery, zwięk­szył pręd­kość i krót­kimi uni­kami zaczął manew­ro­wać mię­dzy kolo­ro­wymi kre­chami pędzą­cych poci­sków. Wystar­czy­łaby jedna celna seria, żeby ich samo­lot zamie­nił się w pło­nącą żagiew, ale po kilku minu­tach sza­le­jące pie­kło pozo­stało za nimi, zaczęła nato­miast mru­gać set­kami świa­teł zie­mia. W mija­nych wsiach i mia­stach lud­ność jakby zapo­mniała o woj­nie, jaw­nie lek­ce­wa­żąc moż­li­wość jakie­go­kol­wiek zagro­że­nia z powie­trza. Na tere­nie całej Rze­szy nie­zmien­nie obo­wią­zy­wał nakaz zaciem­nia­nia, tu był już igno­ro­wany.

Wyraź­nie widzieli oświe­tlone dworce kole­jowe, place i kolumny samo­cho­dów z zapa­lo­nymi reflek­to­rami na dro­gach, dowód oczy­wi­sty, że nikt już nie trak­tuje poważ­nie obec­no­ści Niem­ców nad tymi obsza­rami. W dzień i w nocy prze­strzeń powietrzna nad wyzwo­lo­nymi tere­nami Holan­dii, Bel­gii i Fran­cji nie­po­dziel­nie nale­żała do lot­nic­twa alian­tów, co dawało lud­no­ści poczu­cie peł­nego bez­pie­czeń­stwa. W kilku miej­scach dostrze­gli zresztą sami sunące licz­nymi gru­pami samo­loty. Roz­cią­gnięty stru­mień przy­pusz­czal­nie czte­ro­sil­ni­ko­wych kolo­sów kie­ro­wał się na wschód w wia­do­mym celu. Ich załogi nie mogły widzieć poje­dyn­czego Jun­kersa, który skra­dał się w odwrot­nym kie­runku, lecąc znacz­nie niżej. Gdyby nawet tak się stało, byłby też zlek­ce­wa­żony.

Gdy od czoła zaczęła wynu­rzać się łuna świa­teł nad Rot­ter­da­mem, Stahl roz­po­czął manewr zni­ża­nia. Zbli­żali się do pierw­szego punktu taj­nej wyprawy. Przy­mknął zawory chłod­nic, zre­du­ko­wał pręd­kość do 250 km/h, wypu­ścił klapy lądo­wa­nia w środ­kowe poło­że­nie. Znaj­do­wali się dokład­nie nad szosą pro­wa­dzącą do Bredy, w lewo od niej na ich przy­lot ocze­ki­wali ludzie, jakaś grupa pro­nie­miec­kiego pod­zie­mia, na­dal korzy­sta­jąca z pomocy wywiadu RSHA. Dla nich prze­zna­czone były dwa duże pojem­niki, zała­do­wane sprzę­tem szpie­gow­sko-dywer­syj­nym i walutą, fał­szy­wymi dola­rami i fun­tami, masowo wytwa­rza­nymi przez fachow­ców z resortu Him­m­lera. Punkt zrzutu miał być ozna­czony świa­tłami, two­rząc trój­kąt zwró­cony ostrym wierz­choł­kiem na pół­noc. Stahl był przy­go­to­wany na dwa kręgi, ale z wyso­ko­ści zale­d­wie 250 metrów zoba­czył sygnały wyło­żone pra­wie na osi podej­ścia, rów­no­le­gle do szosy, i już w pierw­szym okrą­że­niu zwol­nione z zam­ków pojem­niki poszy­bo­wały w dół. Do każ­dego docze­piona była długa taśma w jaskra­wych kolo­rach, dzięki czemu mogły być łatwiej odna­le­zione.

Grupa latar­kami potwier­dziła celny zrzut, Stahl pode­rwał więc samo­lot i zmie­nił kurs, kie­ru­jąc się w stronę Bel­gii. W odle­gło­ści dwu­dzie­stu minut lotu na tym odcinku trasy mieli odszu­kać drugi punkt, znane im ze zdjęć skrzy­żo­wa­nie dróg obok wia­traka na wyso­kiej skar­pie. Każdy z nich miał w oczach ten obraz, wie­lo­krot­nie oglą­dany przed star­tem na ekra­nie w sali pro­jek­cyj­nej. Ofi­cer wywiadu RSHA słu­żył dodat­ko­wymi infor­ma­cjami, Fecht odno­to­wał współ­rzędne celu na mapie z wyli­cze­niem popra­wek na zno­sze­nie magne­tyczne, siłę wia­tru i moż­liwe zmiany w skali pręd­ko­ści, a jed­nak ta cała nawi­ga­cyjna buchal­te­ria wzięła w łeb. Gdy zna­leźli się w pobliżu miej­sca zrzutu, jak wyni­kało z przy­go­to­wa­nych nota­tek, zie­mia pod­su­nęła im obraz zupeł­nie inny: szosę prze­ciętą torem kole­jo­wym. Stahl stra­cił orien­ta­cję, choć też ucho­dził za ruty­nia­rza w lotach noc­nych. Ponie­waż czas ucie­kał, wybrał miej­sce w pobliżu lasu i tam pozbyli się „pasa­żera”, mło­dego Belga w spe­cjal­nym kom­bi­ne­zo­nie, obju­czo­nego wor­kiem spa­do­chronu. Dywer­sant na całej tra­sie ukrad­kiem łykał alko­hol z manierki, żeby opa­no­wać roz­dy­go­tane nerwy, toteż w sta­nie zamro­cze­nia wypadł niczym kukła z otwar­tego luku, nie bar­dzo poj­mu­jąc, co się z nim dzieje. Zdą­żył tylko wrza­snąć, gdy nagle pod­łoga ocie­kła mu spod nóg, i już był w powie­trzu. Linka samo­wy­zwa­la­cza wyszarp­nęła bez jego udziału cza­szę spa­do­chronu.

