- W empik go
Kiedy czasu już dla nas nie będzie - ebook
Kiedy czasu już dla nas nie będzie - ebook
Życie w Domu Pogodnej Starości toczy się swoim utartym, sennym rytmem. Nieoczekiwanie spokój pensjonariuszy burzy nadejście zagadkowej przesyłki. W tajemnicy przed personelem postanawiają zajrzeć do środka. Jakie jest ich zdziwienie, gdy w niepozornych, oklejonych taśmą kartonach znajdują niezwykłe przedmioty: skrzypce, kołyskę i… małą trumnę z lustrem zamiast dna!
Kto i dla kogo przysłał tę paczkę? Nie wiadomo. Na kartonach wypisano imię i nazwisko odbiorcy, ale kłopot w tym, że nikt taki w ośrodku nie mieszka. Kiedy napięcie sięga zenitu, w Domu Pogodnej Starości pojawia się niespodziewany – i bardzo młody! – gość. Od tej pory każdy dzień przynosi nowe, zaskakujące wydarzenia, które na dobre zmienią życie pensjonariuszy…
Kochali się. Odkąd się poznali, byli prawie nierozłączni. Spotkali się w Domu Pogodnej Starości. Najpierw, przy każdej możliwej okazji, burczeli na siebie. Kiedy się widywali, wyrażali swoje niezadowolenie na setki możliwych sposobów. Nieustannie poszerzali wachlarz wyzwisk i obelg kierowanych pod adresem tego drugiego. Zdawało się, że dokuczanie, ubliżanie czy wyśmiewanie sprawia im niewymowną przyjemność. Byli w tym coraz lepsi. Perfekcjoniści. Ranili się niemalże każdego dnia, budząc nieustanne zainteresowanie i jednocześnie litość pozostałych podopiecznych. Jedni przyglądali się im z zaciekawieniem. Niektórzy śmiali się do rozpuku, widząc dwoje staruszków obrzucających się nieustannie błotem. Jeszcze inni pukali się palcem w czoło, jakby miało to cokolwiek zmienić. Wszystko trwało do chwili, gdy przy śniadaniu zabrakło Rity.
Marta Nowik
Magister filologii polskiej, pedagogiki resocjalizacyjnej i teologii. Ukończyła także studia podyplomowe na kierunku relacje interpersonalne i profilaktyka uzależnień, edukacja wczesnoszkolna i przedszkolna, bibliotekoznawstwo i informacja naukowa, autyzm oraz oligofrenopedagogika. Pracuje jako nauczyciel. Wolny czas chętnie spędza na działce. Uwielbia spacery z psami na łonie natury. Lubi kryminalne zagadki i spotkania towarzyskie. Kocha podróże.
W 2022 roku nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się jej powieść obyczajowa pt. „Marzenia spełniają się jesienią”.
martanowik.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-197-9 |
Rozmiar pliku: | 839 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nina i Stefka
Nina kręciła się nerwowo na krześle, raz po raz zerkając na wielkie wskazówki starego zegara. Zastanawiała się, czy przyjadą, jak obiecali. Obiecali pół roku temu w maju, pospiesznie ją tu zostawiając. Wizyty miały być raz w tygodniu – wspólny obiad, spacer, gra w pokera czy scrabble. Nina rano wzięła kąpiel i włożyła czystą sukienkę na spotkanie z bliskimi. Była świadoma, że oszukuje samą siebie. Czy nadal byli to jej bliscy? Jak można wyrzucić kogoś do zawszonego ośrodka, umieralni dla starych i niepotrzebnych osób? Zupełnie jak starą, niepotrzebną rzecz do zsypu na odpady… Sprawnie załatwili wymagane dokumenty, podpis lekarza oraz inne świstki. Uwinęli się z tym w niespełna miesiąc. To im wyszło bardzo dobrze. Nina z zadziwieniem obserwowała, gdy zgodnie, jak nigdy dotąd, szeptali po kątach, snując plany co do jej przyszłości (a przez to do własnej). Czytała już wcześniej o takich miejscach jak to: uśmiechnięty personel, życzliwa, rodzinna atmosfera, oddzielne pokoje, zajęcia rekreacyjne i edukacyjne dla seniorów. Niczego takiego tu nie zastała. Nie było sielankowej, pogodnej starości. To miejsce było gorsze niż zabite dechami schronisko dla bezdomnych zwierząt. Tu już naprawdę nie chciało się nawet żyć…
Pomimo to Nina przetrwała tu wiele długich, cholernie samotnych dni. W czwartkowe popołudnia paliła papierosy, słuchając opowieści współtowarzyszy niedoli. Czwartek to był dobry dzień. Jej dzień. Od obiadu do późnego wieczora prawie nikt się nimi nie zajmował. Większość pracowników miała wtedy wychodne, a podopieczni głęboko oddychali wolnością i swobodą. Nagle, nie wiedzieć skąd, jak grzyby po deszczu, wyrastały buteleczki i flaszeczki wypełnione bimberkiem własnej roboty, naleweczką czy innym destylatem rodzimej produkcji. Stoliki w świetlicy zapełniały się w błyskawicznym tempie. Pojawiały się karty do gry, notatniki, stare zdjęcia w wytartych ramkach, pluszowe misie i pamiątkowe gadżety. To był ich dzień. Ten dzień.
