Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Kiedy Bóg odwrócił wzrok - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy Bóg odwrócił wzrok - ebook

Opowieść o wojennym dzieciństwie Wiesława Adamczyka spędzonym na Syberii i naznaczonym sowieckim barbarzyństwem.

Autor był małym chłopcem, gdy w maju 1940 roku wraz z matką i rodzeństwem deportowano go na sowiecką Syberię. Jego ojciec, oficer Wojska Polskiego, wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, zginął jako jedna z tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej. Rozdzielenie rodziny i wysiedlenie zapoczątkowało dziesięcioletnią tułaczkę. Skrajnie trudne warunki życia w Kazachstanie, głód, karkołomna ucieczka z ZSRR, śmierć matki, obozy dla uchodźców, rodziny zastępcze – tę drogę, tak jak Autor, przeszło tysiące Polaków.

W pasjonujących wspomnieniach Wiesław Adamczyk oddaje głos ofiarom sowieckiego barbarzyństwa. Bezkompromisowa, przejmująca opowieść jest zapisem utraty dziecięcej niewinności i zmagań z rozpaczą, przez które przechodził mały chłopiec.

W opracowaniach dotyczących II wojny światowej często przemilcza się tę mroczną kartę europejskiej historii, pozostającą w cieniu Holokaustu. Wydarzenia na niej zapisane wciąż jeszcze czekają, by w pełni oddać im historyczną sprawiedliwość.

Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Żaden jednak nie jest bardziej pouczający, wzruszający i piękniej napisany niż Kiedy Bóg odwrócił wzrok. - z Przedmowy Normana Daviesa

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-734-5
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Ogól­nie rzecz bio­rąc, można zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że więk­szość Bry­tyj­czy­ków i Ame­ry­ka­nów w nie­wiel­kim stop­niu uświa­da­mia sobie, iż to druga wojna świa­towa ukształ­to­wała świat, w któ­rym żyjemy. Stany Zjed­no­czone są na­dal naj­sil­niej­szym pań­stwem, kwit­nie pokój i demo­kra­cja, a tota­li­tar­nym potwo­rom, które stra­szyły pięć­dzie­siąt i sześć­dzie­siąt lat temu, urwano łeb. Zimna wojna, którą można uznać za pochodną nie­roz­strzy­gnię­tych spraw z 1945 roku, sku­tecz­nie zdo­mi­no­wała drugą połowę dwu­dzie­stego wieku. Dopiero nie­dawno, po 11 wrze­śnia 2001, zosta­li­śmy zmu­szeni uznać, że na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej poja­wił się nowy ter­ror oraz zwią­zane z nim wyzwa­nia.

Pomimo upływu czasu powszechne wspo­mnie­nie dru­giej wojny świa­to­wej pozo­staje jed­nak na­dal zaska­ku­jąco znie­kształ­cone i nie­pełne. Pamię­tamy bitwy, w któ­rych uczest­ni­czyły woj­ska naszych państw; oglą­damy filmy, poczy­na­jąc od _The Dam Busters_ i _Mostu na rzece Kwai_, a koń­cząc na _Bitwie o Ardeny_ i _Sze­re­gowcu Ryanie_; nie mamy cie­nia wąt­pli­wo­ści co do nie­kła­ma­nego zła tkwią­cego we wro­gach, z któ­rymi wal­czy­li­śmy. A nade wszystko usta­wicz­nie – słusz­nie – przy­po­mina się nam o żydow­skim holo­kau­ście – naj­skraj­niej­szym przy­kła­dzie zbrodni hitle­ry­zmu.

Nie­stety, ten kon­wen­cjo­nalny sche­mat nie przed­sta­wia kom­plet­nego obrazu wojny. Zawiera nie­jedno puste miej­sce i nie uwzględ­nia zasad­ni­czego moral­nego dyle­matu, który powstał z chwilą, gdy w celu poko­na­nia nazi­stow­skich Nie­miec zachod­nie mocar­stwa połą­czyły swe siły ze Związ­kiem Radziec­kim. Wielu ludzi było pod­ów­czas skłon­nych uwie­rzyć, iż Józef Sta­lin jest, jak zwały go nasze media, _Uncle Joe_. Zmy­leni pomocą oraz boha­ter­stwem Armii Czer­wo­nej ludzie ci zakła­dali odru­chowo, że Sowie­tom przy­świe­cają te same co nam cele, że sowiecki komu­nizm pro­pa­guje „inny model demo­kra­cji” oraz że Armia Czer­wona wyswo­ba­dza narody, które najeż­dża. Wiemy, że owe zro­dzone w wojen­nym cza­sie poglądy były z gruntu fał­szywe. W rze­czy­wi­sto­ści reżim sta­li­now­ski pono­sił odpo­wie­dzial­ność za masowe egze­ku­cje na nie­da­jącą się z niczym porów­nać skalę. Komu­nizm w sowiec­kim stylu oka­zał się tra­gicz­nym doświad­cze­niem dla tych, któ­rzy go przy­jęli. I w roku 1945 tyle samo euro­pej­skich naro­dów popa­dło w znie­wo­le­nie, ile zostało wyswo­bo­dzo­nych. Innymi słowy, Sojusz­ni­cze Zwy­cię­stwo Wol­no­ści i Spra­wie­dli­wo­ści oka­zało się pyr­ru­sowe.

Wie­sław (Wesley) Adam­czyk nader prze­ko­nu­jąco obnaża tę nie­rów­no­wagę mię­dzy praw­dzi­wym a fał­szy­wym obra­zem. Z nad­zwy­czajną dokład­no­ścią oraz wielką wraż­li­wo­ścią opo­wiada histo­rię wła­snego wojen­nego dzie­ciń­stwa, przed­sta­wia­jąc tra­giczne doświad­cze­nie rodziny jasno i wni­kli­wie niczym wytrawny pisarz. Począ­tek owego doświad­cze­nia przy­pada na ten sam czas we wschod­niej Pol­sce, w któ­rym w zachod­niej czę­ści kraju nazi­ści budują Auschwitz i zakła­dają war­szaw­skie getto. Roz­po­czyna się ono bole­snym poże­gna­niem autora z ojcem, któ­rego już nie­długo zamor­duje sta­li­now­ska poli­cja, oraz budzą­cym grozę wyrzu­ce­niem rodziny z domu. Następ­nie roz­wija się w trzy­ty­go­dniową podróż zatło­czo­nymi bydlę­cymi wago­nami, poprzez głód i śnieżne pustki dale­kiej Sybe­rii, poprzez nie­ustanne prze­słu­cha­nia i upo­ko­rze­nia, aż do naj­czar­niej­szej ze wszyst­kich godziny, w któ­rej jego umę­czona matka umiera u progu wol­no­ści. Autor wita koniec wojny jako jedna z pięć­dzie­się­ciu tysięcy pol­skich sie­rot, które prze­żyły sybe­ryj­skie zesła­nie, choć cze­kały je jesz­cze lata zagu­bie­nia i nie­po­wo­dzeń, poprze­dza­ją­cych osią­gnię­cie bez­piecz­nej przy­stani i obie­cu­ją­cej przy­szło­ści w Ame­ryce.

To nad­zwy­czajne, że barwne wspo­mnie­nia Adam­czyka prze­cho­wały się głę­boko ukryte ponad pół wieku. Tamy tłu­mio­nej pamięci puściły dopiero w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy oświad­cze­nie pre­zy­denta Micha­iła Gor­ba­czowa, potwier­dza­jące sowiecką odpo­wie­dzial­ność za masa­krę katyń­ską, wyja­śniło auto­rowi tajem­nicę losu jego zagi­nio­nego ojca i kiedy ci, któ­rzy tak jak on pozo­stali przy życiu, mogli oso­bi­ście poje­chać do Nie­ludz­kiej Ziemi, by oddać ostatni hołd dawno utra­co­nym bli­skim oraz roda­kom. W tym cza­sie autor pro­wa­dził rzecz jasna wiele histo­rycz­nych badań, by zagwa­ran­to­wać rze­tel­ność opo­wie­ści, oraz posiadł sztukę porząd­ko­wa­nia myśli i nader wpraw­nego wła­da­nia pió­rem. Czym wyświad­czył cenną przy­sługę tym, któ­rzy zechcą prze­czy­tać o try­um­fie ludz­kiego ducha lub zyskać głęb­sze zro­zu­mie­nie dru­giej wojny świa­to­wej.

Znam wiele opi­sów sybe­ryj­skiej ody­sei oraz innych zapo­mnia­nych wojen­nych dzie­jów. Ale żaden nie jest bar­dziej poucza­jący, bar­dziej wzru­sza­jący i pięk­niej napi­sany ani­żeli _Kiedy Bóg odwró­cił wzrok_.

Nor­man DaviesPodziękowania

Jestem wdzięczny wielu ludziom róż­nych naro­do­wo­ści (zbyt wielu, by ich tu wymie­nić) – tym, któ­rzy pomo­gli mi prze­trwać ody­seję mego dzie­ciń­stwa, tym, któ­rzy zachę­cili mnie do napi­sa­nia tej książki, tym, któ­rzy pomo­gli przy­wo­łać prze­szłość, i wszyst­kim, któ­rzy choćby w nie­wiel­kim stop­niu spra­wili, że moja książka jest tym, czym jest: przed­się­wzię­ciem ludz­kiego ducha. W szcze­gól­no­ści dzię­kuję Cze­sła­wie Adam­czyk (mojej bra­to­wej), Soha­ilowi Bahu, Mas­so­udowi Bana­nowi, Bar­ba­rze Basiń­skiej, Mary Jean Coul­son, Ken­ne­thowi i Ellie Dubrau, Maryli Dudziak, Ali­cji Edwards, Lee i Kay Eswor­thym, Richar­dowi Gre­bowi, Iwo­nie Gron­kow­skiej-Rzecz­kow­skiej, Diane Inglot, Tere­sie Kaczo­row­skiej, Yvonne Kamin­ski (mojej sio­strze­nicy), Janowi Kawec­kiemu, Bory­sowi Liech­te­nowi, Ste­ve­nowi Luc­kew, Sta­ni­sła­wowi Mach­ni­kowi, Zofii Mach­nik-Hamar­neh, Rober­cie Marsh, Kazi­mie­rzowi Mone­cie, Ane­cie Naszyń­skiej, Vene­cie Popo­vej, Bar­ba­rze Pro­cop (mojej sio­strze­nicy), Janice Ryder, Jose­phowi Stur­gi­sowi, Ada­mowi Szy­me­lowi, ojcu Zyg­mun­towi Wazowi, Leopol­dowi Wit­kow­skiemu, Jagnie Wri­ght, Adol­fowi Wró­blowi, Kry­sty­nie Ziemło oraz Mile­sowi Zim­mer­ma­nowi.

Dzię­kuję rów­nież nastę­pu­ją­cym insty­tu­cjom i oso­bom za udo­stęp­nie­nie ich archi­wów oraz dostar­cze­nie infor­ma­cji: Ire­nie Czer­ni­chow­skiej z Archi­wum Hoover Insti­tu­tion w Stan­ford (Kali­for­nia); Zdzi­sła­wowi Kowal­skiemu z Cen­tral­nego Archi­wum Woj­sko­wego w War­sza­wie; pra­cow­ni­kom Liver­pool Uni­ver­sity; Wła­dy­sła­wowi Dusie­wi­czowi z Fun­da­cji Rodzin Katyń­skich w War­sza­wie; Janowi Lory­sowi z Polish Museum of Ame­rica w Chi­cago; Fran­cisz­kowi Kostrze­wie i Roma­nowi Siko­rze z Pol­skiego Muzeum Kolej­nic­twa w Kra­ko­wie; Geo­rge’owi Kamin­skiemu z Turn Key Com­mu­ni­ca­tions Servi­ces w Chi­cago; Ste­fa­nowi Wiśniew­skiemu, zało­ży­cie­lowi i pro­wa­dzą­cemu Grupę Kresy-Sybe­ria w Syd­ney, oraz pro­fe­so­rom Woj­cie­chowi Mater­skiemu i Andrze­jowi Korzo­nowi z Pol­skiej Aka­de­mii Nauk w War­sza­wie.

Chciał­bym rów­nież wyra­zić głę­boką wdzięcz­ność wielu oso­bom za to, że pod­jęły wysi­łek czy­ta­nia ręko­pisu niniej­szej książki na róż­nych eta­pach, i za ich cenne uwagi oraz rady: Olence Fren­kiel za naucze­nie mnie, czego nie należy robić, pisząc książkę; Anne Bra­sh­ler za recen­zję pierw­szego szkicu ręko­pisu; Leslie Keros, memu doradcy nad­zwy­czaj­nemu i recen­zentce, za pro­fe­sjo­na­lizm, wyjąt­kową prze­ni­kli­wość i wyczu­cie kon­tek­stu; Davi­dowi Bemel­man­sowi, redak­to­rowi wcze­snego szkicu ręko­pisu, za słowa zachęty, cier­pli­wość i wraż­li­wość; Jane Zanich­kow­sky, za wielką sumien­ność oraz odda­nie przy korek­cie osta­tecz­nej wer­sji; pro­fe­so­rom M.K. Dzie­wa­now­skiemu i Chri­sto­phe­rowi Fli­za­kowi, a także Edwar­dowi Kamin­skiemu oraz dwóm ano­ni­mo­wym recen­zen­tom z Uni­ver­sity of Chi­cago Press za kom­pe­tentne i inspi­ru­jące suge­stie. Jestem też głę­boko wdzięczny dr Ewie Gru­ner-Żar­noch i Wacła­wowi Godziem­bie-Mali­szew­skiemu za oso­bi­ste rela­cje z nie­któ­rych wyda­rzeń histo­rycz­nych opi­sa­nych w mojej książce.

Chciał­bym też wyra­zić szcze­gól­nie ser­deczne podzię­ko­wa­nia: Joh­nowi Try­ne­skiemu, redak­to­rowi naczel­nemu działu nauk spo­łecz­nych w Uni­ver­sity of Chi­cago Press za przy­ję­cie ręko­pisu do publi­ka­cji i tym samym nada­nie mojej opo­wie­ści jej wła­snego życia; Erin Hogan, dyrek­tor działu pro­mo­cji w Uni­ver­sity of Chi­cago Press, za zapał w pro­mo­wa­niu mojej książki; oraz Mike’owi Breh­mowi i Vinowi Dan­gowi, odpo­wie­dzial­nym z ramie­nia Wydaw­nic­twa za jej gra­ficzny układ i za ich kre­atyw­ność. Dzię­kuję też Rober­towi Gutier­re­zowi za nary­so­wa­nie mapy Pol­ski i Jen­ni­fer Kohnke za nary­so­wa­nie mapy mojej ody­sei.

Na koniec skła­dam ogromne podzię­ko­wa­nia człon­kom mojej rodziny. Memu bratu Jur­kowi i sio­strze Zosi winien jestem dozgonną wdzięcz­ność za zacho­wa­nie dumy i honoru naszej rodziny na Sybe­rii i we wszyst­kich pozo­sta­łych obcych kra­jach, po któ­rych wędro­wa­li­śmy jak noma­do­wie, oraz za prze­cho­wa­nie w żywej pamięci wszyst­kich bez­cen­nych wspo­mnień o naszym domu. Zosi, która stała się moją przy­braną matką, kiedy sama była zale­d­wie nasto­latką, na­dal zawdzię­czam wiele z tego, kim dziś jestem. Dzię­kuję memu synowi Geo­rge’owi, który poda­ro­wał mi naj­wspa­nial­szy pre­zent z oka­zji Dnia Ojca, towa­rzy­sząc mi do grobu mego ojca. Wdzięczny jestem ciotce Marii Adam­czyk-Sie­pak, gło­wie naszego rodu, któ­rej życie przy­pa­dło na trzy wieki i która spro­wa­dziła mnie do Ame­ryki, zapew­nia­jąc mi życiowy start, oraz Geral­dine Sie­pak-Luc­kew, jej córce, która łaska­wie wskrze­siła dla mnie nie­które z naj­cen­niej­szych wspo­mnień mego dzie­ciń­stwa w Pol­sce. Dzię­kuję Marii i Geral­dine za utrzy­my­wa­nie nie­mal cały wiek rodzin­nego archi­wum na ame­ry­kań­skiej ziemi.

Miło­ści mego życia, żonie Bar­ba­rze, która przez lata pisa­nia niniej­szej książki łagod­nie tuliła mą duszę, ocie­rała moje łzy i koiła ból w moim sercu – ofia­ro­wuję wszystko.Wstęp

Dzień 13 kwiet­nia 1990 roku, w któ­rym pre­zy­dent Związku Radziec­kiego Michaił Gor­ba­czow spo­tkał się na Kremlu z pre­zy­dentem Pol­ski Woj­cie­chem Jaru­zel­skim, był histo­rycz­nym dniem. Miliony ludzi w Pol­sce i na świe­cie cze­kały na to wyda­rze­nie od lat. Pod­czas spo­tka­nia Gor­ba­czow przy­znał, że to sowiec­kie NKWD ponosi odpo­wie­dzial­ność za zamor­do­wa­nie pięt­na­stu tysięcy pol­skich jeń­ców wojen­nych, z któ­rych ponad połowę sta­no­wili ofi­ce­ro­wie woj­ska pol­skiego, wzięci do nie­woli przez Sowie­tów nie­długo po wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej. Wśród nich był rów­nież mój ojciec. Gdyby Sta­lin uczy­nił takie wyzna­nie nie­całe pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej, kiedy Niemcy po raz pierw­szy doko­nały odkry­cia zbio­ro­wych mogił w Lesie Katyń­skim, bieg histo­rii Europy oraz świata praw­do­po­dob­nie uległby rady­kal­nej zmia­nie.

Spóź­nione wyzna­nie winy odkryło tajem­nicę gro­bów, lecz nie od razu w cało­ści. Gor­ba­czow, wciąż zde­cy­do­wa­nie bro­niący szybko blak­ną­cego obrazu par­tii komu­ni­stycz­nej i sowiec­kiego rządu, uchy­lił się od odpo­wie­dzial­no­ści za zbrod­nię doko­naną na wielu tysią­cach oby­wa­teli pol­skich, pocho­wa­nych w innych zbio­ro­wych gro­bach w Związku Radziec­kim. Mimo to jego wyzna­nie i tak wstrzą­snęło spo­łe­czeń­stwem sowiec­kim. Podało też w wąt­pli­wość repu­ta­cję wielu powszech­nie zna­nych zachod­nich przy­wód­ców rzą­do­wych i woj­sko­wych, w więk­szo­ści już nie­ży­ją­cych.

Pięć­dzie­się­cio­letni łań­cuch kłamstw, oszustw i ich tuszo­wa­nia został prze­rwany. Przez wszyst­kie te lata Sowieci upar­cie przy­bie­rali maskę nie­win­no­ści w spra­wie katyń­skiej, oskar­ża­jąc Niem­ców o zbrod­nię, któ­rej tamci nie popeł­nili. Rów­no­cze­śnie rządy ame­ry­kań­ski i bry­tyj­ski ofi­cjal­nie mil­czały w spra­wie prawdy o Katy­niu i pomimo świa­do­mo­ści, że to Sowieci winni są zbrodni, tuszo­wały fakty, przy­sta­jąc na ich wer­sję wyda­rzeń. Polacy musieli dalej żyć nie tylko przy­tło­czeni prze­ra­ża­jącą tra­ge­dią utraty ponad połowy naro­do­wych inte­lek­tu­al­nych i woj­sko­wych elit, ale także ogar­nięci gnie­wem oraz fru­stra­cją z powodu nie­prze­rwa­nego kłam­stwa, któ­rym ją pokry­wano.

Katyń­ska zbrod­nia jest zale­d­wie jed­nym roz­dzia­łem zapo­mnia­nego holo­kau­stu, któ­rego lud­ność pol­ska doznała z rąk sowiec­kich komu­ni­stów. Innym roz­dzia­łem są przy­mu­sowe depor­ta­cje setek tysięcy Pola­ków do Związku Radziec­kiego w celu stop­nio­wej ich eli­mi­na­cji, doko­ny­wa­nej za pomocą mor­derstw, nie­wol­ni­czej pracy, cho­rób i głodu. Ów ciężki los był udzia­łem także moim i mojej rodziny. (Liczba depor­to­wa­nych jest przed­mio­tem kon­tro­wer­sji, oma­wia­nych w przy­pi­sie do roz­działu 4.).

Potwier­dze­nie przez Gor­ba­czowa sowiec­kiej winy za zbrod­nię katyń­ską wstrzą­snęło świa­tem, a dla mnie było to jak zerwa­nie tamy. Zalały mnie bole­sne wspo­mnie­nia wyda­rzeń, które jako małe dziecko prze­ży­wa­łem pół wieku temu – wspo­mnie­nia, które upływ czasu zamro­ził i głę­boko ukrył, ale ni­gdy mnie ich nie pozba­wił. Przed mymi oczami roz­gry­wały się kosz­marne wizje egze­ku­cji ojca i nie mogłem się uwol­nić od usta­wicz­nego prze­ży­wa­nia drę­czą­cych szcze­gó­łów z depor­ta­cji i uwię­zie­nia, które stały się udzia­łem mojej rodziny. Na powrót pogrą­ża­łem się w bólu po przed­wcze­snej śmierci matki, która poświę­ciła życie dla rato­wa­nia swych dzieci z sowiec­kiej nie­woli, i nie umia­łem wyrzu­cić z pamięci wspo­mnień dzie­się­ciu samot­nych, peł­nych poczu­cia zagu­bie­nia lat, kiedy jako sie­rota tęsk­niący za domem wędro­wa­łem po świe­cie.

Czy­tel­nika może dzi­wić, czemu tak długo powstrzy­my­wa­łem się od spi­sa­nia ody­sei mojego dzie­ciń­stwa. Otóż przez więk­szość tego czasu prawda o tra­gicz­nej śmierci ojca pocho­wana była razem z nim. Całe życie szu­ka­łem jego grobu i zawsze pra­gną­łem móc odwie­dzić miej­sce pochówku ojca i oddać mu cześć, zanim umrę. Gdy­bym opi­sał moją ody­seję wcze­śniej, byłaby to opo­wieść bez zakoń­cze­nia. Nie chcia­łem napi­sać takiej opo­wie­ści.

Po oświad­cze­niu Gor­ba­czowa poczu­łem, że powi­nie­nem opo­wie­dzieć światu o tra­ge­dii, jaka za sprawą Związku Radziec­kiego dotknęła moją rodzinę i naród pol­ski. Nale­żało zna­leźć spo­sób – oraz odwagę – by przy­wo­łać dawne wyda­rze­nia moż­li­wie naj­do­kład­niej. Roz­po­czą­łem od spę­dze­nia setek godzin na roz­mo­wach ze star­szym bra­tem i sio­strą, z ciot­kami i wujami w Pol­sce i w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, z dzie­siąt­kami pol­skich wygnań­ców, któ­rzy podą­żyli tym samym szla­kiem co my, oraz z miesz­kań­cami kra­jów, które prze­mie­rzy­li­śmy. Następ­nie skon­tak­to­wa­łem się z pol­skimi muze­ami w Chi­cago, Lon­dy­nie i War­sza­wie, z Archi­wum Woj­sko­wym w War­sza­wie, z Muzeum Kolej­nic­twa w Kra­ko­wie i z Insty­tu­tem Hoovera w Stan­for­dzie w Kali­for­nii. Przej­rza­łem setki foto­gra­fii, doku­men­tów i listów z rodzin­nych archi­wów w Ame­ryce i w Pol­sce, a także wier­sze i pamięt­niki pisane przez sio­strę pod­czas naszej wędrówki. Kiedy poskła­da­łem już wszyst­kie te ele­menty, leżała przede mną mozaika mego wcze­snego życia. Nie­które jej frag­menty były w żywych bar­wach, nie­które w odcie­niach sza­ro­ści i czerni, a długo ukry­wane naj­bar­dziej oso­bi­ste uczu­cia zaczęły wydo­by­wać się na powierzch­nię. Nic nie było bar­dziej wyra­zi­ste od wspo­mnień dzie­ciń­stwa na Nie­ludz­kiej Ziemi. Takie nazwa­nie Związku Radziec­kiego przez Pola­ków nie odnosi się ani do suro­wych sybe­ryj­skich zim, ani do upa­łów panu­ją­cych latem na rosyj­skich ste­pach, lecz do skraj­nego okru­cień­stwa i bru­tal­no­ści sowiec­kiego reżimu komu­ni­stycz­nego.

W czerwcu 1998 roku wsia­dłem do samo­lotu na mię­dzy­na­ro­do­wym lot­ni­sku O’Hare’a w Chi­cago i roz­po­czą­łem piel­grzymkę do Char­kowa na Ukra­inie, gdzie na zapro­sze­nie rządu pol­skiego mia­łem uczest­ni­czyć w nabo­żeń­stwie żałob­nym za pomor­do­wa­nych ofi­ce­rów pol­skich. Zanim jesz­cze samo­lot ode­rwał się od płyty lot­ni­ska, serce mocno biło mi w ocze­ki­wa­niu na wyda­rze­nia, w myślach i uczu­ciach pano­wał zamęt. Ostatni raz widzia­łem ojca pięć­dzie­siąt dzie­więć lat wcze­śniej w Pol­sce, kiedy byłem małym chłop­cem. Przy­tu­lił mnie mocno i uca­ło­wał, zanim poszedł na wojnę. A teraz mia­łem nie­długo sta­nąć nad zbio­rową mogiłą, w któ­rej pocho­wany został wraz z tysią­cami innych ofi­ce­rów.

Po przy­jeź­dzie do Kra­kowa razem z innymi uda­ją­cymi się na to nabo­żeń­stwo żałobne wsia­dłem do pociągu do Char­kowa, by ruszyć w podróż, któ­rej koszty pokry­wał pol­ski rząd. Kiedy prze­kra­cza­li­śmy gra­nicę pol­sko-ukra­iń­ską, która jesz­cze do nie­dawna była gra­nicą pol­sko-radziecką, uzmy­sło­wi­łem sobie, że dokład­nie pięć­dzie­siąt osiem lat wcze­śniej sowieccy żoł­nie­rze siłą wepchnęli nas wraz z tysią­cami innych pol­skich zesłań­ców do bydlę­cych wago­nów, mają­cych po tych samych torach wywieźć nas na Sybe­rię, skąd wielu miało już ni­gdy nie powró­cić. Gdy tak czas mijał, a pociąg wiózł nas coraz dalej w głąb byłego ZSRR, drzwi, które szczel­nie zamkną­łem na pół wieku, otwo­rzyły się nagle i wysy­pały się zza nich wspo­mnie­nia o małym chłopcu, który ku memu zdu­mie­niu ni­gdy nie zapo­mniał tego, co prze­żył.

Dwa mie­siące po moim powro­cie do Sta­nów Zjed­no­czo­nych radio BBC oraz tele­wi­zja nadały repor­taż o naszej piel­grzymce oraz o nabo­żeń­stwie żałob­nym w Char­ko­wie. Jed­nym z gło­sów, któ­rych słu­chały miliony ludzi na całym świe­cie, był głos krzep­kiego siwo­bro­dego męż­czy­zny z Chi­cago, który prze­ły­ka­jąc łzy, z uczu­ciem prze­ma­wiał w imie­niu swego mil­czą­cego ojca. Ale ktoś inny jesz­cze dał o sobie znać: mały chło­piec z Pol­ski, dla któ­rego czas się zatrzy­mał i który ponad pół wieku mil­czał o tym wszyst­kim, czego był świad­kiem. Ta książka to jego opo­wieść.ROZDZIAŁ 1

Sarny

Jak więk­szość dni o tej porze roku w War­sza­wie, 14 stycz­nia 1933 był zimny i ponury. Kiedy przy­sze­dłem na świat owego wła­śnie dnia, mama i nia­nia orze­kły, że oto naro­dził się wielki pol­ski poeta. O czym ja dowie­dzia­łem się znacz­nie póź­niej, gdy już zaczą­łem dobrze mówić, a dla­czego to nie mojego star­szego brata albo sio­strę wyty­po­wano do owej wznio­słej pro­fe­sji, pozo­staje tajem­nicą do dziś. Ile­kroć pyta­łem o to mamę, tylko się uśmie­chała.

Miesz­ka­li­śmy na pery­fe­riach w Sar­nach, we wschod­niej Pol­sce, w oto­czo­nym przez brzozy, sosny i dęby wiel­kim drew­nia­nym domu. Posia­dłość oka­lał drew­niany płot, głów­nie by chro­nić przed płową zwie­rzyną ogród i sad, które znaj­do­wały się na tyłach domu. Stara brama od frontu chęt­nie otwie­rała się dla gości. Lubi­łem huś­tać się na niej i słu­chać, jak skrzypi.

Za domem znaj­do­wał się duży dzie­dzi­niec ze staj­nią, ogro­dem i nie­wiel­kim sta­wem. Był to nasz plac zabaw, miej­sce let­nich przy­jęć ogro­do­wych, punkt zbiórki przed polo­wa­niami oraz wypra­wami na jagody i grzyby, a także miej­sce, gdzie przyj­mo­wano Cyga­nów dla roz­rywki i aby wysłu­chać wróżby. Mama zawsze chciała, żeby Cyga­nie jej wró­żyli. A potem żebym nie wiem jak ją męczył, ni­gdy nie chciała zdra­dzić, co powie­dzieli.

Zofia, moja sio­stra, bawiła się ze mną w cho­wa­nego w stajni, w któ­rej trzy­mano konie oraz wozy, sanie, powóz, a także kury, kaczki i gęsi. W nie­które poranki mama posy­łała nas tam, żeby­śmy zebrali świeże jajka na śnia­da­nie – jeden z nie­wielu obo­wiąz­ków, któ­rych speł­nie­nia ni­gdy nie odma­wia­łem – i jeśli mie­li­śmy szczę­ście, mogli­śmy zoba­czyć, jak kury zno­szą jaja. Kiedy nad­cho­dził dzień wylęgu, godzi­nami cze­ka­li­śmy, aż kur­częta prze­biją się przez sko­rupki.

W ogro­dzie obok stajni rosły roz­liczne zioła i warzywa, wśród nich moja ulu­biona kuku­ry­dza i ogórki. Z dru­giej strony stajni był staw, w któ­rym plu­skały się kaczki i gęsi. Uwiel­bia­łem kar­mić je chle­bem i obser­wo­wać, jak młode dora­stają, drep­cząc za mamami, bez­tro­skie i szczę­śliwe. Czę­sto zasta­na­wia­łem się, dzięki czemu uczą się doro­słego życia o tyle szyb­ciej niż ludz­kie dzieci.

Na tyłach domu wzdłuż płotu rosły sło­necz­niki, wysta­wia­jące swe roze­śmiane twa­rze do słońca. Całe lato cze­ka­li­śmy, aż doj­rzeją, by móc łuskać ich pestki. Do płotu czę­sto pod­cho­dziły sarny i jele­nie, wty­kały głowy mię­dzy sło­necz­niki i bła­gały pięk­nymi oczami o kapu­stę i sałatę. Choć pło­chliwe, mnie się ni­gdy nie bały, czmy­chały jed­nak szybko na widok doro­słych.

Za pło­tem cią­gnął się las, do któ­rego rodzina cha­dzała z przy­ja­ciółmi na grzyby. Słońce tylko gdzie­nie­gdzie prze­dzie­rało się przez ciężki, gęsto utkany bal­da­chim z liści, zie­mię pokry­wał dywan z mchu. Nawet w naj­go­ręt­sze dni powie­trze było tam świeże i chłodne, głę­boko prze­po­jone wonią dzi­kich jagód, kwia­tów, poro­stów i spróch­nia­łych drzew. Grzyby skry­wały się w poszy­ciu wśród wil­got­nych zeszło­rocz­nych liści i zna­le­zie­nie ich wyma­gało nie lada bystrego oka. Ale za to jak cudow­nie było ostroż­nie odgar­niać pal­cami liście i odsła­niać wynu­rza­jące się krą­gło­ści kape­lu­szy! Ich zło­tawe, brą­zowe, zie­lon­kawe i czer­wone odcie­nie spryt­nie masko­wały się w poszy­ciu. Naj­bar­dziej kolo­rowe i naj­pięk­niej­sze grzyby czę­sto były tru­jące. Mój brat Jurek, wytrawny grzy­biarz, spraw­dzał wszystko, co znaj­do­wa­łem, by się upew­nić, czy jest jadalne.

Cięż­kie drew­niane drzwi wej­ściowe pro­wa­dziły do nie­wiel­kiego przed­sionka, przy któ­rym znaj­do­wała się szat­nia. Wzdłuż całego domu cią­gnął się stam­tąd długi kory­tarz łączący wszyst­kie pokoje. Więk­szość czasu spę­dza­łem we wła­snej sypialni. To był mój pokój zabaw, pełen ksią­żek i zaba­wek, a także miej­sce, w któ­rym mama, nia­nia i sio­stra opo­wia­dały mi bajki oraz uczyły czy­tać i pisać. Naj­bar­dziej lubi­łem histo­rię o kra­inie kra­sno­lud­ków i jej miesz­kań­cach tak małych, że zmie­ści­liby się we wnę­trzu dłoni. Ich kró­le­stwo ukryte było głę­boko w lesie i jak gło­siła opo­wieść, można było cza­sami, choć nie­zwy­kle rzadko, zna­leźć kra­snala śpią­cego pod grzy­bem. Jakże pra­gną­łem, żeby mnie się to przy­tra­fiło, choćby jeden raz! Ale one pra­co­wały nocą, a w ciągu dnia spały w ukry­ciu.

Naj­cie­kaw­szym poko­jem był w domu gabi­net ojca. Jego ściany pokryte od pod­łogi do sufitu dębową boaze­rią stwa­rzały mroczną i tajem­ni­czą atmos­ferę. W powie­trzu uno­sił się zapach cygar. Stary par­kiet i dywa­nik były wyraź­nie prze­tarte pod wiel­kim dębo­wym biur­kiem o bla­cie wyło­żo­nym zie­loną skórą, ozdo­bioną wytło­czo­nym zło­tym szlacz­kiem. Z jed­nej strony biurka pię­trzyła się sterta map i wykre­sów, a z dru­giej – stosy papie­rów, które zda­wały się ni­gdy nie maleć. Brą­zowa pod­kładka o skó­rza­nych rogach, popla­miona atra­men­tem, zakry­wała tę część blatu, przy któ­rej ojciec pra­co­wał.

Nad biur­kiem znaj­do­wał się duży por­tret pierw­szego mar­szałka Pol­ski, Józefa Pił­sud­skiego, pod któ­rego dowódz­twem ojciec słu­żył pod­czas obrony Pol­ski w woj­nie 1920 roku. Z obu jego stron wisiały por­trety dwu słyn­nych pol­skich gene­ra­łów, któ­rzy wsła­wili się w walce o nie­pod­le­głość Ame­ryki, Kazi­mie­rza Puła­skiego i Tade­usza Kościuszki, a obok obrazy przed­sta­wia­jące ich bitwy oraz – nieco dalej – por­trety naj­więk­szych pol­skich kró­lów. Naprze­ciw biurka znaj­do­wał się oka­zały kamienny komi­nek ze sto­sami drewna uło­żo­nego po obu stro­nach. Nad nim dum­nie pre­zen­to­wały się ojca strzelby, pisto­lety oraz lśniąca ofi­cer­ska sza­bla, a jesz­cze wyżej, w szkla­nej gablotce, jego czapka, dys­tynk­cje i odzna­cze­nia. Pozo­stałe wolne miej­sca wypeł­niały barwne przed­sta­wie­nia histo­rycz­nych bitew.

Gabi­net ojca był świę­to­ścią. Przed wej­ściem trzeba było zawsze naj­pierw zapu­kać i zapy­tać: „Czy mogę wejść?” Ale jeśli aku­rat nie pochła­niała ojca jakaś pilna praca, nikomu nie odma­wiał wstępu. Zna­la­zł­szy się wewnątrz, natych­miast wska­ki­wa­łem mu na kolana, a on raczył mnie jakąś histo­ryjką albo odpo­wia­dał na pyta­nia zwią­zane z wcze­śniej opo­wia­da­nymi przy­go­dami. Nawet gdy nie miał dużo czasu, tych kilka minut w gabi­ne­cie pozwa­lało mi poczuć przy­na­leż­ność do świata przod­ków, świata innego, a zara­zem tak bar­dzo mojego wła­snego.

Na wie­szaku przy drzwiach wisiały mun­dury ojca, polowy i galowy. Oba sta­ran­nie wypra­so­wane w ostry kant, zawsze w pogo­to­wiu. Pod wie­sza­kiem stały wyso­kie skó­rzane ofi­cerki, tak wyglan­so­wane, że odbi­jały migo­ta­nie ognia na kominku niczym lustro. Z dru­giej strony drzwi, w prze­szklo­nej gablo­cie, stały jedno- i dwu­rurki, strzelby na grubą zwie­rzynę oraz wszel­kiego rodzaju inne myśliw­skie przy­bory.

Ojciec opo­wia­dał mi nie­kiedy o dzi­kich hor­dach Mon­go­łów, które dawno temu nie­ustra­sze­nie pro­wa­dzone przez Dżyn­gis-chana sunęły od wschodu i pod­bi­ja­jąc roz­le­głe tery­to­ria, two­rzyły impe­rium więk­sze niż impe­ria Rzy­mian, Gre­ków czy nawet Per­sów. Słu­cha­łem też o tym, jak wiele lat póź­niej wywo­dzący się od Mon­go­łów Tata­rzy ata­ko­wali Europę od wschodu, zapusz­cza­jąc się tak daleko na zachód, że kie­dyś nawet dotarli do Kra­kowa. Napa­dali na wsie, w któ­rych męż­czyzn mor­do­wali bez­li­to­śnie, a kobiety i dzieci brali w jasyr i ze zra­bo­wa­nym łupem powra­cali do Azji. Słu­cha­jąc tych opo­wie­ści, nie mogłem opę­dzić się od myśli, czy najeźdźcy ze wschodu aby znowu na nas nie najadą. Ale ojciec zawsze zapew­niał mnie, że nie ma się czego bać.

Ze wszyst­kich opo­wia­da­nych w gabi­ne­cie histo­rii naj­bar­dziej lubi­łem tę o bitwie pod Grun­wal­dem. Ojciec powie­dział mi, że była to naj­więk­sza i naj­bar­dziej krwawa jed­no­dniowa bitwa w śre­dnio­wiecz­nych dzie­jach Europy.

Pamię­tam, jak pew­nego zim­nego wie­czoru, kiedy za oknem huczał silny wiatr, ojciec pozwo­lił mi wejść do gabi­netu. Choć histo­rię Grun­waldu sły­sza­łem już wiele razy, udało mi się namó­wić go, aby opo­wie­dział ją po raz kolejny. Ojciec jak zawsze posa­dził mnie sobie na kola­nach, okrył weł­nia­nym kocem, a ja wle­pi­łem oczy w obraz bitwy wiszący na prze­ciw­le­głej ścia­nie i cze­ka­łem, aż zacznie się akcja.

Gdy tylko roz­po­czy­nała się opo­wieść, pole bitwy natych­miast oży­wało. Tysiące za tysią­cami ludzi po obu stro­nach w mil­cze­niu sta­nęły naprze­ciw wro­gów. Wszy­scy trwali nie­ru­chomo, jak gdyby nic nie miało się wyda­rzyć – ryce­rze zakuci w ciężką zbroję, dzier­żący kopie i mie­cze w dło­niach oraz pie­chota uzbro­jona we włócz­nie, łań­cu­chy, noże, żela­zne siatki i liny. Tylko sztan­dary nie­sione przez cho­rą­żych łopo­tały na wie­trze. Ryce­rze pochy­lili głowy. Pie­chu­rzy opa­dli na kolana, pogrą­ża­jąc się w pokor­nej modli­twie.

– Tato, czemu żoł­nie­rze modlą się przed bitwą? – zapy­ta­łem.

– Pro­szą Boga o wyba­cze­nie grze­chów, ponie­waż wie­dzą, że może to być ich ostatni dzień – odpo­wie­dział z powagą.

Ciszę po pol­sko-litew­skiej stro­nie prze­rwały sygnały trąbki. Sze­regi ruszyły, na początku powoli, a potem szyb­ciej i szyb­ciej. Sły­sza­łem tętent kopyt koń­skich w peł­nym galo­pie i tupot tysięcy stóp ludzi bie­gną­cych z bitew­nym okrzy­kiem na ustach. Widzia­łem ryce­rzy zaku­tych od stóp do głów w lśniącą zbroję, jak z opusz­czo­nymi przy­łbi­cami mie­rzą każdy ciężką kopią we wroga. Potem nagle tętent prze­szedł w prze­ra­ża­jący szczęk i zgrzyt stali o stal. Tumult zamie­niał się w roz­sza­lały wir ludzi i zwie­rząt. Ryce­rze padali na zie­mię, a ponie­waż nie­zdolni byli się poru­szyć, żoł­nie­rze pie­choty natych­miast pod­rzy­nali im gar­dła. Głowy pie­chu­rów spa­dały na zie­mię od jed­nego cię­cia mie­cza sil­nego wojow­nika. Ranni byli tra­to­wani. Konie sta­wały dęba z prze­ra­że­niem w oczach, bucha­jąc parą z noz­drzy, poskra­miane przez jeźdź­ców jedną ręką dzier­żą­cych wodze, a drugą wal­czą­cych z wro­giem. Kłę­bo­wi­sko ludzi i koni nurzało się oto przede mną w kału­żach krwi, tu i ówdzie wysta­wały odrą­bane członki. Potworne!

Przez wiele godzin walka była pra­wie wyrów­nana. Aż z bitew­nego zgiełku wyło­nił się rycerz, który nie miał ani zbroi, ani hełmu, jedy­nie białą jedwabną tunikę z czar­nym krzy­żem, sym­bo­lem krzy­żac­kim, naszy­tym z przodu i z tyłu. Był to wielki mistrz Ulrich von Jun­gin­gen, dosia­da­jący wspa­nia­łego siwego wierz­chowca. Jego miecz, unie­siony wysoko, gotowy był do ciosu. Zanim jed­nak zdo­łał uto­czyć choćby kro­plę krwi wroga, zaata­ko­wało go włócz­nią i topo­rem dwóch dłu­go­wło­sych i bro­da­tych pol­skich pie­chu­rów. Koń sta­nął dęba. W jed­nej chwili włócz­nia pierw­szego napast­nika prze­biła serce Krzy­żaka, a topór dru­giego roz­pła­tał mu czaszkę. Był to punkt zwrotny bitwy; kilka godzin póź­niej zgiełk ucichł. Z pola walki docho­dziły jedy­nie woła­nia i jęki ran­nych i umie­ra­ją­cych. Na ciała zabi­tych sfru­wały kruki i wrony, które od wielu godzin wisiały cier­pli­wie w powie­trzu. Z oko­licz­nych wsi przy­cho­dziły kobiety z wia­drami wody, by gasić pra­gnie­nie ran­nych. Inne nad­cho­dziły, by modlić się za dusze zmar­łych. I tak godzina po godzi­nie, dopóki nie zapadł zmrok.