Pozo­stał jesz­cze ładu­nek ostatni, zawie­szone pod kadłu­bem olbrzy­mie pudło cylin­drycz­nego kształtu z dykty, nieco podobne do wydłu­żo­nej beczki. Był to tajny śro­dek trans­portu agen­tów, zapro­jek­to­wany przez tech­ni­ków z KG-200 na żąda­nie prze­ło­żo­nych z RSHA. Stwier­dzono bowiem wie­lo­krot­nie, że dla tych ludzi skok ze spa­do­chro­nem był naj­trud­niej­szą próbą, czę­sto nie do poko­na­nia, a tylko drogą powietrzną mogli być prze­rzu­cani na zaple­cze frontu. Pojemna beczka, nosząca nazwę PAG, wyba­wiała ich z tego kło­potu. W jej wnę­trzu można było ulo­ko­wać dwie lub trzy osoby z baga­żem, roz­miesz­czone w pozy­cji leżą­cej bez wzro­ko­wego kon­taktu z zie­mią, po pro­stu w cał­ko­wi­tej izo­la­cji. Pod czo­łową pokrywą tego ory­gi­nal­nego pojem­nika znaj­do­wały się trzy spa­do­chrony, połą­czone sta­lową linką z kadłu­bem samo­lotu i samo­czyn­nie otwie­rane w momen­cie zrzutu. Wykła­dzina ze sztucz­nej gąbki chro­niła agen­tów przed obra­że­niami w chwili twar­dego lądo­wa­nia. O wła­snych siłach wydo­sta­wali się wtedy z cia­snej klatki, mając już za sobą kil­ka­dzie­siąt sekund grozy w locie do ziemi bez widocz­no­ści. Na tra­sie doce­lo­wej utrzy­my­wano z nimi łącz­ność tele­fo­niczną, ogra­ni­cza­jącą się do jed­no­stron­nych i krót­kich infor­ma­cji. Ostatni sygnał odbie­rali przed zrzu­tem, potem nastę­po­wała abso­lutna cisza.

Taką wła­śnie beczkę Stahl miał pod kadłu­bem swo­jego Jun­kersa. Wła­do­wano do niej przed star­tem trzech Fran­cu­zów, któ­rym wywiad powie­rzył jakieś zada­nie. Adres dostaw­czy znaj­do­wał się na pół­noc od Paryża, w punk­cie poło­żo­nym nad zako­lem Sekwany. Spory kawał drogi i ryzyko tym więk­sze, że wdzie­rali się do strefy kon­tro­lo­wa­nej przez alian­tów, nie licząc na jaką­kol­wiek pobłaż­li­wość z ich strony.

Do gra­nicy bel­gij­sko-fran­cu­skiej lot prze­bie­gał w miarę spo­koj­nie. Bez­po­śred­nio po jej prze­kro­cze­niu, co Fecht zasy­gna­li­zo­wał na pod­sta­wie mapy, dostrze­gli pod sobą zdu­mie­wa­jącą ilu­mi­na­cję. Mozaiką róż­no­barw­nych świa­teł roz­ja­rzyła się płyta dużego lot­ni­ska, zapra­sza­jąc ich do lądo­wa­nia. Stahl momen­tal­nie zaci­snął dło­nie na wolan­cie, ucie­ka­jąc pod­cią­ga­nym zakrę­tem w ciemną stronę nieba, a za nim – jak na iro­nię – pognały zie­lone rakiety, kolejny znak, że mogą sia­dać na wol­nym pasie. Ci w dole wzięli Jun­kersa za wła­sny samo­lot, zdzi­wieni zapewne, że mimo przy­ja­znych gestów ucieka na peł­nych obro­tach.

Prze­żyli chwile stra­chu, Stahl zdo­łał jed­nak wymknąć się z pułapki, szybko tonąc w mroku na zachód od gościn­nego lot­ni­ska. „Pasa­że­ro­wie” uwię­zieni w beczce pod­nie­sio­nymi gło­sami zare­ago­wali na tę nagłą huś­tawkę, ale zlek­ce­wa­żono ich pro­test. Dla Niem­ców ci Fran­cuzi byli tylko uciąż­li­wym bala­stem. Stahl obie­cy­wał sobie przed star­tem, że w razie zagro­że­nia wyrzuci ich gdzie­kol­wiek, byle tylko wró­cić z tej wyprawy. Żadna róż­nica, co potem zamel­dują, jeśli w ogóle będą mogli to uczy­nić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij