Kibice i okolice. Leksykon - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Maj 2012
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kibice i okolice. Leksykon - ebook
Z książki Kibice i okolice dowiesz się między innymi: Jakiemu londyńskiemu klubowi kibicował (oczywiście fanatycznie) Osama bin Laden? W jakim mieście podczas przedstawienia teatralnego aktor pytał ze sceny o wynik meczu?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-19-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Miałem sen, że pewnego dnia na stadionach będzie spokojniej i bardziej sielsko niż na dożynkach prezydenckich w Spale.
Miałem sen, że nie będzie przegranych spotkań, bo niepowodzenia powodują frustrację, co przekłada się na agresję.
Miałem sen, że drużynami nieodnoszącymi zwycięstw zajmie się minister ds. wykluczonych.
Miałem sen, że na stadionach będzie cicho jak w czytelni głównej Biblioteki Jagiellońskiej.
Miałem sen, że kibice nie będą oklaskami rozpraszać swoich zawodników i dyskryminować gwizdami rywali.
Miałem sen, że sędziowie piłkarscy będą jak druga żona Juliusza Cezara.
Miałem sen, że działaczom będzie zależało tylko na dobru polskiej piłki, a prezes PZPN swoje marne miesięczne zarobki przekaże w całości na szkolenie biednych, zdolnych dzieci.
No ale w końcu się obudziłem i to, co zobaczyłem, opisałem w tej książce.A
AAAAAAABY WYJAŚNIĆ
RODZAJE KIBICÓW
Wszyscy jesteśmy kibicami, ale nie okłamujmy się, kanapowo-fotelowymi. Dla 95 proc. rodaków wylegiwanie się przed telewizorem stanowi najważniejszą rozrywkę w życiu. Jeśli gimnastykujemy, to tylko kciuk, przerzucając kanały TV. Kiedyś, kiedy jeszcze nie było pilotów, to sobie choć człowiek zaznawał ruchu. Sportów nie uprawiamy, chyba że łóżkowy, o ile jeszcze mamy z kim.
Zaroiło się od kapciowych ekspertów. Kibice Adama Małysza zostali meteorologami, potrafią rozróżniać rodzaje wiatrów, które targają skoczkami, lepiej niż pogodynka Zubilewicz. Fani Kowalczyk stali się fizjoterapeutami, bez problemu po minie Bjoergen są w stanie rozpoznać, co dziś rano wzięła na astmę. A sympatycy Kubicy, nawet ci jeżdżący w zimie na letnich oponach, mogliby otwierać serwisy oponiarskie i wulkanizacyjne, bo na czym jak na czym, ale na doborze ogumienia znają się lepiej od tej zgrai cwaniaczków z mikrofonami przy buzi i słuchaweczkami w uszach.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie: „Kibicuje się tym, którzy akurat wygrywają”. Jak się okaże, że w piłce wodnej i w krykiecie mamy szanse na jakikolwiek medal, będziemy śledzić te dyscypliny z otwartymi japami. I oczywiście z czasem nabierzemy kanoniczej wiedzy połączonej z podejrzeniami, dlaczego nasi nie wygrywają – czy woda nie za bardzo chlorowana i czy prędkość odbijanej piłeczki właściwa.
Jest jednak taka dziwna mniejszość pośród nas, która zamiast w weekend pasjonować się oglądaniem „Familiady” i dostawać paroksyzmów śmiechu od dowcipów Strasburgera, wybiera się na obiekt górnolotnie nazywany w naszym kraju stadionem. Spróbujmy podzielić występujące tam towarzystwo:
• „ultrasi” to ci, którzy „nadają koloryt szarej polskiej piłce”. Ubrani w barwy klubu, ze śpiewem na ustach i oprawami meczowymi (flagami na kijach, serpentynami, kartonami, balonami, racami i innymi takimi) powodują, że trybuny żyją podczas meczów. Polacy osiągnęli w tej dziedzinie poziom mistrzowski, zbliżony do Argentyny i Brazylii, podczas gdy nasi boiskowi reprezentanci są w tyle za Gabonem i Burkina Faso. Tylko czekać, jak w rankingu FIFA przegoni nas Trynidad i Tobago czy Brytyjskie Wyspy Dziewicze.
• „aktywni”, czyli mówiąc prosto z mostu: chuligani. Chłopcy, którzy nie radzą sobie z nadprodukcją testosteronu i siłownię przedkładają nad czytelnię, a jak jadą do lasu, to zamiast koszyczka na grzyby biorą ze sobą ochraniacz na szczękę. Babci nie zamierzają odwiedzić, za wilka robią zwolennicy innej drużyny, a myśliwym jest policja, która nie wiedzieć czemu, stara się zapobiec „boksowi grupowemu”, czyli tzw. ustawkom.
• „pikniki”, czyli zwykli widzowie kupujący bilet na mecz jak do kina objazdowego czy peep show. Na mecz przychodzą z obowiązkową gazetą, którą wyściełają brudne siedzisko, aby nie ufajdać sobie „kościołowych” spodni. Ich nieodłącznym atrybutem jest również dostarczanie organizmowi białka i kwasów tłuszczowych poprzez dziobanie prażonego słonecznika. Albo zapychanie się batonikiem Picnic, w końcu nazwa zobowiązuje. Kibic „piknik” to najczęściej kibic sukcesu, który gotowy jest zapłacić za bilet tylko wtedy, gdy drużyna wygrywa bądź przyjeżdża co zacniejszy rywal.
Podział ten nie jest do końca miarodajny, gdyż może się zdarzyć, że w wyniku emocji na boisku (sprzedajny piłkarz, ustawiony sędzia, skorumpowany działacz) czy na trybunach (nieprofesjonalna ochrona, obraźliwe epitety przyjezdnych kibiców) całkiem grzeczny na co dzień „ultras” czy spokojny „piknik” mogą się przyłączyć do zakłócania spokoju. Możemy sobie także wyobrazić sytuację, że stadionowy miłośnik sportu walki zamiast dresu założy klubową koszulkę, będzie się cieszył, że drużyna zdobyła jakże ważne mistrzostwo, a nawet zaśpiewa jedyną frazę, którą zna na pamięć: „We are the champions – my friend”, a potem łłłyyyyeeeee…
Jeszcze innym kibicem specjalnej troski jest kibic na imprezach typu Euro 2012. Fani na takich spędach różnią się całkowicie od ligowego schematu. Na początku trzeba wylosować bilet, co jest znacznie trudniejsze niż trafie nie szóstki w totka. Jeśli jest się jednak przedstawicielem sponsora lub działaczem, znajomym czy rodziną osoby związanej z PZPN, to nasze szanse zaskakująco rosną. Wobec powyższego możemy być spokojni – pojedynczy chuligan, jeśli się znajdzie na stadionie, nawet nie wstanie z krzesełka, bo za jego plecami będą krzyczeć, żeby nie zasłaniał. Publika na meczach reprezentacji niczym specjalnie nie różni się od uczestników koncertu zespołu U Dwa, obserwatorów walk rycerskich na zamku w Golubiu-Dobrzyniu czy oglądaczy wyścigu kumoterek w Bukowinie Tatrzańskiej.
AGRESJA
W temacie „agresja” psycholodzy, biolodzy, prawnicy i inni tacy opublikowali już takie stosy papieru, że spokojnie zapełniłyby wszystkie punkty skupu makulatury w całym kraju. Promotorzy i recenzenci prac dyplomowych, widząc tytuł „Agresja wśród młodzieży coś tam, coś tam”, ziewają przeciągle. Jednakże opisując półświatek kibicowski, nie napisać o agresji, to tak jakby omawiając fenomen golfa, nie wspomnieć o kochankach Woodsa.
Fundamentalne pytanie brzmi: Dlaczego się biją? W miesięczniku „To My Kibice!” z roku 2003 pod tytułem „Męski sport” kryje się uzasadnienie: „Cóż, mają takie hobby, a może lepiej łazić po skałkach bez asekuracji, jeździć motorem na złamanie karku, skakać głową w dół na elastycznej linie? Dlaczego walczą? Przez lokalny patriotyzm. Miejscowości leżące blisko siebie w zasadzie nigdy nie darzyły się sympatią. Innym powodem jest duma. Żaden kibic nie pozwoli sobie na lżenie jego klubu oraz miasta”.
W tym samym periodyku w 2009 r. pod wszystko mówiącym tytułem „A co w tym… złego?” znajdujemy kolejne argumenty: „Dziesiątki milionów ludzi na całym świecie zachwyca oglądanie mężczyzn, którzy z pasji oraz za pieniądze okładają się pięściami. Więc pytam, dlaczego w Polsce ludzi, którzy robią to samo, ale za »darmo« i »po cichu« uważa się za »odpady społeczeństwa« i stawia przed sądem???”.
Nie brakuje obrońców i prób zrozumienia tych zachowań. Publicysta Janusz Korwin-Mikke na swoim blogu pisze: „Ja natomiast dziękuję Bogu, że taką młodzież jeszcze mamy. Skorą do bitki i do wypitki. Dawniej tacy się pojedynkowali, ale teraz jest d***kracja, więc walą się kijami do baseballa. Zgoda: czasem przesadzą i zabiją. Ale to ta potrafiąca zabić młodzież – a nie absolwenci filozofii UJ – będzie bronić kobiet, dzieci i nas, gdy przyjdą muzułmanie, Ukraińcy, Niemcy albo inni tacy!”. A pisarz Ian Buruma, wykładowca w Bard College, pisze wprost na łamach „Dziennika”: „Kraje potrzebują bohaterów i lepiej, żeby toczyli oni swoje wojny na stadionach niż na krwawych polach bitwy”.
Socjolog prof. Tomasz Szlendak: „Wyjaśnienie agresywnych zachowań mężczyzn odwołuje się do dwóch faktów: młodzi mężczyźni wchodzą właśnie na rynek matrymonialny (okupowany przez mężczyzn starszych) i pragną za sprawą ryzykanckich zachowań przypodobać się kobietom oraz – to ten drugi fakt – wywrzeć odpowiednie wrażenie na innych mężczyznach”.
No jasne. Przecież nad górnym Orinoko Indianie Waika (szczep puszczański) z rozpierającą dumą pokazywali sobie blizny po bójkach. W tym celu trzeba dokładnie ogolić sobie łepetynę (równie dokładnie jak współcześni skini), aby szramy uwidocznić. Wszystko dla przypodobania się miejscowym Pocahontas. Bo łyse, to bardziej męskie, falliczne, a jeszcze zadrapane i poobijane, to ho, ho. A potem już tylko „za warkocz i do jaskini”.
Zobaczmy jeszcze, jak to jest u naszych starszych braci w ewolucji. Antropolodzy odkryli, że nasi krewniacy, tj. szympansy, potrafią się pozabijać w walce o nowe tereny. A samice dybią na tych samców, którzy triumfowali w potyczce o supremację. Samice przyłączają się do zwycięzców! (Mam nadzieję, że za porównywanie człekokształtnych do kibiców małpy się nie obrażą).
A weźmy takie świnie, bardzo inteligentne istoty z IQ wyższym od psa. Specjaliści od trzody chlewnej stwierdzili, że agresja jest spowodowana:
• zbyt dużym zagęszczeniem zwierząt,
• nudą – obgryzają sobie wtedy uszy i ogony,
• łączeniem w czasie tuczu dwóch grup warchlaków ustalających przez walki hierarchię w stadzie.
Ileż tu podobieństw. Choćby takie przepełnienie w miejscu zamieszkania, w popularnych blokowiskach. Znaczący przykład dotyczy sławetnego Le Corbusiera i jego „megajednostki mieszkaniowej” w Marsylii z 300 mieszkaniami dla ponad 1500 osób. Na nic się zdały sugestie lekarzy, którzy uważali, że z powodu ścisku mieszkańcy będą zapadać na choroby psychiczne. W Nowym Jorku badacze wykazali zależność: im wyższy budynek, tym większa przestępczość.
Podczas deszczu dzieci się nudzą, a podczas meczu – kibice. Z powodu braku w naszym kraju Iniestów, Forlanów czy Messich obserwatorzy spotkań piłkarskich, zamiast ziewać, próbują się czymś zająć.
Walka o dominację w grupie też ma swoje znaczenie. Wystarczy wspomnieć o bitwach między Polakami na meczach reprezentacji. Wiedzą także o tym kibice Jagielloni Białystok i Paris Saint-Germain, którzy na własnej skórze doświadczyli, jak to jest, gdy zwaśnieni sympatycy tego samego klubu biorą się za łby. A już mecze reprezentacji Polski przeszły do historii jako areny walk bratobójczych. Roman Zielińki w swym pamiętniku pisze: „Podczas meczu Holandia – Polska w Rotterdamie holenderskie służby porządkowe rozdzieliły antagonistycznych Polaków”. Takiego rozeznania nie mieli czescy policjanci, którzy na meczu Czechy – Polska w Ostrawie nie mogli dać sobie rady z bijącymi się w swoim sektorze Polakami: „Bijeta se sami Polacy?” – zapytał rozpaczliwie funkcjonariusz, którego zszokowanie zacytował „Super Express”.
AMERYKA POŁUDNIOWA
Piłka latynoamerykańska, a zwłaszcza rywalizacja odwiecznych rywali: Brazylii i Argentyny, to nie tylko szmaciany balon i skrawek trawy. Według Tomasza Wołka: „Mecze między tymi zespołami to porachunki czysto piłkarskie, ale tło odgrywa ogromną rolę. Państwa te rywalizują na gruncie politycznym, kulturowym, duchowym i intelektualnym o prymat na kontynencie”.
Rywalizują też kibice, ba! Kiedy w takiej Polsce główne tematy rozmowy to pogoda, choroby i polityka, tam to wyczyny piłkarzy stanowią temat numer 1. Jerzy Pilch zaznacza: „Każda wielodzietna rodzina i każdy singiel interesuje się futbolem. Każdy polityk i każdy kloszard, intelektualiści i złodzieje, księża i babki klozetowe, profesorowie i bezecnice, miliarderzy i studenci, poeci i matrony – wszyscy żyją piłką nożną”. Inna pisarka, tym razem brazylijska, Clarice Lispector, która tylko raz w życiu zasiadła na trybunach, dzieli się smutną refleksją: „Nie mam żadnego prawa, by mówić o sobie jako o dobrym kibicu piłkarskim, czyli tym samym jako o dobrym Brazylijczyku”.
Na wskroś historyczna lektura Tony’ego Masona „Pasja milionów. Piłka nożna w Ameryce Południowej” nie pozostawia wątpliwości. Mecz to więcej niż święto. Wokół stadionu kwitł handel – sprzedawano na przykład cegły i skrzynki, aby kibic kurdupel mógł coś zobaczyć. Dla wielkich gwiazd głodowano, przesuwając pory rodzinnych posiłków, a zabawy dla młodzieży zaczynały się dopiero po dwudziestej z uwagi na odbywane mecze. Do myślenia daje też sporo anegdota, która opowiada o tym, jak to podczas ważnego meczu w Rio kibice do teatru przyszli z radiami, a podczas sztuki aktor miał się dopytywać o wynik.
Niestety, te futbolowe fascynacje mają też bardzo tragiczne reperkusje. W takiej Kolumbii za bycie piłkarzem, kibicem czy trenerem grozi najwyższy wymiar kary wymierzanej przez futbolowych opętańców. W 1994 r. Andres Escobar, a w 2001 r. Norberto Cadavid (obaj reprezentanci swego kraju) zostali zastrzeleni przez fanatyków w Medellin. W 2009 r. to kibic stał się ofiarą, gdyż wyraził się o zawodniku, że jest nędzny czy tam słaby. Piłkarz Javier Flórez grający w Atletico Junior de Barranquilla – mówiąc językiem Pasikowskiego – „wyrwał chwasta”. W tym samym roku trener Santa Fe otrzymał przed meczem instrukcje od radykalnego fana: jeśli nie wstawisz takiego a takiego zawodnika, „rozwalimy ciebie i twoją rodzinę”.
Latynoamerykańskie klimaty zafascynowały redaktorów „To My Kibice!”, którzy udali się na miejsce i wydali specjalny numer poświęcony tamtejszej piłce, zwłaszcza argentyńskiej. Wspomnieniowe historyjki:
• o zadymie z meczu Velez – Boca: „Kiedy gospodarze próbowali zaatakować gości siedzących na peronach, pojawili się stróże prawa. Wtedy liderzy barra brava Boca (którzy w celu ochrony swoich niejasnych interesów mają kontakty wszędzie, także na policji) przekupili mundurowych, a ci odjechali, dając obu ekipom pole do popisu”.
• o dossier Rafa Di Zeo, który jest szefem bandy barra brava Boca Juniors: „Prasa interesuje się nim tak jak gwiazdami show-biznesu, informując np., że wypoczywa na wczasach w Urugwaju itp. Niedawno dopadł go wymiar sprawiedliwości, który wymierzył mu 50 dni aresztu, ale okazuje się, że może sobie… wybrać dni, kiedy idzie siedzieć, kiedy chce wychodzi i w dowolnej chwili wraca do celi”.
Nie zabrakło również charakterystyki niegrzecznej ekipy La Doce: „Przede wszystkim ogromne pieniądze, oficjalnie klub płaci ekipie rocznie, bagatela, 3 miliony dolarów (w formie biletów i rozmaitych darowizn). W zamian za kasę klub ma zapewnioną współpracę i ochronę fanatyków, a oprócz tej oficjalnej gotówki nieoficjalnie przelewa się znacznie większą, bo np. zawodnicy chcący grać w Boca, muszą płacić haracz, dzięki któremu oni i ich rodziny stają się na mieście nietykalni…”.
W podsumowaniu wyraźnie wyczuwa się podziw dla opisywanych: „Mafia, chuligani, fanatyczni kibice, wszystko jednocześnie, to jest właśnie osławiona ekipa barra brava Boca Juniors”.B
BAŁKANY
Zanim zajrzymy na stadiony, sprawdźmy, czy teza o tubylcach, że „mają wyjątkowy talent do rozpoczynania wojen”, jest prawdziwa? Lektura książki „Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników” nie pozostawia złudzeń. Etnolog Božidar Jezernik zauważył, że nawet w językach bałkańskich słowo „Balkan” szybko stało się synonimem braku cywilizacji czy wręcz zacofania. Czarnogórcy to „nieustraszeni wojownicy ogromnej postury”. Nie zawracali sobie głowy takimi banałami, jak życie domowe, miłość czy seks, a to, co ich kręciło, to zemsta, bohaterstwo i śmierć.
Przyczyny okrucieństwa widziano w zwyczajach żywieniowych: „Kiedy Bośniak wstaje z łóżka, zaczyna dzień szklanką śliwowicy. Krótko przed lunchem wypija jeszcze dwie i zakąsza je słodyczami. Aby ukoić bolesne palenie w żołądku wywołane piciem, pożera cebulę i siekaną rzepę bez choćby kromki chleba; potem je ohydną kiszoną kapustę i twardą suszoną jagnięcinę. Następnie podaje się obfite porcje zupy z fasoli, a posiłek kończy kolejna śliwowica”. Nie dziwmy się zatem, że przy tak wysublimowanym menu nie pozostaje nic innego, jak chwycić za maczetę.
Symboliczny koniec Jugosławii nastąpił 13 maja 1990 r., kiedy Dinamo Zagrzeb podejmowało Crveną Zvezdę Belgrad. Chorwaci i Serbowie jeszcze nie z okopów, a z trybun, uzbrojeni po zęby, ruszyli na siebie. Fani z Belgradu z przewodnim hasłem: „Zagrzeb jest serbski”, a miejscowi z kwasem solnym służącym do sforsowania ogrodzeń. Bilans walk: dziesiątki rannych i piłkarze ewakuowani śmigłowcami ze stadionu. Bohaterem narodowym Chorwatów stał się „kopacz” (jak się okazało, nie tylko piłki) Zvonimir Boban, który widząc, jak policjant pałuje kibica Dinama, potraktował funkcjonariusza z buta.
Bałkany – beczka prochu. Lont już wystawał. Na stadion Maksimir przyniesiono zapałki. Kilka miesięcy później ładunek eksplodował… Na tym meczu pojawił się Željko Ražnatović, lepiej znany jako Arkan, ochraniający osobiście trenera Czerwonej Gwiazdy. Arkana możemy postawić w jednej alei „zasłużonych” złoczyńców obok Slobodana Miloševicia czy Radovana Karadžicia. A w tej książce wypada wspomnieć „serbskiego Ala Capone” z uwagi na „zasługi” na niwie kibicowskiej. Pięć tysięcy jego ludzi było doskonale uzbrojonych i rewelacyjnie opłacanych z pieniędzy pochodzących z grabieży. Kiedy nie przelewali krwi (m.in. masakra pacjentów szpitala w Vukovarze), regenerowali siły na lewych papierach w luksusowych kurortach basenu Morza Śródziemnego. Arkan miał skąd brać towarzystwo do walki, gdyż przed wybuchem wojny dowodził bojówką chuliganów Zvezdy. Później stadionowym zadymiarzom przyszło walczyć o Wielką Serbię.
Po wojnie związki Arkana ze sportem nie osłabły. Trzeba było gdzieś prać brudne pieniądze, a najprzyjemniej, jeśli można się przy tym bawić w futbol. Gdy nie pozwolono mu na zakup Crvenej Zvezdy, kupił kosowski FK Priština, przeganiając z niego Albańczyków, ale klubu nie dopuszczono do rozgrywek ligowych. Z kolei kiedy nabył belgradzki klub osiedlowy Obilić i zdobył z nim mistrzostwo, nie przypadło to znowu do gustu europejskiemu środowisku piłkarskiemu. Zdaje się, że słusznie, gdyż piłkarze drużyn przeciwnych byli instruowani, co się z nimi stanie, jak strzelą bramkę, a sędziami przed i po meczu osobiście opiekowali się ludzie Arkana – najczęściej chłopcy z placu broni. Tego ludobójcy nie ma już wśród nas. Został zastrzelony prawdopodobnie przez służby specjalne.
By lepiej zrozumieć bałkański kocioł, prześledźmy jeszcze obecną strukturę kibiców. Po kolei. Jesteśmy w Serbii – tu prawie wszystkie sympatie kierują się do Belgradu. To niekwestionowana kibicowska stolica kraju, a potem długo, długo nic.
Jest więc w Belgradzie Crvena Zvezda, klub milicyjny z przydomkiem Cigani. Cyganie, gdyż dawny hymn tego klubu był ułożony na romską nutę. Choć na stadionie wśród kibiców pojawiały się w kolejnych okresach różne opcje polityczne z nacjonalistami na czele, to dla wielu większym wrogiem niż Chorwaci był lokalny serbski rywal Partizan – klub wojskowy z przydomkiem kibiców Grobari. Ponoć nie dlatego, że odsyłają swych przeciwników w ręce rzeczonych grabarzy, ale z uwagi na czarne barwy, w jakich grali zawodnicy.
Trzecia siła na Bałkanach to Vojvodina Nowy Sad. Niełatwo się tu kibicuje, bo do Belgradu jest zaledwie 100 km, a do miasta po wojnie przybyły dziesiątki tysięcy uchodźców, którzy w znakomitej większości kibicowali, pewnie nie zgadniecie… Crvenej Zvezdzie lub Partizanowi.
W Chorwacji warto zobaczyć derby Dinamo Zagrzeb – Hajduk Split. Pod hasłem „Kochamy Cię mamo, lecz nie bardziej niż Dinamo” podpisuje się wielu mieszkańców nie tylko stolicy tego kraju. Miejsce na chorwackim kibicowskim pudle zajmują jeszcze kibice HNK Rijeka, którzy podczas derbów wybrzeża z Hajdukiem akcentowali swoje pochodzenie: „Nasze matki się starały, dlatego nie jesteśmy osłami, lecz prawdziwymi ludźmi”.
W Bośni kibice dopingują: Željezničara Sarajewo (najwięcej fanów w całym kraju), FK Sarajewo (działa przy nim słynna grupa o wiele mówiącej nazwie Horde Zla) i Slaviję Sarajewo (wśród sympatyków głównie Serbowie).
W stolicy Hercegowiny, Mostarze, gdzie bratobójczo tłukli się między sobą Bośniacy z Chorwatami przeciwko Serbom, a potem Bośniacy z Chorwatami, mamy derby pomiędzy bośniackim klubem FK Velez Mostar a chorwackim HŠK Zrinjski Mostar.
W Czarnogórze najwięcej kibiców ma stołeczna Budućnost Podgorica (dawny Titograd), której ponadnarodowo kibicują miejscowi Czarnogórzanie i Serbowie. Jej kibice nazywają się Varvari, czyli barbarzyńcy. Tu łączy klub, bo gdy grają drużyny narodowe, kibice tego samego klubu dopingują różne reprezentacje!
Mozaika historyczno-kulturowo-kibicowska byłej Jugosławii jest prosta jak baranie rogi. A czy będzie spokojnie? W Serbii w ciągu 8 ostatnich lat w wyniku potyczek meczowych zginęło 7 kibiców. Zamknąć stadiony i rozwiązać ligę? Nie ma takiej potrzeby, okazja zawsze się znajdzie. Na turnieju tenisa ziemnego Australian Open Serbowie i Bośniacy, zamiast podziwiać wymianę piłek, woleli wymieniać się między sobą butelkami i krzesełkami wyrwanymi z trybun.
BILET NA MECZ
Głównym atrybutem biletu jest jego cena. W tej sprawie zabrał głos Paweł Zarzeczny w „Polska The Times”, który nie wytrzymał biadoleń kibiców Legii na cennik widowiska piłkarskiego. Zaczął od przypomnienia: „Czy wiecie, że do dzisiaj pamiętam ceny biletów na Legię z roku 1969? Legia miała wtedy Deynę, Brychczego, Gadochę, Władka Grotyńskiego, Andrzeja Zygmunta, co to łamał nogi każdemu (…). Wejściówka na »krytą« kosztowała aż 35 złotych. 35!!! A na »żylet« aż 15. Nie było mnie stać”. Potem pochwalił drożyznę, co w naszym społeczeństwie jawić się musi niczym szarlataństwo: „Jeżeli my się tego kiedyś nie nauczymy, że za dobry towar trzeba zapłacić, no to skąd weźmiemy pieniążki na kupno Messiego? Rooneya? Jak załatwimy Ligę Mistrzów… i mistrzów? Myślicie, że za darmo do nas przyjdą, bo polubili Ząbkowską? (…) Chodzę na mecze Legii od czterdziestu lat. I wiem, że tam musi być drogo. Jeżeli ma być dobrze. A będzie jeszcze drożej. Pamiętaj, że z tych twoich biletów kupimy może kiedyś Rooneya? A Messi? Pomyślimy. Jak dla mnie jest za chudy”.
Cennik pozostawia zresztą dużo do życzenia nie tylko w stolicy. Jeden z sympatyków dolnośląskiej drużyny tak opisał swoją „satysfakcję” ze stosunku jakości do ceny: „Na drewniaków ze Śląska Wrocław płacę 40 PLN i mam za to: flagę WKS-u zakrywającą całą trybunę i zero widoczności; stojących kiboli i 40 proc. widoczności, jak flaga zwinięta; przekleństw do wyboru i koloru; deszcz za kołnierzem, jak pada; brudne krzesełka; obszczane toalety bez papieru; prymitywną małą gastronomię; od czasu do czasu zadymy, więc dzieciaków nie zabieram. O grze nie wspomnę, bo nie ma o czym”.
Malkontentów nigdy nie brakuje, ale przynajmniej we Wrocławiu co nieco się zmieniło. Na lepsze.
Przed derbami Krakowa czytelnicy usłużnie donieśli „Gazecie Wyborczej: „W środę rano wybrałem się na stadion przy Reymonta. Sprzedaż biletów miała się zacząć o godz. 11, dlatego pojawiłem się dwie godziny wcześniej. Kilka minut po godz. 11 przed kasę dla sektora C zajechało pięć samochodów, z których wyskoczyło kilkunastu osiłków. Ekipa wepchnęła się pod kasę, jeden z mężczyzn stwierdził, że od tej pory bilety kupują tylko oni i ewentualnie kobiety z dziećmi. Rzeczywiście, kilka pań zdobyło wejściówki. Reszta kibiców tylko bezsilnie patrzyła, jak grupa karków wykupywała po kilka sztuk biletów. Jeden z kolejkowiczów próbował się stawiać, ale dostał kilka ciosów w twarz i w brzuch. Po kilkudziesięciu minutach kasa została zamknięta. Panowie, którzy je wykupili, od razu oferowali wejściówki kupione za 40 zł po 100 zł od sztuki. Wszystkiemu przyglądało się dwóch ochroniarzy…”.
Powyższe zdarzenia mogłyby prowokować nas do utyskiwań na niedobrych koni i polski grajdołek, gdyby nie fakt, że to nie nasz patent (według Zbigniewa Bońka koniki to włoska specjalność), no i że czasem są oni po prostu przydatni. Zwłaszcza dla turysty, który chce obejrzeć mecz za granicą, tam gdzie kas nie ma przy stadionach albo są zamknięte, a bilety kupuje się w wyznaczonych punktach na mieście, do których niełatwo trafić. Czy więc konik nie jest sensownym wynalazkiem dla człowieka ciężkiej pracy, którego stać nawet na droższy bilet, tylko mu czasu brak na wystawanie w kolejkach godzinami? Oczywiście możemy z tym walczyć, tak jak przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, gdzie komuniści wyrazili gotowość zamykania koników w obozach pracy, acz i tam czarny rynek biletowy kwitł w najlepsze. Nawet w Wielkiej Brytanii to walka niezwykle trudna. Przekonali się o tym organizatorzy Pucharu Anglii na Wembley. Bilety na bój Chelsea z Evertonem „chodziły po internecie”, mimo że nie były jeszcze oficjalnie wydrukowane…
BOHURT
Pojawiła się ostatnimi czasy moda na inscenizacje bitew. Dzieciaki mają frajdę, bo historii uczą się w sposób ciekawszy niż zwyczajowe zakuwanie dat wojen punickich z podręczników. Minusem takich spędów jest to, że trzeba później swoje odstać w korkach. Kierowcy muszą być mężni jak Jurand ze Spychowa i trzymać nerwy na wodzy niczym Jagienka czyhająca na niedźwiedzia.
Jedna z najsłynniejszych „powtórek z przeszłości” rozgrywa się oczywiście na polach Grunwaldu. A tzw. bohurt to nic innego jak średniowieczna nawalanka całkiem na serio, która odbywała się w dzień poprzedzający główną imprezę. Na placu boju rękawice rzucali sobie Polacy ze… wschodnim sąsiadem. W ramach rewanżu za cud nad Wisłą czy za 17 września 1939 r.? Nie wiemy. Problem polegał na tym, że te starcia w wersji hardcore jako żywo przypominały ustawki chuliganów. Tyle że w przyłbicach, kolczugach, karacenach, szyszakach, misiurkach etc. A i mieczów mieli dostatek. Nic dziwnego, że krew tryskała niczym w rzeźni, a byli i tacy, którzy odnieśli rany kłute i szarpane. Wobec powyższego organizatorzy, mając na uwadze dobro budżetu państwa („darmowe” leczenie, zwolnienia L-4, renty), zabronili naparzania.C
C₂H₅OH
Trzeba wiedzieć, kiedy, gdzie, z kim i ile wypić. Czy kibice stosują się do tej życiowej prawdy? To zależy jacy. Jeszcze kilka lat temu w kibicowskiej gazetce „Stadion” można było znaleźć następującą wskazówkę: „Nie chlejcie za dużo alkoholu – wyjazd jest krótki i nie zdążycie wytrzeźwieć, a pobyt w stołecznej izbie nie należy do najprzyjemniejszych”. Podczas ostatniego meczu Polaków na Ukrainie gazeta „Sportywka” donosiła: „Okowitą, którą polscy kibice musieli zdeponować przy służbowym wejściu, można byłoby uraczyć batalion milicji”. Bywały czasy, kiedy wniesienie butelczyny na stadion stanowiło nie lada wyczyn. Kazik Staszewski wspomina: „To był pierwszy mecz po wprowadzeniu stanu wojennego. W każdym sektorze wojsko. Siedzieli w rzędach od góry do dołu i od prawej do lewej, żeby kibiców podzielić na możliwie małe grupki. W drodze na miejsce przechodziło się przez trzy kontrole: na bramce, przed trybuną, przed wejściem do sektora. Do tego wszędzie milicja z psami. Kompletny Sajgon. Jak ten koleś wniósł wódkę, nie wiem do dzisiaj, chyba w rękawie. Zadziałaliśmy socjotechniką – nas skontrolowali dokładnie, jego pobieżnie. I jeszcze żeśmy to wypili! Podczas konsumpcji momentalnie zjawił się jakiś tajniak, grożąc wyprowadzeniem ze stadionu. Ale Fuzja miał gadkę, zagadał i esbek dał nam spokój, a chyba nawet się z nami napił”.
Brytyjscy kibice okupują puby przed, po, a bywa, że i w trakcie meczu. Wypijany trunek robi swoje, stąd w ruch idą pięści i szkło. Taka to saloonowa zadyma w dawnym westernowym stylu. A nasi „miłośnicy mocnych wrażeń” nie piją. Chuligan z krwi i kości ma być czujny, zwarty i gotowy do walki. Jeśli chodzi o płyny, preferowany jest bardzo zdrowy tryb życia. Szef wydziału prewencji jednej z komend wojewódzkich mówi: „Zdarza się, że zatrzymujemy kogoś, proponujemy kawę, herbatę, a on: tylko wodę. Bo teina czy kofeina szkodzi”.
I ma to swoje odzwierciedlenie w historii: potyczki wojenne a trunki. Bywało okrutnie. Już w VII wieku p.n.e. okupujący Persję Scytowie upili się, a następnie zostali wybici podczas uczty. Nie dziwi zatem zakaz wydany 2000 lat p.n.e., zabraniający picia alkoholu w armii egipskiej. W 1066 r. Saksończycy dostali łupnia od Normanów, którzy ponoć byli mniej pijani. W każdym razie tak się wydaje badaczom dziejów, bo alkomatów natenczas nie używano zbyt powszechnie. Z kolei po bitwie pod Grunwaldem nasi znaleźli wozy z beczkami pełnymi wina, które polski król w obawie przed „niewydajnością” armii kazał porozbijać i opróżnić. Już w wieku XX, a dokładniej w 1908 r., Mikołaj II wycofał darmowe przydziały wódki dla wojska i zarządził podwyżkę cen alkoholu, zdając sobie sprawę z tego, że rosyjska armia przegrała wojnę z Japończykami, bo była wiecznie pijana. Przykłady można by mnożyć.
Zbliża się wielkimi krokami Euro 2012 i należy odpowiedzieć na pytanie: czy na stadionach będzie piwo, choćby i słabe? UEFA naciskała na nasze władze, mając w tym interes finansowy w postaci bogatego sponsora. A my? Władzuchna początkowo była na nie, o czym zawiadamiała odpowiednia ustawa, ale koniec końców Bronisław Komorowski podpisał ustawę i możliwość upijania się piwem cieńkuszem (ma mieć mniej niż 3,5 proc.). Najciekawsze, że Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców też jest temu pomysłowi przeciwny. Tak, tak, moi mili, okazuje się, że kibice (a przynajmniej ich reprezentanci) nie chcą piwa na obiektach sportowych! W cywilizowanych krajach to nie problem (nawet na basenach), ale u nas… No cóż, zamiast na trybunie zachwycać się poziomem meczu, spora część publiki wybiera podnoszenie poziomu etanolu w organizmie w stadionowych zakamarkach.
CALCIO STORICO
Przenosimy się do Florencji. Tam mury mówią o potędze znanych intrygantów, rodzinki Medyceuszy, a niekończąca się kolejka do Galerii Uffizichświadczy o tym, że w środku nie natkniemy się na sztukę współczesną. Świętuje się tam też dzień św. Jana Chrzciciela, patrona miasta. Hucznie i na zabój. Calcio Storico z średniowiecznym rodowodem (reguły spisano w 1580 r.) eksperci oceniają jako połączenie rugby z walkami MMA. Podobają wam się migawki telewizyjne z amerykańsko-kanadyjskiego hokeja, gdzie znacznie ciekawsza od krążka w siatce jest młócka między zawodnikami? W takim razie Calcio Storico też się spodoba, tylko jeszcze bardziej. Ważniejsze od zdobycia gola na Piazza Santa Croce jest… zrobienie „kuku” przeciwnikowi. Bywa znacznie ciekawiej niż na Stadio Artemio Franchi, gdzie mecze rozgrywa Fiorentina. W walce, w której ścierają się reprezentanci dzielnic miasta, piłka i sędziowie są tylko zbędnym dodatkiem. Zdarza się, że rajcowie miejscy próbują tego bestialstwa zabronić, wprowadzają zakaz, ale po jakimś czasie go odwołują, bo tradycja zobowiązuje. Jeden z zawodników opisuje swój udział w rozgrywkach: „Przeszedłem piętnastogodzinną operację. W dłoni niosłem oko. Wybili mi wszystkie zęby”. Gratulujemy.
CHARYTATYWNIE
Kibice nie są tacy straszni, jak ich media malują. Sami czasem przyznają, że nie są aniołkami, ale jak robią coś pożytecznego, to dziennikarz z kulawą nogą nie zajrzy, aby o tym napisać. A jeśli już nawet przypełznie i co nieco napisze, to tekst znajdzie się gdzieś hen na dalekiej stronie, robiąc za zapchajdziurę. Co prawda, do Owsiaka czy Ochojskiej jeszcze daleka droga, ale kibic filantrop nie jest czymś niezwykłym.
Wymieńmy tu kilka kibicowskich pomysłów:
• oddawanie krwi,
• obdarowywanie dzieci w przedszkolach, ośrodkach opiekuńczo- -wychowawczych, szpitalach i hospicjach,
• pomaganie w budowie wałów przeciwpowodziowych, zbieranie i rozwożenie darów poszkodowanym,
• organizacja meczów i turniejów połączonych ze zbieraniem pieniędzy na leczenie chorych.
A oto najbardziej oryginalne pomysły:
• szalikowcy Polonii Warszawa adoptowali czarną jaguarzycę Beatę z warszawskiego zoo,
• Stowarzyszenie Kibiców Legii Warszawa „Sekcja Sympatyków” organizuje wyjazdy na mecze dla niepełnosprawnych kibiców „eLki”,
• fani Lecha ufundowali czterdzieści tysięcy kamizelek odblaskowych dla najmłodszych z myślą o bezpieczeństwie na drogach,
• kibice Manchesteru United zorganizowali zbiórkę ciepłych okryć dla bezdomnych,
• sympatycy Ruchu Chorzów w zimie rozdali dzieciom tysiąc czapek,
• miłośnicy chorzowskich piłkarzy zrzeszeni w fanklubie „Niebieskie Południe” pomagają uczniom w nauce,
• zwolennicy Falubazu Zielona Góra zorganizowali Wigilię dla bezdomnych i potrzebujących.
Skoro już jesteśmy w stolicy polskiego winiarstwa, właśnie w Lubuskiem wydarzyła się ściskająca za gardło historia. Żużlowi maniacy postanowili spełnić marzenie siedmioletniego Kacpra, który miał inne problemy niż rówieśnicy – implant, przeszczepy, chemioterapia. Ambicją dzielnego chłopca było zostanie żużlowcem. I stało się. Został liderem drużyny. Miał – jak przepisy każą – plastron z numerem i na rowerku wykonał rundę honorową, pozdrawiając tłumy. Fanatycy Falubazu przygotowali na tę okazję stosowną oprawę, poleciały serpentyny, odpalono race, wywieszono transparent: „Kacper trzymaj się! Będąc Falubazem, nie idziesz przez życie sam”.
Oczywiście o tych akcjach w mediach ogólnopolskich wiele nie słychać. No cóż, mafii włoskiej również zdarza się prowadzić działalność charytatywną, o której przecież niewiele wiemy.
CHWDP
Wszyscy wiedzą, „o co loto”. To tak, jakby tłumaczyć, co oznacza wyciągnięty środkowy palec. Jeśli jest jakiś problem z tym skrótem, to tylko w błędnej pisowni. A przecież słowo „chuj” w znaczeniu członek męski pojawia się już w XV w. Tak przynajmniej odnotowuje Jacek Lewinson w „Słowniku seksualizmów polskich”, podając przy okazji przykłady z literatury, takie jak bajka „O królewnie Pizdolonie”:
„Wszedł do baszty i bez krzyku
Porozpędzał wartowników!
Chujogromem swoim twardym
Połamał im halabardy!”.
Z kolei Maciej Grochowski w „Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów” przedstawia całą paletę zastosowań, choćby wśród biadolących studentów: „Nie dadzą mi tego stypendium. Kładę na to chuj” czy też „Zaliczyłeś już ten semestr? Chuj w bombki strzelił, choinki nie będzie”.
Sztandarowe hasło polskich kibiców dotarło nawet za granicę. W Anglii policja dostała prikaz, aby nie robić sobie fotek z polską młodzieżą, która nad mundurowych i majestatyczne widoczki posiadłości królowej przedkłada umieszczanie kartek i tabliczek z napisem „CHWDP”. Policji uświadomiono, że fotografia z napisem „Penis up the bottom of the Police” chwały nie przynosi. A tam nie przynosi, przecież internauci już rozszyfrowali, co ma oznaczać skrót w wersji poprawnej językowo: „CHWDP – Chata Wolna Dupczenie Pewne” lub niepoprawnej: „HWDP – Heniu Wozi Dupę Polonezem”.