Sie­dzie­li­śmy z ojcem w skó­rza­nym fotelu, obser­wu­jąc gasnący ogień w kominku i długo nic nie mówiąc. Drobne pło­myki prze­ska­ki­wały z trza­skiem z polana na polano, potem zda­wały się nik­nąć, by nie­ocze­ki­wa­nie się znowu poja­wiać, kpiąc sobie ze mnie i napa­wa­jąc mnie stra­chem, jakby były zja­wami z pola bitwy. Czu­łem, że duchy są w pokoju, cho­ciaż nie mogłem ich zoba­czyć. Zaci­sną­łem powieki i przy­tu­li­łem się moc­niej do piersi ojca. Deli­katne, ledwo sły­szalne puka­nie prze­rwało ciszę. Otwo­rzy­łem oczy i ujrza­łem, jak drzwi bar­dzo wolno się otwie­rają. Zadrża­łem. Może to duch jed­nego z pole­głych?

Zanim ojciec zdą­żył się ode­zwać, z kory­ta­rza dobiegł łagodny głos.

– Wie­siulku – powie­działa mama – już od dawna powi­nie­neś być w łóżku.

Ojciec, sły­sząc wer­dykt mamy, wziął mnie na ręce i zaniósł do kuchni, w któ­rej cze­kało cie­płe mleko i cia­steczka.

W prze­ci­wień­stwie do histo­rii o krwa­wych bitwach, które lubił ojciec, mama opo­wia­dała mi zazwy­czaj przy­po­wie­ści o Bogu i anio­łach stró­żach. Uczyła mnie o Wszech­mo­gą­cym, który zasiada wysoko w nie­bio­sach i który wie wszystko, widzi wszystko i wszystko sły­szy. Dla­tego, mawiała, zawsze powi­nie­nem być grzecz­nym chłop­cem i słu­chać rodzi­ców. Mama wytłu­ma­czyła mi też, że każdy czło­wiek ma wła­snego anioła stróża, by go strzegł, oraz że inne anioły zawsze służą pomocą.

Co wie­czór razem z mamą modli­łem się do Boga i do mojego anioła stróża. Zamy­ka­jąc oczy i skła­da­jąc dło­nie, pro­si­łem, by czu­wali w nocy nad tatą, nad mamą, nad bra­tem i sio­strą, nad nia­nią i służbą. A potem pro­si­łem, by czu­wali także nade mną. Gdy następ­nego ranka widzia­łem wszyst­kich zdro­wych i uśmiech­nię­tych, wie­dzia­łem, że moje modli­twy zostały wysłu­chane. I tak zaczą­łem stop­niowo zdo­by­wać wiarę w ist­nie­nie Boga oraz w siłę modli­twy. Rzecz jasna nic złego nie mogło spo­tkać ani mnie, ani mojej rodziny. Zna­cze­nie reli­gii w histo­rii i tra­dy­cji zaczą­łem doce­niać póź­niej. Reli­gia nie sta­no­wiła oddziel­nej sfery życia; była czę­ścią naszego dzie­dzic­twa. Święta kościelne wyzna­czały porzą­dek roku. Szcze­gól­nie Wiel­ka­noc i Boże Naro­dze­nie, o głę­boko zako­rze­nio­nych tra­dy­cjach, były piękne i zapa­dały w pamięć, a ja ich przyj­ścia zawsze wycze­ki­wa­łem z naj­więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią.

Życie w naszym domu było sta­ran­nie zor­ga­ni­zo­wane, na wszystko przy­pa­dał wła­ściwy czas. Była pora posiłku, zabawy, nauki, odpo­czynku, pora odma­wia­nia modli­twy oraz pora snu.

Wzra­sta­jąc w takiej atmos­fe­rze, wie­dzia­łem, czego się ode mnie ocze­kuje oraz jakie mogą być kon­se­kwen­cje moich uchy­bień.

Kiedy ojciec prze­by­wał w domu, życie toczyło się spo­koj­nie i bez­kon­flik­towo, ponie­waż nie miało sensu prze­ciw­sta­wia­nie się panu­ją­cym zasa­dom. W rzad­kich chwi­lach, gdy mama narze­kała, że źle się zacho­wuję, ojciec wzy­wał mnie do swo­jego gabi­netu.

– Mama mówi, że jej nie słu­chasz. Chcę wie­dzieć dla­czego – powie­dział kie­dyś przy takiej oka­zji.

– Słu­cham, tato – odpo­wie­dzia­łem cicho, mając na myśli, że sły­szeć sły­szę, co mama mówi, co nie ozna­cza jesz­cze, że zawsze wyko­nuję, co poleca.

– Wie­siu – powie­dział – posłu­chaj mnie uważ­nie. W naszym domu nie uzna­jemy kar cie­le­snych, chyba że ktoś upo­rczy­wie popeł­nia poważne wykro­cze­nie. A naj­gor­sza rzecz, jaką można zro­bić, to nie słu­chać wła­snej matki. Zro­zu­mia­łeś?

– Tak, tato.

– Dobrze. I pro­szę, żeby się to wię­cej nie powtó­rzyło, bo mama wymie­rzy ci karę, a jeśli ja się o tym dowiem, zosta­niesz uka­rany po raz drugi przeze mnie. – Tata wziął mnie za rękę i popro­wa­dził do swo­jej sypialni, gdzie wska­zu­jąc na umo­co­wany w ścia­nie hak, zapy­tał: – Widzisz, co tutaj wisi?

Czy widzia­łem? A czy mogłem nie widzieć? Z pew­no­ścią jed­nak mogłem nie mieć ochoty patrzeć na ów duży, gruby i sze­roki pas…

– Teraz – powie­dział ojciec – daruję ci, ale następ­nym razem nie. Zapa­mię­taj to sobie. A teraz idź prze­pro­sić mamę.

Jak umia­łem naj­szyb­ciej, pobie­głem ją prze­pra­szać. Pasa co prawda ni­gdy nie poczu­łem na wła­snej skó­rze, ale nie­trudno było mi wyobra­zić sobie, jakie byłoby to uczu­cie. Pozo­stał sym­bo­lem przy­po­mi­na­ją­cym, że ist­nieje gra­nica, któ­rej nie powinno się prze­kra­czać. Cza­sami jed­nak, kiedy tata wyjeż­dżał, roz­bry­ki­wa­łem się ze zwy­kłej cie­ka­wo­ści, jak daleko mogę się posu­nąć. Ku memu zasko­cze­niu spo­strze­ga­łem wów­czas, że mama, choć bar­dzo kocha­jąca, bywała rów­nie nie­ugięta.

Pew­nego dnia, aby wypró­bo­wać jej sta­now­czość pod­czas nie­obec­no­ści ojca, nie usia­dłem z całą rodziną do stołu w cza­sie obiadu. Oświad­czy­łem, że nie jestem głodny. Mama wytłu­ma­czyła mi, że nie muszę nic jeść, ale że będzie bar­dzo nie­grzecz­nie, jeśli nie usiądę z innymi przy stole. Odmó­wi­łem i oznaj­mi­łem, że odcho­dzę z domu. Na co ona lek­kim tonem odrze­kła: „Jeśli tak chcesz, to pro­szę bar­dzo”. Wrę­czyła mi nawet walizkę. Jej słowa i zacho­wa­nie wpra­wiły mnie w osłu­pie­nie. Nie mogłem pojąć, dla­czego moja kocha­jąca mama jest nagle dla mnie taka nie­czuła i nie­do­bra.

Wtem zaświ­tało mi w gło­wie, że gdy­bym opu­ścił dom, musiał­bym sam zadbać o sie­bie. Nie miał­bym jedze­nia, nie miał­bym miej­sca do spa­nia i nie miał­bym rodziny do towa­rzy­stwa. Prze­ra­zi­łem się. Roz­pacz­li­wie zapra­gną­łem pobiec do niej z powro­tem i prze­pro­sić, ale nie byłem w sta­nie. Mia­łem swoją dumę. Kiedy ojciec coś powie­dział, zawsze dotrzy­my­wał słowa, a ja prze­cież chcia­łem być taki jak on. Nie było odwrotu. Mia­łem nadzieję, że mama prze­ła­mie się w ostat­niej chwili i zawoła, żebym został. Ale nie zro­biła tego.

Spa­ko­wa­łem do walizki tro­chę ubrań i powie­dzia­łem: „Do widze­nia”.