Wiele takich czwartków musiało minąć, zanim Nina zdecydowała się odezwać do kogokolwiek. Początkowe miesiące jej pobytu naznaczone były wielkim bólem i cierpieniem. Długo nie mogła pogodzić się z tym, że gdy stała się nieporadna i zależna od innych, rodzina postanowiła się jej pozbyć. Tygodniami siedziała, uparcie milcząc i wpatrując się w niewielkie okienko swojego nowego pokoju. Czekała. Wciąż czekała, aż to wszystko okaże się tylko złym snem, koszmarem, z którego wkrótce się obudzi. Jednak przerażający sen okazał się mroczną rzeczywistością. Nie kończył się każdego poranka, kiedy ze strachem otwierała swoje mocno już zgaszone oczy.
Pierwszy raz odezwała się do Stefki, kobiety jakże intrygującej, choć starej, przygarbionej, z tysiącem zmarszczek na twarzy, szyi i dłoniach. Stefka wyglądała tak, jakby właśnie zakończyła karierę w burdelu: ostry jak żyletka makijaż, kwieciste, jaskrawe koszule, biodra nadal nienagannie kołyszące się w rytm stawianych kroków, gołe nogi z pomalowanymi na fuksjowy kolor paznokciami u stóp. Jednak to właśnie Stefka miała najbardziej ciepły uśmiech, a jej figlarne spojrzenie, chcąc nie chcąc, przykuwało uwagę każdego, kto tylko znajdował się w zasięgu jej wzroku. Stefka w każdy czwartek tradycyjnie opowiadała chętnym słuchaczom historię swojej dawnej miłości.
Nina zapamiętała z niej tylko to, że był wtedy wrzesień, a ojciec Stefki kazał jej wyjść za mąż za starego, bogatego młynarza. Na nic zdały się łzy, prośby czy błagania. Ojciec był nieugięty. Na końcu wsi czekał na Stefkę, jak co wieczór, młody, przystojny Kacper. Stefka, tak jak stała, w koszuli, pobiegła do niego cała zapłakana. Wtuleni w siebie i schowani przed całym światem w małej, przytulnej drewutni oboje cichutko łkali, wpatrując się w niewielki płomień stojącej nieopodal świecy. Życie nie było dla nich zbyt łaskawe. Kacper wcześnie, już jako dziecko, stracił matkę w pożarze ich domu. Ojciec szybko ożenił się ponownie. Macocha nie rozpieszczała za bardzo swojego pasierba. Kacper musiał ciężko pracować w gospodarstwie ojca, z każdym kolejnym rokiem przejmował coraz to nowe obowiązki, przez co ledwo skończył szkołę. O wyrwaniu się ze wsi do miasta mógł tylko pomarzyć. W wieku dwudziestu jeden lat zakochał się w Stefce, dziewczynie z sąsiedztwa, która przesłoniła mu cały świat. Tych dwoje młodych połączyło coś niezwykłego i pięknego. Zdawało się, że ogień pomiędzy nimi nie wygaśnie. Jednak ten jeden wieczór, gdy Stefka stała tak w samej koszuli, płacząc, zmienił wszystko. Najpierw kochali się długo i namiętnie. Potem Kacper spojrzał Stefce głęboko w oczy i powiedział, aby posłuchała ojca, bo ojciec to ojciec. Stefka nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Miała wrażenie, że jej serce właśnie pęka na pół. Przycisnęła dłonie do półnagich piersi, chwyciła swoją koszulę i wybiegła z drewutni na oślep, byle przed siebie. Pędząc tak, nie odwróciła się ani razu. Zostawiła za sobą Kacpra, którego, jak jej się zdawało, kochała nad życie, a który właśnie złamał jej serce. Zostawiła też rodzinny dom i ojca, który już od wielu lat planował dla niej całe życie. Zostawiła starego młynarza, który miał zakusy na młode dziewczę, chytrze przekabacił jej ojca, przekupując go to tym, to owym. Minęła młody las, przeskoczyła wąski strumyk i dotarła do tamy znajdującej się na nowo powstałym zbiorniku wodnym. Zawahała się tylko przez chwilę. Oddech miała przyspieszony, w oczach obłęd i szaleństwo. Skoczyła. Słone łzy wymieszały się ze spienioną wodą. Nie walczyła zbyt długo. Poczuła, jak jej bezwładne ciało wypełnia pustka, cisza i spokój, które jednak nagle przerwało ostre szarpnięcie. Ktoś ciągnął ją za włosy. Jęknęła z bólu. Chciała otworzyć oczy, ale nie dała rady. Odpłynęła…
Ocknęła się kilka dni później w szpitalu, w miejscowości, o której nigdy nie słyszała. Nikt jej nawet nie odwiedził. Leżała zupełnie sama na poduszce mokrej od łez. Pielęgniarki z litości przyniosły jej jakieś ubrania po zmarłych pacjentach, znalezione w starym magazynie. Gdy usłyszała, że następnego dnia przyjedzie jej ojciec, aby zabrać ją do domu, uciekła. Poczekała, aż zrobi się małe zamieszanie przy wymianie personelu. Ubrała się, zgarnęła resztki jedzenia i skacząc przez okno z niskiego pierwszego piętra, opuściła szpital. Ojca już nigdy więcej nie spotkała. Kacpra zresztą też nie. Było jej obojętne, co się z nią stanie. Mogła nawet spać pod mostem, byle tylko już nie powrócić do poprzedniego życia. I nie wróciła. Szybko znalazły się osoby, które za niewielką opłatą zechciały jej pomóc. Pieniędzy nie miała, więc płaciła własnym ciałem. Nie czuła nic. Jej serce zamarzło. Trwało to wiele długich lat. Może zbyt wiele. Stefka przestała liczyć. Miała nadzieję, że uda jej się stąd wyrwać i wyjechać do jakiegoś dużego miasta, gdzie każdy jest anonimowy. Po jakimś czasie odłożyła sporą sumkę. Pewnego dnia, nic nikomu nie mówiąc, spakowała się, zamówiła taksówkę, zabrała ze sobą wszystkie swoje rzeczy i wyjechała.
Kolejny raz zaczęła nowe życie. Nikt jej tu nie znał. Nikt o niej nic nie wiedział. Miała swoją upragnioną anonimowość. Poczuła się bezpiecznie. Wynajęła bardzo małe, ale przytulne mieszkanko, nieopodal centrum miasta. Pierwszy raz uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Następnego dnia zaczęła się rozglądać za jakąś pracą. Bez problemu znalazła zatrudnienie jako krawcowa. Zaczęła szyć, ale nie tylko zlecone jej rzeczy. Szyła jednocześnie swoje rozbite życie. Cerowała je, jak ceruje się dziurawe skarpetki. Czas pomału leczył jej rany. Powoli odzyskiwała spokój i samą siebie.
Poznała go pół roku później. Przyszedł, by naprawić swój stary, znoszony mundur wojskowy. Przyszedł na chwilę, a został w jej życiu zdecydowanie na dłużej. Stefka od dawna przestała się łudzić i nie czekała na wielką miłość. Chciała stabilizacji, spokoju i bezpieczeństwa. Pobrali się rok później w pobliskim kościele. Potem wyjechali na miesiąc miodowy do Bułgarii. Po dwóch latach urodził się ich jedyny ukochany syn Julian. Ten Julian, który od razu po śmierci ojca oddał ją do Domu Pogodnej Starości.
Nina długo zastanawiała się nad tą historią. Często wracała myślami do tej opowieści. Nie dawało jej spokoju wiele pytań, które rodziły się w jej głowie. Nie była w stanie określić, ile w człowieku może się pomieścić bólu i cierpienia? Czy jest granica, której przekroczyć się nie da? Czy istnieje jakaś skończoność tego wszystkiego? Po co to wszystko się toczy, skoro i tak na koniec oddadzą cię do obrzydliwego przytułku dla samotnych i niepotrzebnych nikomu ludzi? Obserwowała Stefkę ukradkiem. Wyobrażała ją sobie szyjącą własne życie: mąż, dzieci, piękny dom, ogród budzący zazdrość sąsiadów, modny samochód, wystawne przyjęcia, a na koniec wszystkiego, jak wisienka na torcie, Dom Pogodnej Starości…ROZDZIAŁ 2
Aleksander i Rita
Kochali się. Odkąd się poznali, byli prawie nierozłączni. Spotkali się w Domu Pogodnej Starości. Najpierw, przy każdej możliwej okazji, burczeli na siebie. Kiedy się widywali, wyrażali swoje niezadowolenie na setki możliwych sposobów. Nieustannie poszerzali wachlarz wyzwisk i obelg kierowanych pod adresem tego drugiego. Zdawało się, że dokuczanie, ubliżanie czy wyśmiewanie sprawia im niewymowną przyjemność. Byli w tym coraz lepsi. Perfekcjoniści. Ranili się niemalże każdego dnia, budząc nieustanne zainteresowanie i jednocześnie litość pozostałych podopiecznych. Jedni przyglądali się im z zaciekawieniem. Niektórzy śmiali się do rozpuku, widząc dwoje staruszków obrzucających się nieustannie błotem. Jeszcze inni pukali się palcem w czoło, jakby miało to cokolwiek zmienić. Wszystko trwało do chwili, gdy przy śniadaniu zabrakło Rity. Rano niespodziewanie upadła i straciła przytomność. Karetka na sygnale wiozła ją z piskiem opon do pobliskiego szpitala. Liczne spojrzenia utkwione w Aleksandrze zdawały się pytać: „I co teraz?”.
Aleksander, gdy tylko dowiedział się o wszystkim, zastygł w bezruchu. Odłożył nadgryzioną zaledwie kanapkę, na którą wcześniej miał wielką ochotę. Chwilę się zastanowił. Wstał i poszedł do dyżurki pielęgniarek, aby się czegoś dowiedzieć o porannym zdarzeniu. Nie mógł pogodzić się z tym, że Rita postanowiła pierwsza odejść. Nawet z nim tego nie ustaliła. Nie zapytała go o zdanie. Zaplanowała to za jego plecami. Jak śmiała mu to zrobić? W dyżurce został zwyczajnie wyśmiany i wyszydzony. Przynajmniej tak to odebrał. Rzucił w kierunku personelu kilka niewybrednych epitetów i udał się zbulwersowany do swojego pokoju. Zamknął drzwi od środka na klucz. Chciał być sam. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Łzy same cisnęły mu się do oczu. Nieposłuszne spływały po pomarszczonych policzkach. Poczuł, że coś go ściska za serce. Opadł na łóżko. Zdawało mu się, że Rita siedzi przy nim i głaszcze go po głowie, uśmiechając się przy tym delikatnie, jakby chciała mu pomóc przeprawić się niewidzialną łodzią na tamten świat. Skąd wiedziała, że zawsze się tego bał? Odkąd pamięta, ręce drżały mu na samą myśl, że kiedyś trzeba będzie pozostawić tu na ziemi wszystkie swoje dotychczasowe bagaże i udać się w najdłuższą i najtrudniejszą podróż swojego życia. Wciąż widział tuż obok pogodną twarz Rity. Próbował przypomnieć sobie barwę jej oczu, zadziorne spojrzenie czy uśmiech, gdy zorientowała się, że umyślnie podmienił jej sól z cukrem.
Aleksander odpłynął. Śniła mu się Rita. Biegała boso po łące w przezroczystej różowej sukience. Była taka piękna. Jej kruczoczarne włosy opadały na nagie ramiona, jakby chciały je osłonić przed zbyt silnymi podmuchami wiatru. Próbował ją dogonić, ale ciągle mu się wymykała. Był zły, że nieustannie znajdowała się krok przed nim, jakby kolejny raz próbowała udowodnić, że chce być od niego lepsza. Szedł posłusznie, wpatrzony w nią jak w jakiś najcudowniejszy obrazek. Chciał chwycić jej dłoń, obawiając się, że może ją zgubić gdzieś po drodze, jednak zupełnie mu się to nie udawało. Jego ochrypły głos zdawał się ciągle powtarzać: „Rita, Rita, Rita…”.
Pochowano ich obok siebie na pobliskim starym cmentarzu. Obie rodziny nie odpowiedziały na informację o odejściu Aleksandra i Rity. Ktoś miał później dojechać, ktoś inny zapewniał, że wszystko ureguluje. Podopieczni stali i patrzyli, jak grudki ziemi spadające na trumnę jakby celowo omijają dwie czerwone róże, które Stefka rzuciła w dół, uprzednio je delikatnie całując. Tylko ją było stać na tak czułe pożegnanie. Reszta stała w bezruchu, rozmyślając nad tym, co się zdarzyło.
Aleksander i Rita odeszli tego samego dnia. Ricie w jej ostatnich chwilach życia śnił się Aleksander. Była szczęśliwa, że znowu go widzi. Już nie kłócili się, jak zazwyczaj to miało miejsce. Patrzyli sobie głęboko w oczy, czytając siebie nawzajem. W oczach tej drugiej osoby widzieli ból, smutek, cierpienie, odrzucenie, samotność. Dlaczego się pokochali? Może dlatego, że oboje doświadczyli dokładnie tego samego? Piekło życia, które nosili głęboko w swoich sercach, uczyniło ich twardymi i silnymi. Skrywali swoją wrażliwość i delikatność, aby już więcej nikt ich nie skrzywdził. Rozumieli się bez słów. Pomiędzy jedną obelgą a drugą potrafili niemalże bezbłędnie wyczytać z twarzy tej drugiej osoby nastrój, emocje czy samopoczucie. Obserwator z zewnątrz zapewne powiedziałby, że to była dziwna i trudna miłość. I może miałby rację. Jednak dla tych dwojga to, że mieli siebie, było najpiękniejszym darem od losu i być może jedynym cennym prezentem, jaki otrzymali.
Nina wracała samotnie z pogrzebu. Całe to wydarzenie przywołało, głęboko skrywane, gdzieś na samym dnie serca, wspomnienia. Zamyśliła się, nie patrząc na to, co się dzieje dookoła. Przysiadła na chwilę, aby odpocząć na starej ławce pod rozłożystą wierzbą. Chciała się ogarnąć, ale zupełnie jej się to nie udawało. Stanęła przy niej Stefka, która już od pewnego czasu szła tuż za nią.
– Mogę się dosiąść? – zapytała.
Nina nie kryła zdziwienia. Przyzwyczaiła się już, że podopieczni jej unikali, a nawet omijali ją szerokim łukiem. Sama była temu winna przez swój zawzięty upór: od wielu miesięcy ciągle milczała. Była wściekła na bliskich, że ją tu umieścili. Nie umiała zaprotestować ani się obronić. Nie potrafiła zawalczyć o siebie ani teraz, ani wcześniej… Milczenie było jej jedyną bronią, dzięki której chciała się osłonić przed całym światem.
– Posuń się, stara. To nie tylko twoja ławka. Ja też mam już ponad siedem rozmienionych krzyżyków na koncie. A nóg nie wygrałam na loterii. – Stefka, nie zważając na milczenie Niny, dosiadła się i zajrzała do torebki.
Dość długo tam czegoś szukała. W końcu zadowolona zwróciła się do Niny:
– Chcesz zajarać? To moja ostatnia paczka. Do końca tygodnia już więcej nie zdobędę. – Stefka poczęstowała Ninę papierosem.
– Przecież dziś nie czwartek… – szepnęła Nina.
– A co za różnica, stara, czwartek, nie czwartek. I tak nas wszystkich w tym piachu niedługo zakopią. – Stefka zdawała się mieć dziś dobry humor. Po krótkiej przerwie kontynuowała: – Bierzesz czy nie?
– Dziś nie czwartek… W czwartki obiecali, że będą mnie zawsze odwiedzać… Nie przyjechali ani razu. Ani jednego razu…
– Stara, nie rycz i nie rozczulaj się nad sobą. Oni też tu kiedyś trafią. Ich ukochane dzieci również podziękują im w dokładnie taki sam sposób za wszystko i pewnego pięknego dnia zrobią im podobny prezent. Zobaczysz. Oni też poczują smak samotności, niezrozumienia, bólu czy łez.
Kobiety patrzyły długą chwilę w milczeniu na siebie, jakby ważyły wypowiedziane przez Stefkę słowa.
– Mam nadzieję – powiedziała Nina i w końcu poczęstowała się papierosem.
Obie paliły, zupełnie się nie spiesząc. Nina poczuła dziwny spokój. Od chwili, kiedy tu się znalazła, brakowało jej poczucia bezpieczeństwa. Teraz, siedząc razem ze Stefką na ławce, poczuła się bardzo dobrze i spokojnie. Po chwili namysłu rzuciła:
– Daj, stara, jeszcze jednego.
Uśmiechnęły się obie. Ta chwila zbliżyła je do siebie. Nie wiedziały, że to właśnie teraz zawiązał się pomiędzy nimi początek pięknej i prawdziwej przyjaźni.
– Skąd wzięłaś te czerwone róże dla Rity i Aleksandra? – zainteresowała się Nina.
– A nie sprzedasz mnie? – zapytała Stefka.
– No nie.
– Ukradłam z ogrodu tej naszej wrednej pielęgniarki, co tak perfidnie wyśmiała Aleksandra. Wycięłam najpiękniejsze, jakie miała.
– Dobrze zrobiłaś. Trzeba było jeszcze więcej ich naciąć za to wszystko.
– Niedługo będzie tydzień po ich śmierci, potem miesiąc, kiedyś rok. Będziemy miały skąd je brać.
Nina i Stefka zaśmiały się, kiwając zgodnie głowami.
– Oj, będziemy! – potwierdziła Nina.ROZDZIAŁ 3
Sebastian
Wózek z Sebastianem z impetem wjechał do świetlicy. Koledzy zrobili mu miejsce przy stoliku. Karty poszły w ruch. Gdy znikły pielęgniarki, na stole tradycyjnie pojawiły się mocniejsze napoje. Towarzystwo, przekrzykując się nawzajem, dobrze się bawiło. Do sali wszedł stary Alfred. Podszedł do Sebastiana.
– Seba, ktoś do ciebie.
– O tej porze? Zza grobu przyjechali? – Sebastian nie krył zdziwienia.
– Musisz pomóc. Dziewczyna od godziny czeka w krzakach, aż personel pójdzie do domu. Obecne salowe nie pisną ani słówka. Już to załatwiłem.
Sebastian przewrócił ciemnymi oczami, siorbnął z gwinta spory łyk piwa i przeprosił na chwilę kolegów, obiecując, że dołączy do nich na kolejną partyjkę.
Alfred poprowadził przyjaciela bocznymi korytarzami, sprytnie omijając zainstalowany w Domu Pogodnej Starości monitoring.
– Co to za jedna? – zapytał niechętnie Sebastian.
– Trzeba jej pomóc. Miała coś takiego w głosie i oczach, że nie mogłem jej odmówić. Przyjechała z sąsiedniej miejscowości. Proszę cię, Sebastian, bądź dla niej miły.
– Dobrze wiesz, że ja tym już się nie zajmuję. Skończyłem z przeszłością raz na zawsze!
– Sebastian, daj spokój. Było, minęło. Po co do tego wracać? Trzeba pomóc i tyle. Nie ma co rozpamiętywać starych dziejów. To już przeszłość. A nam, starym prykom, niewiele już pewnie czasu pozostało w tej ubojni…
– Dobra. Ale żeby mi to było ostatni raz. Jak te stare rury się dowiedzą, to nas zupełnie pozamykają tu na amen.
– Nie dowiedzą się. Wszystko sprawdziłem i obmyśliłem. Wiesz, że kiedyś pracowałem w wywiadzie i byłem w tym dobry.
– Zamiast Alfred, powinni do ciebie mówić Bond. James Bond.
Obaj głośno się zaśmiali.
– To, że trafiłem tu, do tego porąbanego domu starców, i to, że kiedyś odbiłeś mi dziewczynę, to są dwie najgorsze rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały – wyznał Sebastian.
– Nie odbiłem! Sama do mnie przyszła. Byłem przystojniejszy od ciebie!
– Chyba bardziej ślepy!
– Summa summarum żaden z nas nie miał jej zbyt długo – dodał smutno Alfred.
– Zabiłem ją.
– Sebastian, to był wypadek! To nie twoja wina. Już to przerabialiśmy. A ty z uporem maniaka ciągle powtarzasz to samo. Sprawa jest zakończona raz na zawsze!
– Zakończona? Wylądowałem bez nogi na wózku inwalidzkim. Ja przeżyłem. A ona wącha kwiatki od spodu. Dla mnie ta sprawa nigdy nie będzie zakończona! – krzyczał Sebastian.
W jednej chwili zrobił się bordowy na twarzy. Usłyszane słowa sprawiły mu ból.
– Nie musisz się karać przez całe życie za coś, co zupełnie nie było twoją winą. Jesteśmy na miejscu. Proszę cię, abyś zachował się jak człowiek i dobrze potraktował tę dziewczynę.
Wyszli na zewnątrz budynku. Alfred dla pewności rozejrzał się jeszcze dookoła.
– Droga wolna. Zostawię was samych. Jak skończysz, odprowadzę cię do środka. Będę czuwał w pobliżu.
Sebastian dopiero teraz ją zauważył. Miała na sobie czerwony płaszcz. Chyba wcześniej płakała, bo oczy miała mocno zapuchnięte. W ramionach tuliła małe zawiniątko.
– Pokaż mi, co przyniosłaś – poprosił, siląc się na miły ton głosu.
Dziewczyna delikatnie odkrywała zielony kocyk. Sebastian zauważył, jak drżą jej dłonie. Była drobnej budowy ciała. Sprawiała wrażenie osoby nieśmiałej. Od początku spotkania ani razu nie popatrzyła Sebastianowi w oczy, jakby bała się bliższego kontaktu.
– To mój ukochany piesek. Chyba umiera. Nie wiem, co mu jest. Kazali mi go uśpić, ale ja nie dam rady. Mam go już siedem lat. Do tej pory zawsze był przy mnie. Nie mam na tym świecie nikogo innego poza nim. Pan Alfred mówił, że był pan kiedyś wybitnym weterynarzem, ratującym życie bardzo wielu zwierząt. Nie mam za wiele pieniędzy. Przepraszam. Przyszłam prosić, aby uratował pan mojego pieska…
Dziewczyna się rozpłakała. Sebastian poczuł się nieswojo. Zaczął się kręcić niespokojnie na swoim wózku inwalidzkim, do którego był przykuty już od wielu długich lat. Swoją pracę, którą bardzo kochał, porzucił po tym nieszczęśliwym wypadku. Odwoził akurat swoją dziewczynę do jej domu. Atmosfera pomiędzy nimi była dość napięta. Wcześniej się pokłócili. Znowu poszło o Alfreda. Wyjaśniali to już sobie tyle razy, a sprawa i tak dalej wydawała się nie być zakończona. I gdy tak Sebastian kolejny raz roztrząsał to wszystko, nagle, zupełnie niespodziewanie wjechał w nich jakiś gość z podporządkowanej. Jak się później okazało, był kompletnie pijany. Kaśka mocno oberwała z prawej strony. Nie dało się jej dobudzić. Sebastian pamiętał tylko jej krzyk, trzask zderzających się samochodów, strzelające poduszki powietrzne i potem przejmującą głuchą ciszę, która była chyba najstraszniejszą i najdłuższą ciszą w całym jego życiu. Sebastian stracił nogę. Kaśka straciła życie. Nie męczyła się zbyt długo. Gość stracił prawo jazdy i poszedł siedzieć zaledwie na kilka lat.
Od tamtego wydarzenia Sebastian już nigdy nie związał się z żadną kobietą. Został sam, jakby próbując ukarać się za tamto wydarzenie. Wyrzucał sobie, że gdyby nie był tak zazdrosny o przyjaźń Kaśki z jego najlepszym kumplem Alfredem, to nie byłoby tej strasznej kłótni przed ich wyjazdem. Może wtedy bardziej by uważał na drodze i w porę zareagowałby na jadący w ich kierunku samochód. Ale stało się inaczej. I od tej pory w życiu Sebastiana słońce zgasło już na zawsze.
Dom Pogodnej Starości zaproponował mu jego starszy brat. To miało być dobre rozwiązanie. Sebastian zgodził się od razu, nie chcąc być dla nikogo ciężarem. Nie potrzebował litości nad swoim kalectwem. Zamknął się w sobie. Do pracy nigdy nie wrócił. Sprzedał klinikę weterynaryjną, którą sam założył i prowadził przez ponad dziesięć lat. Znajomi i przyjaciele prosili go, aby tego nie robił. Jednak on uparcie twierdził, że jego życie już się zakończyło.
– No nie płacz! Zaraz zobaczymy, co się dzieje z twoim pieskiem. Podaj mi go – poprosił Sebastian.
Delikatnie wziął psa na ręce i położył go sobie na kolanach. Rzeczywiście, nie wyglądał najlepiej. Ciężko oddychał, a dziewczyna dodała, że nie jadł już prawie od tygodnia, jakby pogodził się z tym, że ma odejść. Sebastian pomacał mu brzuch, sprawdził zęby i dziąsła, spytał jeszcze dziewczynę o kilka istotnych szczegółów. Poprosił ją o kartkę. Szybko napisał na niej numer telefonu i adres.
– To mój przyjaciel. Weterynarz. Pomoże ci. Idź do niego jeszcze dziś i powiedz, że jesteś od Sebastiana bez jednej nogi. Będzie wiedział, o kogo chodzi. Nie zwlekaj. Koniecznie załatw to dziś.
– Dziękuję – szepnęła tak cicho, że ledwie dało się usłyszeć.
– Jest jeszcze dla niego nadzieja. Tylko się pospiesz.
Sebastian długo patrzył, jak dziewczyna odchodzi. Wiedział, że wlał w jej serce odrobinkę nadziei. Na uratowanie zwierzęcia była nikła szansa. Nie dał rady jej tego powiedzieć. Liczył się już tylko czas.
Zza krzaków wyłoniła się znajoma postać.
– Dzięki, stary! – Alfred nie krył zadowolenia.
– Wysłałem ją do dobrego weterynarza. Ma się na mnie powołać. Na pewno jej pomoże. Kiedyś uratowałem mu psa. Ma u mnie jeszcze wciąż niespłacony dług wdzięczności. Stare dzieje… Jeśli dziewczyna dotrze do niego dzisiaj, jest szansa na to, że psiak przeżyje. Bądźmy dobrej myśli.
Sebastian chciał spytać Alfreda, skąd wytrzasnął dziewczynę z psem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Dobrze wiedział, że przyjaciel ma swoje tajemnice. Chciał to uszanować. Od dawna już zauważył, że wymyka się kilka razy w tygodniu, najczęściej wieczorami, z Domu Pogodnej Starości i dyskretnie wraca do niego wcześnie rano. Nigdy nie śmiał go o to zapytać. Miał tylko nadzieję, że jest bezpieczny i nie pakuje się w niepotrzebne kłopoty.