Miałem sen, że pewnego dnia na stadionach będzie spokojniej i bardziej sielsko niż na dożynkach prezydenckich w Spale.
Miałem sen, że nie będzie przegranych spotkań, bo niepowodzenia powodują frustrację, co przekłada się na agresję.
Miałem sen, że drużynami nieodnoszącymi zwycięstw zajmie się minister ds. wykluczonych.
Miałem sen, że na stadionach będzie cicho jak w czytelni głównej Biblioteki Jagiellońskiej.
Miałem sen, że kibice nie będą oklaskami rozpraszać swoich zawodników i dyskryminować gwizdami rywali.
Miałem sen, że sędziowie piłkarscy będą jak druga żona Juliusza Cezara.
Miałem sen, że działaczom będzie zależało tylko na dobru polskiej piłki, a prezes PZPN swoje marne miesięczne zarobki przekaże w całości na szkolenie biednych, zdolnych dzieci.
No ale w końcu się obudziłem i to, co zobaczyłem, opisałem w tej książce.A
AAAAAAABY WYJAŚNIĆ
RODZAJE KIBICÓW
Wszyscy jesteśmy kibicami, ale nie okłamujmy się, kanapowo-fotelowymi. Dla 95 proc. rodaków wylegiwanie się przed telewizorem stanowi najważniejszą rozrywkę w życiu. Jeśli gimnastykujemy, to tylko kciuk, przerzucając kanały TV. Kiedyś, kiedy jeszcze nie było pilotów, to sobie choć człowiek zaznawał ruchu. Sportów nie uprawiamy, chyba że łóżkowy, o ile jeszcze mamy z kim.
Zaroiło się od kapciowych ekspertów. Kibice Adama Małysza zostali meteorologami, potrafią rozróżniać rodzaje wiatrów, które targają skoczkami, lepiej niż pogodynka Zubilewicz. Fani Kowalczyk stali się fizjoterapeutami, bez problemu po minie Bjoergen są w stanie rozpoznać, co dziś rano wzięła na astmę. A sympatycy Kubicy, nawet ci jeżdżący w zimie na letnich oponach, mogliby otwierać serwisy oponiarskie i wulkanizacyjne, bo na czym jak na czym, ale na doborze ogumienia znają się lepiej od tej zgrai cwaniaczków z mikrofonami przy buzi i słuchaweczkami w uszach.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie: „Kibicuje się tym, którzy akurat wygrywają”. Jak się okaże, że w piłce wodnej i w krykiecie mamy szanse na jakikolwiek medal, będziemy śledzić te dyscypliny z otwartymi japami. I oczywiście z czasem nabierzemy kanoniczej wiedzy połączonej z podejrzeniami, dlaczego nasi nie wygrywają – czy woda nie za bardzo chlorowana i czy prędkość odbijanej piłeczki właściwa.
Jest jednak taka dziwna mniejszość pośród nas, która zamiast w weekend pasjonować się oglądaniem „Familiady” i dostawać paroksyzmów śmiechu od dowcipów Strasburgera, wybiera się na obiekt górnolotnie nazywany w naszym kraju stadionem. Spróbujmy podzielić występujące tam towarzystwo:
• „ultrasi” to ci, którzy „nadają koloryt szarej polskiej piłce”. Ubrani w barwy klubu, ze śpiewem na ustach i oprawami meczowymi (flagami na kijach, serpentynami, kartonami, balonami, racami i innymi takimi) powodują, że trybuny żyją podczas meczów. Polacy osiągnęli w tej dziedzinie poziom mistrzowski, zbliżony do Argentyny i Brazylii, podczas gdy nasi boiskowi reprezentanci są w tyle za Gabonem i Burkina Faso. Tylko czekać, jak w rankingu FIFA przegoni nas Trynidad i Tobago czy Brytyjskie Wyspy Dziewicze.
• „aktywni”, czyli mówiąc prosto z mostu: chuligani. Chłopcy, którzy nie radzą sobie z nadprodukcją testosteronu i siłownię przedkładają nad czytelnię, a jak jadą do lasu, to zamiast koszyczka na grzyby biorą ze sobą ochraniacz na szczękę. Babci nie zamierzają odwiedzić, za wilka robią zwolennicy innej drużyny, a myśliwym jest policja, która nie wiedzieć czemu, stara się zapobiec „boksowi grupowemu”, czyli tzw. ustawkom.
• „pikniki”, czyli zwykli widzowie kupujący bilet na mecz jak do kina objazdowego czy peep show. Na mecz przychodzą z obowiązkową gazetą, którą wyściełają brudne siedzisko, aby nie ufajdać sobie „kościołowych” spodni. Ich nieodłącznym atrybutem jest również dostarczanie organizmowi białka i kwasów tłuszczowych poprzez dziobanie prażonego słonecznika. Albo zapychanie się batonikiem Picnic, w końcu nazwa zobowiązuje. Kibic „piknik” to najczęściej kibic sukcesu, który gotowy jest zapłacić za bilet tylko wtedy, gdy drużyna wygrywa bądź przyjeżdża co zacniejszy rywal.
Podział ten nie jest do końca miarodajny, gdyż może się zdarzyć, że w wyniku emocji na boisku (sprzedajny piłkarz, ustawiony sędzia, skorumpowany działacz) czy na trybunach (nieprofesjonalna ochrona, obraźliwe epitety przyjezdnych kibiców) całkiem grzeczny na co dzień „ultras” czy spokojny „piknik” mogą się przyłączyć do zakłócania spokoju. Możemy sobie także wyobrazić sytuację, że stadionowy miłośnik sportu walki zamiast dresu założy klubową koszulkę, będzie się cieszył, że drużyna zdobyła jakże ważne mistrzostwo, a nawet zaśpiewa jedyną frazę, którą zna na pamięć: „We are the champions – my friend”, a potem łłłyyyyeeeee…
Jeszcze innym kibicem specjalnej troski jest kibic na imprezach typu Euro 2012. Fani na takich spędach różnią się całkowicie od ligowego schematu. Na początku trzeba wylosować bilet, co jest znacznie trudniejsze niż trafie nie szóstki w totka. Jeśli jest się jednak przedstawicielem sponsora lub działaczem, znajomym czy rodziną osoby związanej z PZPN, to nasze szanse zaskakująco rosną. Wobec powyższego możemy być spokojni – pojedynczy chuligan, jeśli się znajdzie na stadionie, nawet nie wstanie z krzesełka, bo za jego plecami będą krzyczeć, żeby nie zasłaniał. Publika na meczach reprezentacji niczym specjalnie nie różni się od uczestników koncertu zespołu U Dwa, obserwatorów walk rycerskich na zamku w Golubiu-Dobrzyniu czy oglądaczy wyścigu kumoterek w Bukowinie Tatrzańskiej.
AGRESJA
W temacie „agresja” psycholodzy, biolodzy, prawnicy i inni tacy opublikowali już takie stosy papieru, że spokojnie zapełniłyby wszystkie punkty skupu makulatury w całym kraju. Promotorzy i recenzenci prac dyplomowych, widząc tytuł „Agresja wśród młodzieży coś tam, coś tam”, ziewają przeciągle. Jednakże opisując półświatek kibicowski, nie napisać o agresji, to tak jakby omawiając fenomen golfa, nie wspomnieć o kochankach Woodsa.
Fundamentalne pytanie brzmi: Dlaczego się biją? W miesięczniku „To My Kibice!” z roku 2003 pod tytułem „Męski sport” kryje się uzasadnienie: „Cóż, mają takie hobby, a może lepiej łazić po skałkach bez asekuracji, jeździć motorem na złamanie karku, skakać głową w dół na elastycznej linie? Dlaczego walczą? Przez lokalny patriotyzm. Miejscowości leżące blisko siebie w zasadzie nigdy nie darzyły się sympatią. Innym powodem jest duma. Żaden kibic nie pozwoli sobie na lżenie jego klubu oraz miasta”.
W tym samym periodyku w 2009 r. pod wszystko mówiącym tytułem „A co w tym… złego?” znajdujemy kolejne argumenty: „Dziesiątki milionów ludzi na całym świecie zachwyca oglądanie mężczyzn, którzy z pasji oraz za pieniądze okładają się pięściami. Więc pytam, dlaczego w Polsce ludzi, którzy robią to samo, ale za »darmo« i »po cichu« uważa się za »odpady społeczeństwa« i stawia przed sądem???”.
Nie brakuje obrońców i prób zrozumienia tych zachowań. Publicysta Janusz Korwin-Mikke na swoim blogu pisze: „Ja natomiast dziękuję Bogu, że taką młodzież jeszcze mamy. Skorą do bitki i do wypitki. Dawniej tacy się pojedynkowali, ale teraz jest d***kracja, więc walą się kijami do baseballa. Zgoda: czasem przesadzą i zabiją. Ale to ta potrafiąca zabić młodzież – a nie absolwenci filozofii UJ – będzie bronić kobiet, dzieci i nas, gdy przyjdą muzułmanie, Ukraińcy, Niemcy albo inni tacy!”. A pisarz Ian Buruma, wykładowca w Bard College, pisze wprost na łamach „Dziennika”: „Kraje potrzebują bohaterów i lepiej, żeby toczyli oni swoje wojny na stadionach niż na krwawych polach bitwy”.
Socjolog prof. Tomasz Szlendak: „Wyjaśnienie agresywnych zachowań mężczyzn odwołuje się do dwóch faktów: młodzi mężczyźni wchodzą właśnie na rynek matrymonialny (okupowany przez mężczyzn starszych) i pragną za sprawą ryzykanckich zachowań przypodobać się kobietom oraz – to ten drugi fakt – wywrzeć odpowiednie wrażenie na innych mężczyznach”.
No jasne. Przecież nad górnym Orinoko Indianie Waika (szczep puszczański) z rozpierającą dumą pokazywali sobie blizny po bójkach. W tym celu trzeba dokładnie ogolić sobie łepetynę (równie dokładnie jak współcześni skini), aby szramy uwidocznić. Wszystko dla przypodobania się miejscowym Pocahontas. Bo łyse, to bardziej męskie, falliczne, a jeszcze zadrapane i poobijane, to ho, ho. A potem już tylko „za warkocz i do jaskini”.
Zobaczmy jeszcze, jak to jest u naszych starszych braci w ewolucji. Antropolodzy odkryli, że nasi krewniacy, tj. szympansy, potrafią się pozabijać w walce o nowe tereny. A samice dybią na tych samców, którzy triumfowali w potyczce o supremację. Samice przyłączają się do zwycięzców! (Mam nadzieję, że za porównywanie człekokształtnych do kibiców małpy się nie obrażą).
A weźmy takie świnie, bardzo inteligentne istoty z IQ wyższym od psa. Specjaliści od trzody chlewnej stwierdzili, że agresja jest spowodowana:
• zbyt dużym zagęszczeniem zwierząt,
• nudą – obgryzają sobie wtedy uszy i ogony,
• łączeniem w czasie tuczu dwóch grup warchlaków ustalających przez walki hierarchię w stadzie.
Ileż tu podobieństw. Choćby takie przepełnienie w miejscu zamieszkania, w popularnych blokowiskach. Znaczący przykład dotyczy sławetnego Le Corbusiera i jego „megajednostki mieszkaniowej” w Marsylii z 300 mieszkaniami dla ponad 1500 osób. Na nic się zdały sugestie lekarzy, którzy uważali, że z powodu ścisku mieszkańcy będą zapadać na choroby psychiczne. W Nowym Jorku badacze wykazali zależność: im wyższy budynek, tym większa przestępczość.
Podczas deszczu dzieci się nudzą, a podczas meczu – kibice. Z powodu braku w naszym kraju Iniestów, Forlanów czy Messich obserwatorzy spotkań piłkarskich, zamiast ziewać, próbują się czymś zająć.
Walka o dominację w grupie też ma swoje znaczenie. Wystarczy wspomnieć o bitwach między Polakami na meczach reprezentacji. Wiedzą także o tym kibice Jagielloni Białystok i Paris Saint-Germain, którzy na własnej skórze doświadczyli, jak to jest, gdy zwaśnieni sympatycy tego samego klubu biorą się za łby. A już mecze reprezentacji Polski przeszły do historii jako areny walk bratobójczych. Roman Zielińki w swym pamiętniku pisze: „Podczas meczu Holandia – Polska w Rotterdamie holenderskie służby porządkowe rozdzieliły antagonistycznych Polaków”. Takiego rozeznania nie mieli czescy policjanci, którzy na meczu Czechy – Polska w Ostrawie nie mogli dać sobie rady z bijącymi się w swoim sektorze Polakami: „Bijeta se sami Polacy?” – zapytał rozpaczliwie funkcjonariusz, którego zszokowanie zacytował „Super Express”.
AMERYKA POŁUDNIOWA
Piłka latynoamerykańska, a zwłaszcza rywalizacja odwiecznych rywali: Brazylii i Argentyny, to nie tylko szmaciany balon i skrawek trawy. Według Tomasza Wołka: „Mecze między tymi zespołami to porachunki czysto piłkarskie, ale tło odgrywa ogromną rolę. Państwa te rywalizują na gruncie politycznym, kulturowym, duchowym i intelektualnym o prymat na kontynencie”.
Rywalizują też kibice, ba! Kiedy w takiej Polsce główne tematy rozmowy to pogoda, choroby i polityka, tam to wyczyny piłkarzy stanowią temat numer 1. Jerzy Pilch zaznacza: „Każda wielodzietna rodzina i każdy singiel interesuje się futbolem. Każdy polityk i każdy kloszard, intelektualiści i złodzieje, księża i babki klozetowe, profesorowie i bezecnice, miliarderzy i studenci, poeci i matrony – wszyscy żyją piłką nożną”. Inna pisarka, tym razem brazylijska, Clarice Lispector, która tylko raz w życiu zasiadła na trybunach, dzieli się smutną refleksją: „Nie mam żadnego prawa, by mówić o sobie jako o dobrym kibicu piłkarskim, czyli tym samym jako o dobrym Brazylijczyku”.
Na wskroś historyczna lektura Tony’ego Masona „Pasja milionów. Piłka nożna w Ameryce Południowej” nie pozostawia wątpliwości. Mecz to więcej niż święto. Wokół stadionu kwitł handel – sprzedawano na przykład cegły i skrzynki, aby kibic kurdupel mógł coś zobaczyć. Dla wielkich gwiazd głodowano, przesuwając pory rodzinnych posiłków, a zabawy dla młodzieży zaczynały się dopiero po dwudziestej z uwagi na odbywane mecze. Do myślenia daje też sporo anegdota, która opowiada o tym, jak to podczas ważnego meczu w Rio kibice do teatru przyszli z radiami, a podczas sztuki aktor miał się dopytywać o wynik.
Niestety, te futbolowe fascynacje mają też bardzo tragiczne reperkusje. W takiej Kolumbii za bycie piłkarzem, kibicem czy trenerem grozi najwyższy wymiar kary wymierzanej przez futbolowych opętańców. W 1994 r. Andres Escobar, a w 2001 r. Norberto Cadavid (obaj reprezentanci swego kraju) zostali zastrzeleni przez fanatyków w Medellin. W 2009 r. to kibic stał się ofiarą, gdyż wyraził się o zawodniku, że jest nędzny czy tam słaby. Piłkarz Javier Flórez grający w Atletico Junior de Barranquilla – mówiąc językiem Pasikowskiego – „wyrwał chwasta”. W tym samym roku trener Santa Fe otrzymał przed meczem instrukcje od radykalnego fana: jeśli nie wstawisz takiego a takiego zawodnika, „rozwalimy ciebie i twoją rodzinę”.
Latynoamerykańskie klimaty zafascynowały redaktorów „To My Kibice!”, którzy udali się na miejsce i wydali specjalny numer poświęcony tamtejszej piłce, zwłaszcza argentyńskiej. Wspomnieniowe historyjki:
• o zadymie z meczu Velez – Boca: „Kiedy gospodarze próbowali zaatakować gości siedzących na peronach, pojawili się stróże prawa. Wtedy liderzy barra brava Boca (którzy w celu ochrony swoich niejasnych interesów mają kontakty wszędzie, także na policji) przekupili mundurowych, a ci odjechali, dając obu ekipom pole do popisu”.
• o dossier Rafa Di Zeo, który jest szefem bandy barra brava Boca Juniors: „Prasa interesuje się nim tak jak gwiazdami show-biznesu, informując np., że wypoczywa na wczasach w Urugwaju itp. Niedawno dopadł go wymiar sprawiedliwości, który wymierzył mu 50 dni aresztu, ale okazuje się, że może sobie… wybrać dni, kiedy idzie siedzieć, kiedy chce wychodzi i w dowolnej chwili wraca do celi”.
Nie zabrakło również charakterystyki niegrzecznej ekipy La Doce: „Przede wszystkim ogromne pieniądze, oficjalnie klub płaci ekipie rocznie, bagatela, 3 miliony dolarów (w formie biletów i rozmaitych darowizn). W zamian za kasę klub ma zapewnioną współpracę i ochronę fanatyków, a oprócz tej oficjalnej gotówki nieoficjalnie przelewa się znacznie większą, bo np. zawodnicy chcący grać w Boca, muszą płacić haracz, dzięki któremu oni i ich rodziny stają się na mieście nietykalni…”.
W podsumowaniu wyraźnie wyczuwa się podziw dla opisywanych: „Mafia, chuligani, fanatyczni kibice, wszystko jednocześnie, to jest właśnie osławiona ekipa barra brava Boca Juniors”.B
BAŁKANY
Zanim zajrzymy na stadiony, sprawdźmy, czy teza o tubylcach, że „mają wyjątkowy talent do rozpoczynania wojen”, jest prawdziwa? Lektura książki „Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników” nie pozostawia złudzeń. Etnolog Božidar Jezernik zauważył, że nawet w językach bałkańskich słowo „Balkan” szybko stało się synonimem braku cywilizacji czy wręcz zacofania. Czarnogórcy to „nieustraszeni wojownicy ogromnej postury”. Nie zawracali sobie głowy takimi banałami, jak życie domowe, miłość czy seks, a to, co ich kręciło, to zemsta, bohaterstwo i śmierć.
Przyczyny okrucieństwa widziano w zwyczajach żywieniowych: „Kiedy Bośniak wstaje z łóżka, zaczyna dzień szklanką śliwowicy. Krótko przed lunchem wypija jeszcze dwie i zakąsza je słodyczami. Aby ukoić bolesne palenie w żołądku wywołane piciem, pożera cebulę i siekaną rzepę bez choćby kromki chleba; potem je ohydną kiszoną kapustę i twardą suszoną jagnięcinę. Następnie podaje się obfite porcje zupy z fasoli, a posiłek kończy kolejna śliwowica”. Nie dziwmy się zatem, że przy tak wysublimowanym menu nie pozostaje nic innego, jak chwycić za maczetę.
Symboliczny koniec Jugosławii nastąpił 13 maja 1990 r., kiedy Dinamo Zagrzeb podejmowało Crveną Zvezdę Belgrad. Chorwaci i Serbowie jeszcze nie z okopów, a z trybun, uzbrojeni po zęby, ruszyli na siebie. Fani z Belgradu z przewodnim hasłem: „Zagrzeb jest serbski”, a miejscowi z kwasem solnym służącym do sforsowania ogrodzeń. Bilans walk: dziesiątki rannych i piłkarze ewakuowani śmigłowcami ze stadionu. Bohaterem narodowym Chorwatów stał się „kopacz” (jak się okazało, nie tylko piłki) Zvonimir Boban, który widząc, jak policjant pałuje kibica Dinama, potraktował funkcjonariusza z buta.
Bałkany – beczka prochu. Lont już wystawał. Na stadion Maksimir przyniesiono zapałki. Kilka miesięcy później ładunek eksplodował… Na tym meczu pojawił się Željko Ražnatović, lepiej znany jako Arkan, ochraniający osobiście trenera Czerwonej Gwiazdy. Arkana możemy postawić w jednej alei „zasłużonych” złoczyńców obok Slobodana Miloševicia czy Radovana Karadžicia. A w tej książce wypada wspomnieć „serbskiego Ala Capone” z uwagi na „zasługi” na niwie kibicowskiej. Pięć tysięcy jego ludzi było doskonale uzbrojonych i rewelacyjnie opłacanych z pieniędzy pochodzących z grabieży. Kiedy nie przelewali krwi (m.in. masakra pacjentów szpitala w Vukovarze), regenerowali siły na lewych papierach w luksusowych kurortach basenu Morza Śródziemnego. Arkan miał skąd brać towarzystwo do walki, gdyż przed wybuchem wojny dowodził bojówką chuliganów Zvezdy. Później stadionowym zadymiarzom przyszło walczyć o Wielką Serbię.
Po wojnie związki Arkana ze sportem nie osłabły. Trzeba było gdzieś prać brudne pieniądze, a najprzyjemniej, jeśli można się przy tym bawić w futbol. Gdy nie pozwolono mu na zakup Crvenej Zvezdy, kupił kosowski FK Priština, przeganiając z niego Albańczyków, ale klubu nie dopuszczono do rozgrywek ligowych. Z kolei kiedy nabył belgradzki klub osiedlowy Obilić i zdobył z nim mistrzostwo, nie przypadło to znowu do gustu europejskiemu środowisku piłkarskiemu. Zdaje się, że słusznie, gdyż piłkarze drużyn przeciwnych byli instruowani, co się z nimi stanie, jak strzelą bramkę, a sędziami przed i po meczu osobiście opiekowali się ludzie Arkana – najczęściej chłopcy z placu broni. Tego ludobójcy nie ma już wśród nas. Został zastrzelony prawdopodobnie przez służby specjalne.
By lepiej zrozumieć bałkański kocioł, prześledźmy jeszcze obecną strukturę kibiców. Po kolei. Jesteśmy w Serbii – tu prawie wszystkie sympatie kierują się do Belgradu. To niekwestionowana kibicowska stolica kraju, a potem długo, długo nic.
Jest więc w Belgradzie Crvena Zvezda, klub milicyjny z przydomkiem Cigani. Cyganie, gdyż dawny hymn tego klubu był ułożony na romską nutę. Choć na stadionie wśród kibiców pojawiały się w kolejnych okresach różne opcje polityczne z nacjonalistami na czele, to dla wielu większym wrogiem niż Chorwaci był lokalny serbski rywal Partizan – klub wojskowy z przydomkiem kibiców Grobari. Ponoć nie dlatego, że odsyłają swych przeciwników w ręce rzeczonych grabarzy, ale z uwagi na czarne barwy, w jakich grali zawodnicy.
Trzecia siła na Bałkanach to Vojvodina Nowy Sad. Niełatwo się tu kibicuje, bo do Belgradu jest zaledwie 100 km, a do miasta po wojnie przybyły dziesiątki tysięcy uchodźców, którzy w znakomitej większości kibicowali, pewnie nie zgadniecie… Crvenej Zvezdzie lub Partizanowi.
W Chorwacji warto zobaczyć derby Dinamo Zagrzeb – Hajduk Split. Pod hasłem „Kochamy Cię mamo, lecz nie bardziej niż Dinamo” podpisuje się wielu mieszkańców nie tylko stolicy tego kraju. Miejsce na chorwackim kibicowskim pudle zajmują jeszcze kibice HNK Rijeka, którzy podczas derbów wybrzeża z Hajdukiem akcentowali swoje pochodzenie: „Nasze matki się starały, dlatego nie jesteśmy osłami, lecz prawdziwymi ludźmi”.
W Bośni kibice dopingują: Željezničara Sarajewo (najwięcej fanów w całym kraju), FK Sarajewo (działa przy nim słynna grupa o wiele mówiącej nazwie Horde Zla) i Slaviję Sarajewo (wśród sympatyków głównie Serbowie).
W stolicy Hercegowiny, Mostarze, gdzie bratobójczo tłukli się między sobą Bośniacy z Chorwatami przeciwko Serbom, a potem Bośniacy z Chorwatami, mamy derby pomiędzy bośniackim klubem FK Velez Mostar a chorwackim HŠK Zrinjski Mostar.
W Czarnogórze najwięcej kibiców ma stołeczna Budućnost Podgorica (dawny Titograd), której ponadnarodowo kibicują miejscowi Czarnogórzanie i Serbowie. Jej kibice nazywają się Varvari, czyli barbarzyńcy. Tu łączy klub, bo gdy grają drużyny narodowe, kibice tego samego klubu dopingują różne reprezentacje!
Mozaika historyczno-kulturowo-kibicowska byłej Jugosławii jest prosta jak baranie rogi. A czy będzie spokojnie? W Serbii w ciągu 8 ostatnich lat w wyniku potyczek meczowych zginęło 7 kibiców. Zamknąć stadiony i rozwiązać ligę? Nie ma takiej potrzeby, okazja zawsze się znajdzie. Na turnieju tenisa ziemnego Australian Open Serbowie i Bośniacy, zamiast podziwiać wymianę piłek, woleli wymieniać się między sobą butelkami i krzesełkami wyrwanymi z trybun.
BILET NA MECZ
Głównym atrybutem biletu jest jego cena. W tej sprawie zabrał głos Paweł Zarzeczny w „Polska The Times”, który nie wytrzymał biadoleń kibiców Legii na cennik widowiska piłkarskiego. Zaczął od przypomnienia: „Czy wiecie, że do dzisiaj pamiętam ceny biletów na Legię z roku 1969? Legia miała wtedy Deynę, Brychczego, Gadochę, Władka Grotyńskiego, Andrzeja Zygmunta, co to łamał nogi każdemu (…). Wejściówka na »krytą« kosztowała aż 35 złotych. 35!!! A na »żylet« aż 15. Nie było mnie stać”. Potem pochwalił drożyznę, co w naszym społeczeństwie jawić się musi niczym szarlataństwo: „Jeżeli my się tego kiedyś nie nauczymy, że za dobry towar trzeba zapłacić, no to skąd weźmiemy pieniążki na kupno Messiego? Rooneya? Jak załatwimy Ligę Mistrzów… i mistrzów? Myślicie, że za darmo do nas przyjdą, bo polubili Ząbkowską? (…) Chodzę na mecze Legii od czterdziestu lat. I wiem, że tam musi być drogo. Jeżeli ma być dobrze. A będzie jeszcze drożej. Pamiętaj, że z tych twoich biletów kupimy może kiedyś Rooneya? A Messi? Pomyślimy. Jak dla mnie jest za chudy”.
Cennik pozostawia zresztą dużo do życzenia nie tylko w stolicy. Jeden z sympatyków dolnośląskiej drużyny tak opisał swoją „satysfakcję” ze stosunku jakości do ceny: „Na drewniaków ze Śląska Wrocław płacę 40 PLN i mam za to: flagę WKS-u zakrywającą całą trybunę i zero widoczności; stojących kiboli i 40 proc. widoczności, jak flaga zwinięta; przekleństw do wyboru i koloru; deszcz za kołnierzem, jak pada; brudne krzesełka; obszczane toalety bez papieru; prymitywną małą gastronomię; od czasu do czasu zadymy, więc dzieciaków nie zabieram. O grze nie wspomnę, bo nie ma o czym”.
Malkontentów nigdy nie brakuje, ale przynajmniej we Wrocławiu co nieco się zmieniło. Na lepsze.
Przed derbami Krakowa czytelnicy usłużnie donieśli „Gazecie Wyborczej: „W środę rano wybrałem się na stadion przy Reymonta. Sprzedaż biletów miała się zacząć o godz. 11, dlatego pojawiłem się dwie godziny wcześniej. Kilka minut po godz. 11 przed kasę dla sektora C zajechało pięć samochodów, z których wyskoczyło kilkunastu osiłków. Ekipa wepchnęła się pod kasę, jeden z mężczyzn stwierdził, że od tej pory bilety kupują tylko oni i ewentualnie kobiety z dziećmi. Rzeczywiście, kilka pań zdobyło wejściówki. Reszta kibiców tylko bezsilnie patrzyła, jak grupa karków wykupywała po kilka sztuk biletów. Jeden z kolejkowiczów próbował się stawiać, ale dostał kilka ciosów w twarz i w brzuch. Po kilkudziesięciu minutach kasa została zamknięta. Panowie, którzy je wykupili, od razu oferowali wejściówki kupione za 40 zł po 100 zł od sztuki. Wszystkiemu przyglądało się dwóch ochroniarzy…”.
Powyższe zdarzenia mogłyby prowokować nas do utyskiwań na niedobrych koni i polski grajdołek, gdyby nie fakt, że to nie nasz patent (według Zbigniewa Bońka koniki to włoska specjalność), no i że czasem są oni po prostu przydatni. Zwłaszcza dla turysty, który chce obejrzeć mecz za granicą, tam gdzie kas nie ma przy stadionach albo są zamknięte, a bilety kupuje się w wyznaczonych punktach na mieście, do których niełatwo trafić. Czy więc konik nie jest sensownym wynalazkiem dla człowieka ciężkiej pracy, którego stać nawet na droższy bilet, tylko mu czasu brak na wystawanie w kolejkach godzinami? Oczywiście możemy z tym walczyć, tak jak przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, gdzie komuniści wyrazili gotowość zamykania koników w obozach pracy, acz i tam czarny rynek biletowy kwitł w najlepsze. Nawet w Wielkiej Brytanii to walka niezwykle trudna. Przekonali się o tym organizatorzy Pucharu Anglii na Wembley. Bilety na bój Chelsea z Evertonem „chodziły po internecie”, mimo że nie były jeszcze oficjalnie wydrukowane…
BOHURT
Pojawiła się ostatnimi czasy moda na inscenizacje bitew. Dzieciaki mają frajdę, bo historii uczą się w sposób ciekawszy niż zwyczajowe zakuwanie dat wojen punickich z podręczników. Minusem takich spędów jest to, że trzeba później swoje odstać w korkach. Kierowcy muszą być mężni jak Jurand ze Spychowa i trzymać nerwy na wodzy niczym Jagienka czyhająca na niedźwiedzia.
Jedna z najsłynniejszych „powtórek z przeszłości” rozgrywa się oczywiście na polach Grunwaldu. A tzw. bohurt to nic innego jak średniowieczna nawalanka całkiem na serio, która odbywała się w dzień poprzedzający główną imprezę. Na placu boju rękawice rzucali sobie Polacy ze… wschodnim sąsiadem. W ramach rewanżu za cud nad Wisłą czy za 17 września 1939 r.? Nie wiemy. Problem polegał na tym, że te starcia w wersji hardcore jako żywo przypominały ustawki chuliganów. Tyle że w przyłbicach, kolczugach, karacenach, szyszakach, misiurkach etc. A i mieczów mieli dostatek. Nic dziwnego, że krew tryskała niczym w rzeźni, a byli i tacy, którzy odnieśli rany kłute i szarpane. Wobec powyższego organizatorzy, mając na uwadze dobro budżetu państwa („darmowe” leczenie, zwolnienia L-4, renty), zabronili naparzania.C
C₂H₅OH
Trzeba wiedzieć, kiedy, gdzie, z kim i ile wypić. Czy kibice stosują się do tej życiowej prawdy? To zależy jacy. Jeszcze kilka lat temu w kibicowskiej gazetce „Stadion” można było znaleźć następującą wskazówkę: „Nie chlejcie za dużo alkoholu – wyjazd jest krótki i nie zdążycie wytrzeźwieć, a pobyt w stołecznej izbie nie należy do najprzyjemniejszych”. Podczas ostatniego meczu Polaków na Ukrainie gazeta „Sportywka” donosiła: „Okowitą, którą polscy kibice musieli zdeponować przy służbowym wejściu, można byłoby uraczyć batalion milicji”. Bywały czasy, kiedy wniesienie butelczyny na stadion stanowiło nie lada wyczyn. Kazik Staszewski wspomina: „To był pierwszy mecz po wprowadzeniu stanu wojennego. W każdym sektorze wojsko. Siedzieli w rzędach od góry do dołu i od prawej do lewej, żeby kibiców podzielić na możliwie małe grupki. W drodze na miejsce przechodziło się przez trzy kontrole: na bramce, przed trybuną, przed wejściem do sektora. Do tego wszędzie milicja z psami. Kompletny Sajgon. Jak ten koleś wniósł wódkę, nie wiem do dzisiaj, chyba w rękawie. Zadziałaliśmy socjotechniką – nas skontrolowali dokładnie, jego pobieżnie. I jeszcze żeśmy to wypili! Podczas konsumpcji momentalnie zjawił się jakiś tajniak, grożąc wyprowadzeniem ze stadionu. Ale Fuzja miał gadkę, zagadał i esbek dał nam spokój, a chyba nawet się z nami napił”.
Brytyjscy kibice okupują puby przed, po, a bywa, że i w trakcie meczu. Wypijany trunek robi swoje, stąd w ruch idą pięści i szkło. Taka to saloonowa zadyma w dawnym westernowym stylu. A nasi „miłośnicy mocnych wrażeń” nie piją. Chuligan z krwi i kości ma być czujny, zwarty i gotowy do walki. Jeśli chodzi o płyny, preferowany jest bardzo zdrowy tryb życia. Szef wydziału prewencji jednej z komend wojewódzkich mówi: „Zdarza się, że zatrzymujemy kogoś, proponujemy kawę, herbatę, a on: tylko wodę. Bo teina czy kofeina szkodzi”.
I ma to swoje odzwierciedlenie w historii: potyczki wojenne a trunki. Bywało okrutnie. Już w VII wieku p.n.e. okupujący Persję Scytowie upili się, a następnie zostali wybici podczas uczty. Nie dziwi zatem zakaz wydany 2000 lat p.n.e., zabraniający picia alkoholu w armii egipskiej. W 1066 r. Saksończycy dostali łupnia od Normanów, którzy ponoć byli mniej pijani. W każdym razie tak się wydaje badaczom dziejów, bo alkomatów natenczas nie używano zbyt powszechnie. Z kolei po bitwie pod Grunwaldem nasi znaleźli wozy z beczkami pełnymi wina, które polski król w obawie przed „niewydajnością” armii kazał porozbijać i opróżnić. Już w wieku XX, a dokładniej w 1908 r., Mikołaj II wycofał darmowe przydziały wódki dla wojska i zarządził podwyżkę cen alkoholu, zdając sobie sprawę z tego, że rosyjska armia przegrała wojnę z Japończykami, bo była wiecznie pijana. Przykłady można by mnożyć.
Zbliża się wielkimi krokami Euro 2012 i należy odpowiedzieć na pytanie: czy na stadionach będzie piwo, choćby i słabe? UEFA naciskała na nasze władze, mając w tym interes finansowy w postaci bogatego sponsora. A my? Władzuchna początkowo była na nie, o czym zawiadamiała odpowiednia ustawa, ale koniec końców Bronisław Komorowski podpisał ustawę i możliwość upijania się piwem cieńkuszem (ma mieć mniej niż 3,5 proc.). Najciekawsze, że Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców też jest temu pomysłowi przeciwny. Tak, tak, moi mili, okazuje się, że kibice (a przynajmniej ich reprezentanci) nie chcą piwa na obiektach sportowych! W cywilizowanych krajach to nie problem (nawet na basenach), ale u nas… No cóż, zamiast na trybunie zachwycać się poziomem meczu, spora część publiki wybiera podnoszenie poziomu etanolu w organizmie w stadionowych zakamarkach.
CALCIO STORICO
Przenosimy się do Florencji. Tam mury mówią o potędze znanych intrygantów, rodzinki Medyceuszy, a niekończąca się kolejka do Galerii Uffizichświadczy o tym, że w środku nie natkniemy się na sztukę współczesną. Świętuje się tam też dzień św. Jana Chrzciciela, patrona miasta. Hucznie i na zabój. Calcio Storico z średniowiecznym rodowodem (reguły spisano w 1580 r.) eksperci oceniają jako połączenie rugby z walkami MMA. Podobają wam się migawki telewizyjne z amerykańsko-kanadyjskiego hokeja, gdzie znacznie ciekawsza od krążka w siatce jest młócka między zawodnikami? W takim razie Calcio Storico też się spodoba, tylko jeszcze bardziej. Ważniejsze od zdobycia gola na Piazza Santa Croce jest… zrobienie „kuku” przeciwnikowi. Bywa znacznie ciekawiej niż na Stadio Artemio Franchi, gdzie mecze rozgrywa Fiorentina. W walce, w której ścierają się reprezentanci dzielnic miasta, piłka i sędziowie są tylko zbędnym dodatkiem. Zdarza się, że rajcowie miejscy próbują tego bestialstwa zabronić, wprowadzają zakaz, ale po jakimś czasie go odwołują, bo tradycja zobowiązuje. Jeden z zawodników opisuje swój udział w rozgrywkach: „Przeszedłem piętnastogodzinną operację. W dłoni niosłem oko. Wybili mi wszystkie zęby”. Gratulujemy.
CHARYTATYWNIE
Kibice nie są tacy straszni, jak ich media malują. Sami czasem przyznają, że nie są aniołkami, ale jak robią coś pożytecznego, to dziennikarz z kulawą nogą nie zajrzy, aby o tym napisać. A jeśli już nawet przypełznie i co nieco napisze, to tekst znajdzie się gdzieś hen na dalekiej stronie, robiąc za zapchajdziurę. Co prawda, do Owsiaka czy Ochojskiej jeszcze daleka droga, ale kibic filantrop nie jest czymś niezwykłym.
Wymieńmy tu kilka kibicowskich pomysłów:
• oddawanie krwi,
• obdarowywanie dzieci w przedszkolach, ośrodkach opiekuńczo- -wychowawczych, szpitalach i hospicjach,
• pomaganie w budowie wałów przeciwpowodziowych, zbieranie i rozwożenie darów poszkodowanym,
• organizacja meczów i turniejów połączonych ze zbieraniem pieniędzy na leczenie chorych.
A oto najbardziej oryginalne pomysły:
• szalikowcy Polonii Warszawa adoptowali czarną jaguarzycę Beatę z warszawskiego zoo,
• Stowarzyszenie Kibiców Legii Warszawa „Sekcja Sympatyków” organizuje wyjazdy na mecze dla niepełnosprawnych kibiców „eLki”,
• fani Lecha ufundowali czterdzieści tysięcy kamizelek odblaskowych dla najmłodszych z myślą o bezpieczeństwie na drogach,
• kibice Manchesteru United zorganizowali zbiórkę ciepłych okryć dla bezdomnych,
• sympatycy Ruchu Chorzów w zimie rozdali dzieciom tysiąc czapek,
• miłośnicy chorzowskich piłkarzy zrzeszeni w fanklubie „Niebieskie Południe” pomagają uczniom w nauce,
• zwolennicy Falubazu Zielona Góra zorganizowali Wigilię dla bezdomnych i potrzebujących.
Skoro już jesteśmy w stolicy polskiego winiarstwa, właśnie w Lubuskiem wydarzyła się ściskająca za gardło historia. Żużlowi maniacy postanowili spełnić marzenie siedmioletniego Kacpra, który miał inne problemy niż rówieśnicy – implant, przeszczepy, chemioterapia. Ambicją dzielnego chłopca było zostanie żużlowcem. I stało się. Został liderem drużyny. Miał – jak przepisy każą – plastron z numerem i na rowerku wykonał rundę honorową, pozdrawiając tłumy. Fanatycy Falubazu przygotowali na tę okazję stosowną oprawę, poleciały serpentyny, odpalono race, wywieszono transparent: „Kacper trzymaj się! Będąc Falubazem, nie idziesz przez życie sam”.
Oczywiście o tych akcjach w mediach ogólnopolskich wiele nie słychać. No cóż, mafii włoskiej również zdarza się prowadzić działalność charytatywną, o której przecież niewiele wiemy.
CHWDP
Wszyscy wiedzą, „o co loto”. To tak, jakby tłumaczyć, co oznacza wyciągnięty środkowy palec. Jeśli jest jakiś problem z tym skrótem, to tylko w błędnej pisowni. A przecież słowo „chuj” w znaczeniu członek męski pojawia się już w XV w. Tak przynajmniej odnotowuje Jacek Lewinson w „Słowniku seksualizmów polskich”, podając przy okazji przykłady z literatury, takie jak bajka „O królewnie Pizdolonie”:
„Wszedł do baszty i bez krzyku
Porozpędzał wartowników!
Chujogromem swoim twardym
Połamał im halabardy!”.
Z kolei Maciej Grochowski w „Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów” przedstawia całą paletę zastosowań, choćby wśród biadolących studentów: „Nie dadzą mi tego stypendium. Kładę na to chuj” czy też „Zaliczyłeś już ten semestr? Chuj w bombki strzelił, choinki nie będzie”.
Sztandarowe hasło polskich kibiców dotarło nawet za granicę. W Anglii policja dostała prikaz, aby nie robić sobie fotek z polską młodzieżą, która nad mundurowych i majestatyczne widoczki posiadłości królowej przedkłada umieszczanie kartek i tabliczek z napisem „CHWDP”. Policji uświadomiono, że fotografia z napisem „Penis up the bottom of the Police” chwały nie przynosi. A tam nie przynosi, przecież internauci już rozszyfrowali, co ma oznaczać skrót w wersji poprawnej językowo: „CHWDP – Chata Wolna Dupczenie Pewne” lub niepoprawnej: „HWDP – Heniu Wozi Dupę Polonezem”.
więcej..