Odpo­wie­działa spo­koj­nie: „Do widze­nia”. Nawet nie poca­ło­wała mnie ani nie zapy­tała, dokąd się wybie­ram i czy będę miał zamiar wró­cić. Mocno zabo­lał mnie ten brak tro­ski, cał­ko­wi­cie do niej nie­po­dobny. Wysze­dłem z domu i wolno powę­dro­wa­łem w kie­runku sta­rej drew­nia­nej bramy. Każ­demu kro­kowi towa­rzy­szyła nadzieja, że usły­szę jej woła­nie, żebym wró­cił. Skrę­ca­jąc na drogę, zer­k­ną­łem w okna, ale nikogo w nich nie było. Po raz pierw­szy w życiu nagle odczu­łem lęk. Poczu­łem, jak strasz­nie byłoby utra­cić rodzinę i dom. Roz­pła­ka­łem się, zawró­ciłem i pobie­głem z powro­tem, pro­sto w roz­po­starte mat­czyne ramiona. Bez jed­nego słowa mama udzie­liła mi naj­cen­niej­szej lek­cji w życiu: zro­zu­mia­łem, ile zna­czy posia­da­nie domu i rodziny.

Moja mama uro­dziła się w War­sza­wie w 1897 roku jako Anna Schi­na­gel. Rodzice jej, w prze­ci­wień­stwie do rodzi­ców mego ojca, byli dobrze wykształ­ceni. Jej matka była nauczy­cielką, a ojciec wzię­tym adwo­ka­tem. Wedle wszel­kich prze­ka­zów mama była piękną kobietą. Podzi­wiano jej spły­wa­jące na ramiona kru­czo­czarne włosy, ostro kon­tra­stu­jące z jasną kar­na­cją, oraz gładką, deli­katną cerę. Do wyj­ścia za mąż mama miesz­kała pod Kra­ko­wem.

Mój ojciec, Jan Fran­ci­szek Adam­czyk, był niskiego pocho­dze­nia. Uro­dzony w 1893 roku w małej miej­sco­wo­ści Cięż­ko­wice, był wykształ­ce­nie. W cza­sie pobie­ra­nia nauki utrzy­my­wał się głów­nie z udzie­la­nia innym stu­den­tom kore­pe­ty­cji. W ten spo­sób poznał mamę, którą uczył fran­cu­skiego oraz nie­miec­kiego. Nie upły­nęło wiele czasu, jak zako­chali się w sobie. Ich uczu­cie kwi­tło pomimo czę­stych nie­obec­no­ści ojca pod­czas sze­ścio­let­niej służby woj­sko­wej i w roku 1921 się pobrali. W 1922 roku uro­dził się mój brat Jerzy, a sio­stra Zofia cztery lata póź­niej.

Gdy w 1914 roku wybu­chła pierw­sza wojna świa­towa, ojciec otrzy­mał powo­ła­nie do armii. Pol­ska znaj­du­jąca się pod roz­bio­rami nie ist­niała w owym cza­sie na mapie. Ponie­waż ojciec miesz­kał w zabo­rze austriac­kim, musiał wcie­lić się do armii austriac­kiej. Szybko w niej awan­so­wał i zapro­po­no­wano mu uczęsz­cza­nie do szkoły ofi­cer­skiej. W 1918 roku, gdy wojna miała się ku koń­cowi, ojciec doszedł do stop­nia porucz­nika. Pol­ska odzy­skała w tym cza­sie nie­pod­le­głość i ojciec wstą­pił do na nowo for­mu­ją­cej się armii pol­skiej. Zor­ga­ni­zo­wał wła­sną kom­pa­nię pie­choty w okręgu kra­kow­skim i awan­so­wał do stop­nia kapi­tana.

W latach 1919–1920 kraj ogar­nęła kolejna wojna. Bol­sze­wicy zde­cy­do­wani narzu­cić komu­nizm całemu światu zaata­ko­wali Pol­skę. Chcieli ją pod­bić i uzy­skać w ten spo­sób zaple­cze dla ofen­sywy na resztę Europy. Nowo utwo­rzony pol­ski rząd znaj­do­wał się wciąż jesz­cze w sta­nie pew­nej dez­or­ga­ni­za­cji, ale ofi­ce­ro­wie, a wśród nich mój ojciec, zde­cy­do­wanie go poparli. Pod­czas roze­gra­nej pod War­szawą ostat­niej i decy­du­ją­cej bitwy, zwa­nej „cudem nad Wisłą”, poko­nano i odparto bol­sze­wi­ków. Nie tylko Pol­ska została oca­lona, ale i cała Europa.

Dzięki zwy­cię­stwu Pol­ska odzy­skała nie­które przed­ro­zbio­rowe zie­mie na wscho­dzie, zamiesz­kane także przez Ukra­iń­ców i Bia­ło­ru­si­nów. Rząd pol­ski zaofe­ro­wał żoł­nie­rzom i rol­ni­kom zie­mię oraz wspar­cie finan­sowe, pokry­wa­jące koszty prze­sie­dle­nia się; tych, któ­rzy sko­rzy­stali, zaczęto nazy­wać osad­ni­kami. Mój ojciec, na­dal ofi­cer czyn­nej służby, powo­łany został do nad­zo­ro­wa­nia par­ce­la­cji i roz­dzie­la­nia ziem pol­skich w regio­nie miej­sco­wo­ści Sarny. On sam otrzy­mał nie­wielki mają­tek na pery­fe­riach Saren oraz przy­dzie­lono mu do pomocy przy pracy dwóch adiu­tan­tów, któ­rzy zamiesz­kali w osob­nych kwa­te­rach na tere­nie majątku. Sarny pozo­stały naszym domem do 1938 roku.

Do obo­wiąz­ków ojca nale­żało czę­ste objeż­dża­nie ziem odzy­ska­nych, uwa­ża­nych za naj­żyź­niej­sze w Euro­pie. Pod­czas podróży zaj­mo­wał się nad­zo­rem oraz podzia­łem grun­tów we współ­pracy z inży­nie­rami i archi­tek­tami. Poma­gał też chło­pom, któ­rzy czę­sto byli anal­fa­be­tami, wypeł­niać doku­menty prze­ka­zu­jące im zie­mię. Po wyma­ga­nym regu­la­mi­nem okre­sie czyn­nej służby ofi­cer­skiej ojciec prze­szedł do rezerwy, ale pozo­stał zatrud­niony przy roz­dziale grun­tów.

Z bie­giem czasu zakres pod­sta­wo­wych obo­wiąz­ków ojca zmie­nił się z pomiaru i roz­działu grun­tów na sferę finan­sów i ban­ko­wo­ści. Jesie­nią 1938 roku rodzina prze­pro­wa­dziła się z Saren do Łucka, więk­szego i bar­dziej roz­wi­nię­tego mia­steczka, gdzie ojciec wyna­jął miesz­ka­nie nie­opo­dal pań­stwo­wego banku rol­nego, w któ­rym pra­co­wał.

Nasze miesz­ka­nie znaj­do­wało się na par­te­rze pię­tro­wej cegla­nej kamie­nicy, sto­ją­cej przy jed­nej z głów­niej­szych ulic. Skła­dało się z czte­rech sypialni oraz z dużej jadalni, salonu, kuchni i miesz­czą­cej się w sute­re­nie służ­bówki kucharki Marysi. Była ona tak przy­wią­zana do naszej rodziny, że wymo­gła zabra­nie jej z Saren do Łucka, a nawet zapo­wia­dała, że zabie­rze się z nami do samej Ame­ryki – gdzie miesz­kało kil­koro braci i sióstr ojca – gdy­by­śmy kie­dy­kol­wiek posta­no­wili tam wyje­chać.

Choć wiele rze­czy na­dal spo­czy­wało w pudłach na początku owej zimy, okres świąt Bożego Naro­dze­nia roz­po­czę­li­śmy tak jak zawsze. Od pierw­szych dni grud­nia w powie­trzu czuło się radość, pod­sy­caną ocze­ki­wa­niem na mające nadejść jedyne w swoim rodzaju roz­ko­sze. Tata wyna­jął ogromne sanie zaprzę­żone w dwa konie, do któ­rych zapa­ko­wa­li­śmy się wszy­scy, by zgod­nie z tra­dy­cją wyje­chać za mia­sto po bożo­na­ro­dze­niową cho­inkę.

Po dwóch godzi­nach byli­śmy z powro­tem, pod­eks­cy­to­wani i gotowi do przy­stra­ja­nia wyso­kiego świerku. Jego żywiczny świeży zapach wypeł­niał cały salon i ofi­cjal­nie potwier­dzał, że wytę­sk­niony świą­teczny czas rze­czy­wi­ście nad­szedł. Ubie­ra­nie cho­inki było zada­niem dla całej rodziny. Wycze­ki­wa­li­śmy go z nie­cier­pli­wo­ścią – nawet mama, o tej porze roku prze­cież wyjąt­kowo zapra­co­wana. Do tego zaję­cia nie trzeba było jej nama­wiać. A kiedy mama skoń­czyła usta­wia­nie wszyst­kich figur żłóbka w rogu pokoju, tata uro­czy­ście – teraz, tak samo jak zawsze – zadał pyta­nie, na które skwa­pli­wie cze­ka­li­śmy:

– Dzieci, czy wszy­scy są gotowi na aniołka?

Pochwy­ci­łem aniołka, nim zdą­żył zro­bić to kto­kol­wiek inny, i szybko pod­bie­głem z nim do ojca. A on pod­niósł mnie wysoko w górę, bym umie­ścił aniołka na czubku cho­inki. Roz­pro­mie­niony ześli­zgną­łem się po ojco­wym ramie­niu, dra­piąc sobie buzię o jego wąsy. Po kola­cji był ciąg dal­szy – naj­pierw ojciec poza­pa­lał świeczki, do któ­rych nie mogli­śmy dosię­gnąć, a potem Jurek, Zosia i ja zapa­li­li­śmy resztę.

Tak jak pra­gnę­li­śmy, następ­nego dnia spadł gęsty śnieg. Wsta­li­śmy wcze­śnie rano, żeby ule­pić bał­wana. Lepi­li­śmy i lepi­li­śmy, coraz wyżej i wyżej, aż prze­sta­łem dosię­gać do jego czubka. Kiedy bał­wan mie­rzył już ponad pół­tora metra, mama przy­nio­sła dwa węgielki na oczy. A potem wetknęła poni­żej oczu mar­chewkę jako nos. Zosia zdjęła swój sza­lik i zało­żyła mu na grubą szyję.

Moje pod­nie­ce­nie rosło wraz z tym, ile rze­czy robiło się wspól­nie. W dzień Wigi­lii wszy­scy uwi­jali się jak frygi przy szy­ko­wa­niu wie­cze­rzy. Póź­nym popo­łu­dniem Jurek, Zosia i ja poma­ga­li­śmy nakryć do stołu. Naj­pierw zgod­nie ze zwy­cza­jem, który przy­po­mi­nał o skrom­nym miej­scu naro­dzin Chry­stusa, roz­ło­ży­li­śmy sianko pod śnież­no­bia­łym wykroch­ma­lo­nym lnia­nym obru­sem. Następ­nie usta­wi­li­śmy zastawę, sre­bra, posta­wi­li­śmy wyso­kie świece, a obok każ­dego nakry­cia umie­ści­li­śmy hafto­waną ser­wetkę oraz deko­ra­cję z zie­lo­nej gałązki jedliny.

Gdy cho­inka, stół i wigi­lijna wie­cze­rza były gotowe, moje roz­go­rącz­ko­wa­nie się­gnęło zenitu. Co kilka minut wybie­ga­li­śmy z sio­strą i bra­tem przed drzwi, wypa­tru­jąc pierw­szej gwiazdki. Wkrótce znie­cier­pli­wiony cze­ka­niem wyce­lo­wa­łem palec w niebo i krzyk­ną­łem:

– Jest! Widzia­łem ją!

– Nie widzę ani jed­nej gwiazdy – odpo­wie­dzieli Jurek i Zosia nie­mal jed­no­cze­śnie.

– Bo wy oboje za słabo patrzy­cie – natych­miast odpa­ro­wa­łem pew­nym gło­sem.

– No to mi pokaż – zażą­dała Zosia.

Wycią­gną­łem ener­gicz­nie rękę jak mogłem naj­da­lej, z pal­cem wska­zu­ją­cym wyce­lo­wa­nym mniej wię­cej tam, gdzie spo­dzie­wa­li­śmy się ujrzeć pierw­szą gwiazdę. Zosia i Jurek wpa­try­wali się usil­nie, nic jed­nak nie dostrze­gli.

– Znowu się wygłu­piasz, bra­ciszku – stwier­dził Jurek. – W zeszłym roku było tak samo.

– Świet­nie, w takim razie idę po tatę. Wtedy zoba­czy­cie, kto ma rację!

Wbie­głem do środka, obwiesz­cza­jąc, że wypa­trzy­łem pierw­szą gwiazdkę. Ojciec wyszedł przed próg i długo spo­glą­dał w niebo. Wresz­cie powie­dział z roz­cza­ro­wa­niem:

– Wie­siu, musisz mieć oczy lep­sze od moich, bo nie mogę jej zna­leźć.

– Tatu­siu – ode­zwała się Zosia – on tylko fan­ta­zjuje. Tak jak w zeszłym roku.

– A może jed­nak nie? – odpo­wie­dział ojciec. – Spójrzmy wszy­scy uważ­niej jesz­cze raz.

I kilka minut póź­niej wszy­scy dostrze­gli gwiazdę migo­czącą jak maleńki dia­ment na aksa­mit­nie czar­nym nie­bie. Co zna­czyło, że można już wejść z powro­tem do domu i zapa­lić kil­ka­dzie­siąt świe­czek na cho­ince. Zasie­dli­śmy do stołu. Ojciec podzię­ko­wał modli­twą za dary, a następ­nie podzie­li­li­śmy się opłat­kiem. Każdy odła­my­wał kawa­łe­czek, a potem obej­mo­wa­li­śmy się i cało­wali, skła­da­jąc sobie nawza­jem życze­nia zdro­wia, szczę­ścia i wszel­kiej pomyśl­no­ści. Byłem dobrze przy­go­to­wany, kiedy nade­szła moja kolej skła­da­nia życzeń ojcu. Na nad­cho­dzący rok życzy­łem mu wię­cej czasu na polo­wa­nia. A kiedy zapy­tał, czego ja sobie sam chciał­bym życzyć, odpar­łem, że chciał­bym, aby­śmy wszy­scy poje­chali do Ame­ryki odwie­dzić rodzinę i przy oka­zji zoba­czyli kow­bo­jów i Indian. Ojciec uśmiech­nął się i odparł, że też by tego chciał. A potem dodał, że może mogli­by­śmy nawet poje­chać na Wystawę Świa­tową do Nowego Jorku.

Po kola­cji usie­dli­śmy dookoła cho­inki, by śpie­wać kolędy i opo­wia­dać różne histo­ryjki. Każdy czło­nek rodziny miał opo­wie­dzieć co naj­mniej jedną. Opo­wieść mamy była naj­lep­sza. Opo­wie­działa o Naro­dze­niu Pań­skim i wyja­śniła zna­cze­nie Świąt. Kiedy skoń­czy­li­śmy opo­wie­ści, wszy­scy wyszli­śmy na zewnątrz śpie­wać przed domami sąsia­dów. Po powro­cie do domu mama utu­liła mnie do snu, po czym rodzice, Jurek i Zosia poszli na pasterkę.

Ran­kiem w Boże Naro­dze­nie, po póź­nym śnia­da­niu, ojciec spra­wił rodzi­nie wspa­niały pre­zent. Powie­dział, żeby­śmy otwo­rzyli fron­towe drzwi. A tam cze­kała piękna gniada klacz i wiel­kie sanie! Woź­nica popro­szony został do środka na poczę­stu­nek, który miała podać mu Mary­sia, gdy będziemy zaży­wać sanny. Tata chwy­cił lejce, my poprzy­kry­wa­li­śmy się kożu­chami i już po krót­kiej chwili byli­śmy poza mia­stem.

Powie­trze było rześ­kie, słońce świe­ciło jasno, drzewa ugi­nały się od śniegu. Klacz ruszyła powoli, ale zaraz potem sama przy­śpie­szyła, jak gdyby też miała ochotę na prze­jażdżkę. Zie­mia szybko umy­kała spod płóz. Wiatr gwiz­dał do wtóru naszym rado­snym kolę­dom. Klacz rżała cicho od czasu do czasu, a dzwo­neczki zawie­szone na jej grzy­wie śpie­wały razem z nami. Im szyb­ciej jecha­li­śmy, tym gło­śniej śpie­wa­li­śmy, aż do utraty tchu. Po chwili ojciec zatrzy­mał sanie na pobo­czu i ogło­sił, że będziemy powo­zić na zmianę. Mama, jak poprzed­niego roku, odmó­wiła, ale namó­wi­li­śmy ją, żeby spró­bo­wała. Kiedy nade­szła moja kolej, tata podał mi lejce. Z ojcem u boku, kolę­du­jącą rodziną, lej­cami mocno trzy­ma­nymi w dło­niach, otwartą drogą przed nami i potężną gniadą kla­czą brzę­czącą dzwo­necz­kami i pędzącą rów­nym kro­kiem, czu­łem się, jak­bym był w nie­bie. Takie wła­śnie było Boże Naro­dze­nie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: