Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kiedy pęka tama - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
20 czerwca 2023
Ebook
29,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy pęka tama - ebook

Bestseller New York Times z najsłynniejszym detektywem literatury sensacyjnej!

Kto stoi za brutalnym morderstwem na znanym psychiatrze i jego narzeczonej? Zdolny detektyw Milo Sturgis szybko ustala, że jedynym świadkiem tej strasznej zbrodni była siedmioletnia Melody Quinn. Ale jak skłonić zalęknioną dziewczynkę do wyznania okropieństw, jakie musiała widzieć? Alex Delaware, emerytowany psycholog dziecięcy, zgadza się porozmawiać z Melody i pomóc wskazać motyw zbrodni. Wkrótce na jaw wychodzą nowe, wstrząsające fakty o morderstwie pary i Delaware odkrywa, że tajemnica zbrodni to tylko jedno z ogniw czterdziestoletniego spisku... Lektura przypadnie do gustu miłośnikom sensacyjnych thrillerów psychologicznych, gdzie wartka akcja łączy się z plastycznymi opisami bohaterów.

Na motywach powieści w 1986 r. powstał amerykański film w reżyserii Warisa Husseina ze scenariuszem Phila Penningtona.

Oto pierwszy tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.

WHEN THE BOUGH BREAKS, Copyright © 1985 by Jonathan Kellerman

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-4095-4
Rozmiar pliku: 596 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zapowiadał się piękny poranek. Ostatnią rzeczą, o jakiej chciałbym usłyszeć, było morderstwo.

Od dwóch dni wzdłuż wybrzeża szalał zimny prąd pacyficzny, spychając zanieczyszczenia do Pasadeny. Mój dom tuli się do wzgórz tuż za północnym krańcem Bel Air i stoi na szczycie starej trasy do jazdy konnej, która oplata dolinę Beverly. Bujne zielone kaniony przechodzą tutaj w wielokilometrowy pas plaż. To dzielnica wypasionych porsche i kojotów, śmierdzących ścieków i wąskich strumyczków.

Dom ma pięćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Zbudowany jest z drewna sekwojowego w kolorze srebra, zwietrzałego kamienia i barwionego szkła. Na peryferiach miasta wyglądałby pewnie jak zwyczajna chałupa, ale tu, na pogórzu, przypomina przyjemne wiejskie ustronie – nic szczególnie luksusowego, jednak wiele tarasów, pięter, ciekawych skosów i architektonicznych niespodzianek decyduje o jego uroku. Budynek zaprojektował dla siebie węgierski artysta, który szybko zbankrutował, próbując sprzedać galeriom na La Cienega wielkie wielobarwne trójkąty. Strata dla sztuki, dla mnie – dzięki prawu Los Angeles – zysk. W pogodne dni – takie jak dziś – z okien rozciągał się wspaniały widok na ocean: modry pas, nieśmiało wystający nad Pacific Palisades.

Spałem przy otwartych oknach. Do diabła z włamywaczami i neomansonistami! Obudziłem się o dziesiątej – nagi, skłębiona pościel leżała na podłodze – w środku umykającego snu. Rozleniwiony i ogarnięty błogostanem, podparłem się na łokciach, potem przykryłem się i zagapiłem na karmelkowe smugi słonecznego światła wpadającego przez żaluzje. Całkowicie rozbudził mnie dopiero atak muchy, która szukała padliny w pościeli. Od czasu do czasu atakowała moją głowę jak mały bombowiec.

Powlokłem się do łazienki i puściłem wodę do wanny; później poszedłem do kuchni, żeby coś przekąsić. Mucha ze mną. Zaparzyłem kawę i podzieliłem się z muchą cebulowym bajglem. Dwadzieścia po dziesiątej, poniedziałek rano – a ja nie musiałem nigdzie iść ani nic zrobić. Ach, błogosławiona dekadencja.

Mijało już prawie pół roku, od kiedy przeszedłem na dużo wcześniejszą emeryturę, i ciągle zaskakiwała mnie myśl, jak łatwo się przemienić z pracoholika w rozpasanego nieroba. Najwyraźniej byłem nim od urodzenia.

Wróciłem do łazienki, usiadłem na krawędzi wanny i żując bajgla, luźno planowałem dzień: spokojna kąpiel, pobieżny przegląd porannej gazety, może jogging do kanionu i z powrotem, później prysznic, odwiedziny u…

Z zadumy wyrwał mnie dzwonek do drzwi.

Obwiązałem się w pasie ręcznikiem; zanim jednak dotarłem do frontowego wejścia, Milo sam się wpuścił do środka.

– Zapomniałeś zamknąć. – Zatrzasnął za sobą drzwi i rzucił na sofę „Timesa”. Wgapiał się we mnie, więc szczelniej okryłem się ręcznikiem. – Dzień dobry, naturysto.

Gestem zaprosiłem go do salonu.

– Naprawdę powinieneś się zamykać. Mam na posterunku całą stertę akt bardzo szczegółowo opisujących, co przydarza się ludziom, którzy tego nie robią.

– Witaj, Milo.

Wszedłem do kuchni i nalałem kawy do dwóch filiżanek. Milo przywlókł się za mną jak ociężały cień. Otworzył lodówkę i wyjął talerz z zimną pizzą – nawet nie pamiętałem, że ją mam. Potem wrócił do salonu. Opadł na starą skórzaną sofę – pamiątkę po moim gabinecie na Wilshire – postawił sobie talerz na udzie i wyciągnął długie nogi.

Zakręciłem wodę w łazience i usiadłem naprzeciwko przyjaciela na otomanie z wielbłądziej skóry.

Milo jest dużym facetem – metr osiemdziesiąt osiem, prawie sto kilo wagi – z dużym luzem, czasem nawet za dużym. Tego ranka wyglądał jak posadzona na poduszkach wielka lalka z szeroką, sympatyczną twarzą – niemal chłopięcą, gdyby nie spora liczba blizn po trądziku i zmęczony wzrok. Oczy miał zielone, białka zaczerwienione; zmierzwione ciemne brwi i szopę gęstych czarnych włosów przywodzącą na myśl przedstawicieli klanu Kennedych. Ogromny, garbaty nos, usta pełne i dziecięco miękkie. Dziobate policzki porośnięte baczkami niemodnymi już od co najmniej pięciu lat.

Ubrany był, jak zwykle, w stylu braci Brooks: oliwkowozielony gabardynowy garnitur, żółta rozpinana koszula, rypsowy krawat w miętowozielone i złote paski, krwistoczerwone, dziurkowane buty z noskami. W tym stroju przypominał mi ucznia prywatnej szkoły W.C. Fieldsa w czerwonych tenisówkach.

Koncentrował się na pizzy, na mnie nie zwracał uwagi.

– Fajnie, że załapałeś się na śniadanie – zagaiłem.

– Co u ciebie słychać, stary? – zapytał po chwili, gdy już wyczyścił talerz.

– Wszystko świetnie, do twojego przyjścia. Co mogę dla ciebie zrobić?

– A kto mówi, że czegoś chcę? – Strząsnął okruszki z ubrania na dywan. – Może to wizyta towarzyska?

– Wtargnąłeś tu bez zapowiedzi, z miną psa gończego. Nie, to na pewno nie wizyta towarzyska.

– Cóż za intuicja. – Potarł dłońmi twarz, jakby obmywał ją wodą. – Chciałem cię prosić o przysługę – dodał.

– Dobrze, bierz samochód. Nie będę go potrzebował aż do późnego popołudnia.

– Nie, nie, tym razem nie o to chodzi. Potrzebuję twojego profesjonalnego wsparcia.

Zaskoczył mnie.

– Leczyłem dzieci, pamiętasz? Ty jesteś za stary – odparłem. – Poza tym już nie pracuję.

– Nie żartuję, Alex. Jeden z twoich kolegów po fachu leży u mnie w kostnicy. Morton Handler.

Znałem nazwisko, chociaż nie kojarzyłem twarzy.

– Handler jest psychiatrą – uściśliłem.

– Psychiatra, psycholog, drobna różnica semantyczna. Ważne, że człowiek nie żyje. Podcięte gardło, trochę wypatroszony. Podobnie potraktowali jego przyjaciółkę. Tylko jej okaleczyli jeszcze organy płciowe i odcięli nos. Miejsce zbrodni, to znaczy mieszkanie ofiary, wygląda jak rzeźnia.

„Rzeźnia”. Przypomniałem sobie, że Milo uzyskał stopień magistra z literatury amerykańskiej.

Odstawiłem filiżankę.

– Dzięki, Milo. Właśnie straciłem apetyt. Teraz mów, jaki związek ta sprawa ma ze mną.

Zaczął opowiadać, jakby w ogóle nie słyszał moich słów.

– Wezwano mnie na miejsce zbrodni o piątej nad ranem. Od tej pory ciągle mam wrażenie, że stoję po kolana w strzępach ludzkiej tkanki i krwi. Śmierdziało tam, jak… Ludzie po śmierci strasznie cuchną. Nie mówię o rozkładzie ciała, chodzi mi o odór, który pojawia się wcześniej. Sądziłem, że zdążyłem już do niego przywyknąć, a jednak co jakiś czas czuję ten ohydny powiew, aż skręca mnie tutaj. – Palcem dotknął swego brzucha. – A więc piąta rano. Zostawiłem w swoim łóżku obrażonego kolesia. Głowa mi pęka, boję się, że eksploduje. Wyobraź sobie: kawałki ludzkiego ciała o piątej rano. Jezu!

Wstał, podszedł do okna i zapatrzył się w niebo nad wierzchołkami sosen i eukaliptusów. Z miejsca, w którym siedziałem, widziałem wznoszące się z odległego komina leniwe smugi dymu.

– Tu, na górze, jest naprawdę przyjemnie, Alex. Pewnie wyobrażasz sobie czasami, że mieszkasz w raju. Nic do roboty…

– Nie myśl, że się nudzę.

– Cóż, pewnie nie. I nie masz już ochoty słuchać dalej o Handlerze i jego dziewczynie.

– Przestań kręcić, Milo, i powiedz wreszcie, o co ci chodzi.

Odwrócił się i spojrzał na mnie z uwagą. Duża, brzydka twarz. Zmęczona. Teraz było widać, jak wyczerpującą pracę ma Milo.

– Jestem przygnębiony. – Wyciągnął w moją stronę pustą filiżankę. Z otwartymi ustami wyglądał jak przerośnięty Oliver Twist. – I dlatego przyjmę jeszcze trochę tych pomyj.

Wyjąłem mu z ręki filiżankę i napełniłem. Głośno przełknął kolejny łyk kawy.

– Mamy potencjalnego świadka. Dziewczynka mieszka w tym samym budynku. Jest trochę rozkojarzona. Nie wiem, co właściwie widziała. Spojrzałem na nią tylko raz i natychmiast pomyślałem o tobie. Mógłbyś z nią porozmawiać, może poprzez hipnozę przypomniałaby sobie jakieś szczegóły.

– Nie macie u siebie psychologów?

Milo wyjął z kieszeni marynarki plik zdjęć polaroidowych.

– Popatrz sobie na te śliczności.

Pobieżnie przejrzałem fotki. Doznałem szoku. Natychmiast oddałem zdjęcia.

– Na miłość boską, zabieraj to.

– Niezły bałagan, co? Krew, strzępy ciała. – Mocno przechylił filiżankę, żeby wysączyć ostatnie krople kawy. – Owszem, mamy psychologa, ale on jest wiecznie zajęty szukaniem dziwaków w naszym departamencie. Gdy już znajdzie, godzinami doradza im, jak udawać normalnych. Jeśli napiszę w podaniu, żeby pogadał z małą, każe mi wypełniać stosy formularzy. A potem mi odmówi. Na dodatek nie ma pojęcia o dzieciach. A ty masz, i to całkiem spore.

– Ale nie znam się na zabójstwach.

– Nie szkodzi. To moja działka. Porozmawiaj tylko z tą siedmiolatką.

Zawahałem się. Milo wyciągnął ręce. Dłonie miał nienaturalnie białe, bardzo zadbane.

– Słuchaj, nie chcę nic za darmo. Postawię ci lunch. Znam świetną włoską knajpkę z doskonałymi gnocchi, niedaleko od…

– Rzeźni? – Skrzywiłem się. – Nie, dzięki. Zresztą i tak nie sprzedam się za makaron.

– No to co mogę ci zaproponować? Masz wszystko: dom na wzgórzu, imponujący samochód i sportowe ciuchy od Ralpha Laurena z butami do joggingu. Chryste, przeszedłeś na emeryturę w wieku trzydziestu trzech lat. Wiecznie zadowolony i opalony. Powiedz mi po prostu, że mam się odchrzanić.

– Jak myślisz, czy jestem szczęśliwy?

– No, nie wątpię.

– I słusznie. – Przypomniałem sobie makabryczne zdjęcia. – I oczywiście nie potrzebuję biletu wstępu do Grand Guignol .

– Wiem – przyznał. – Założę się jednak, że za tą radosną fasadą kryje się znudzony młody człowiek.

– Bzdura.

– Bujasz. Jak długo już leniuchujesz? Sześć miesięcy?

– Pięć i pół.

– Pięć i pół. Kiedy cię poznałem, a dokładnie krótko po tym, jak cię poznałem, tryskałeś życiem, energią, pomysłami. Twój umysł pracował wtedy na niezłych obrotach. A teraz słyszę tylko o gorących kąpielach, coraz lepszych wynikach w biegu na półtora kilometra i przeróżnych odcieniach zachodów słońca, które oglądasz ze swojego pięterka. W waszym żargonie coś takiego nazywa się chyba „regresją”. Krótkie gacie, jazda na wrotkach, zabawa w wodzie. Podobnie jak połowa ludzi w tym mieście, funkcjonujesz na poziomie sześciolatka.

Roześmiałem się.

– I proponujesz mi terapię zajęciową? Babraninę we krwi i ludzkich tkankach?

– Alex, możesz siedzieć sobie na tyłku, próbując osiągnąć „nirwanę poprzez inercję”, ale i tak ci się nie uda. Znasz może taki tekst Woody’ego Allena: „Gdy za bardzo dojrzejesz, przejrzewasz, po czym zaczynasz gnić”?

Poklepałem się po gołej piersi.

– Jak na razie, żadnych śladów rozkładu.

– Chodzi mi o twoje wnętrze. Rozkład zaczyna się głęboko w środku, a na zewnątrz wyłazi wtedy, gdy się go najmniej spodziewasz.

– Dziękuję panu, doktorze Sturgis.

Posłał mi pogardliwe spojrzenie i poszedł do kuchni. Wrócił z gruszką w zębach.

– Ale dobra.

– Nie krępuj się.

– W porządku. Zapomnij o mojej prośbie. Znalazłem psychiatrę i pannę Gutierrez martwych i posiekanych. Mam też siedmiolatkę, która twierdzi, że chyba coś widziała albo słyszała, ale jest tak strasznie przerażona, że mówi bez sensu. Proszę cię o głupie dwie godziny, a czasu na pewno ci nie brakuje, i dostaję gówno, nie pomoc.

– Poczekaj, jeszcze nie odmówiłem. Muszę się tylko trochę zastanowić. Dopiero co się obudziłem, a ty pakujesz mi się do mieszkania i informujesz o podwójnym zabójstwie.

Milo szarpnął ręką, odsunął mankiet koszuli i spojrzał na timeksa.

– Dziesiąta trzydzieści siedem. Biedne dziecko. – Obrzucił mnie piorunującym spojrzeniem i wgryzł się w gruszkę. Na podbródek spłynął mu sok.

– Mógłbyś przynajmniej wziąć pod uwagę moje ostatnie traumatyczne kontakty z policją.

– Przypadek Hickle’a był jedyny w swoim rodzaju. A ty padłeś jego ofiarą. W pewnym sensie. Nie zamierzam cię wplątywać w te morderstwa. Proszę tylko, żebyś przez godzinkę czy dwie pogawędził z kilkuletnim dzieckiem. Poddaj małą hipnozie, jeśli uznasz to za konieczne. Potem zjemy gnocchi, ja wreszcie pojadę do domu i spróbuję udobruchać mojego nowego partnera, a ty wrócisz do swojej wspaniałej twierdzy. I tyle. Koniec sprawy. Za tydzień spotkamy się czysto towarzysko. Małe sashimi w Japtown? Pasuje ci?

– Co ta dziewczynka naprawdę widziała? – Diabli wzięli moje plany na miły dzień.

– Cienie, głosy dwóch facetów, może trzech. Ale kto wie? To tylko dziecko, w dodatku okropnie przerażone. Jej matka jest tak samo przestraszona i nie zrobiła na mnie wrażenie przesadnie inteligentnej. Nie wiedziałem, jak do nich podejść. Próbowałem być uprzejmy i swojski. Szkoda, że nie było ze mną młodej policjantki z przygotowaniem psychologicznym. Niestety, nie ma ich u nas zbyt wiele. Departament woli zatrudniać nadętych urzędasów. – Wgryzł się w gruszkę aż do ogryzka. – Cienie, głosy. Tylko tyle. Ale ty rozumiesz język dzieci, prawda? Jesteś specjalistą. Może mała otworzy się przed tobą. Byłoby świetnie. A jeszcze lepiej, jakby podała rysopisy. Jeśli ci się nie uda, trudno. Przynajmniej będę miał czyste sumienie, że próbowałem.

Specjalista od dziecięcego języka. Rzeczywiście, kiedyś tak siebie nazywałem – podczas sprawy Stuarta Hickle’a. Potem jednak zacząłem tracić nad wszystkim kontrolę; niczego innego już nie widziałem, poza twarzą tego potwora i dzieciaków, które skrzywdził. Milo zabrał mnie wtedy na drinka. Około drugiej nad ranem głośno się zastanawiał, jak to możliwe, że molestowane dzieci nie wygadały się wcześniej. Dlaczego tak długo pozwalały się dręczyć Hickle’owi?

– Dzieci nic nie mówiły, bo i tak nikt ich nie rozumiał – odparłem. – Poza tym winiły przede wszystkim siebie.

– Naprawdę? – Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczami, trzymając kufel w obu dłoniach. – Zwykle takie gadki wstawiają psychologowie od nieletnich.

– Cóż, bo tak właśnie rozumują dzieci, egocentrycznie. Uważają, że cały świat kręci się wokół nich. Jak mama się pośliźnie i złamie nogę, obwiniają za to siebie.

– I długo mają takie podejście?

– Niektórzy do końca życia. U innych zmiany zachodzą stopniowo. Około ósmego, dziewiątego roku życia zaczynamy myśleć logicznie i lepiej kojarzyć fakty. Ale tak naprawdę, sprytni dorośli potrafią niemal każdemu dziecku wmówić winę.

– A to dupki – mruknął Milo. – Więc jak wszystko odkręcasz?

– Po prostu znam sposób myślenia dzieci w różnym wieku. Chodzi o stadia rozwojowe. Mówisz językiem danego dziecka, stajesz się specjalistą od jego języka.

– I to właśnie robisz?

– Tak.

– Uważasz, że poczucie winy to coś złego? – spytał Milo kilka minut później.

– Niekoniecznie. Jest niezbędne, stanowi nieodłączną cechę człowieczeństwa. Ale zbyt wielkie poczucie winy może szkodzić.

Milo pokiwał głową.

– Wiesz co? Podoba mi się twoje podejście. Psychiatrzy zwykle mówią, że w ogóle nie należy odczuwać winy. Ja kupuję twoją wersję. Powinniśmy częściej czuć się winni, świat jest pełen pieprzonych barbarzyńców.

Nie polemizowałem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas. Alkohol najpierw nas ożywił, potem rozweselił, w końcu zaczęliśmy niemal płakać.

Barman przestał polerować szklanki i zagapił się na nas.

To był marny – naprawdę marny – okres w moim życiu i byłem wdzięczny przyjacielowi, że pomógł mi go przetrwać.

Teraz obserwowałem, jak kończy ogryzać gruszkę zadziwiająco małymi, ostrymi zębami.

– Dwie godziny? – spytałem.

– Nie więcej.

– Daj mi wcześniej godzinę, muszę coś załatwić.

Milo zdołał namówić mnie na rozmowę z dziewczynką. Mimo to moja zgoda go nie rozweseliła. Tylko pokiwał głową i z ulgą wypuścił powietrze.

– Jasne. Pojadę na posterunek i trochę popracuję. – Znów spojrzał na timeksa. – Na dwunastą?

– Dobrze.

Wyszedł na balkon i przez balustradę wyrzucił ogryzek na trawnik przed domem. Gdy schodził po schodach, w pewnej chwili zatrzymał się i podniósł na mnie wzrok. Słoneczny blask padający na jego dziobatą twarz zmienił ją w bladą maskę. Przez moment bałem się, że Milo się roztkliwi.

Niepotrzebnie się martwiłem.

– Słuchaj, Alex, skoro zostajesz w domu, może pożyczysz mi cadillaka? Ten wehikuł – wskazał oskarżycielsko na starego fiata – ciągle się psuje. Teraz siadł rozrusznik.

– Przyznaj, stary, że po prostu podoba ci się mój samochód. – Wszedłem do domu, wziąłem zapasowe kluczyki i rzuciłem przyjacielowi.

Chwycił je zręcznie jak Dusty Baker piłkę, otworzył drzwiczki seville’a, wsiadł i wyregulował siedzenie, żeby zmieścić długie nogi. Silnik natychmiast zamruczał z wigorem. Milo wyglądał w moim samochodzie jak szesnastolatek jadący autem tatusia na swój pierwszy szkolny bal. Powoli ruszył ze wzgórza.3

Ostatnim miejscem pobytu Mortona Handlera – nie licząc kostnicy – był luksusowy kompleks apartamentów w pobliżu bulwaru Zachodzącego Słońca w Pacific Palisades. Domy zbudowano na stoku i zaprojektowano tak, by wyglądały jak plaster miodu: łańcuch odrębnych mieszkań, luźno połączonych korytarzami; apartamenty umieszczono naprzemiennie, dzięki czemu każdy miał wspaniały widok na ocean. Całość była w stylu pseudohiszpańskim: oślepiająco biały, chropowaty tynk, czerwona dachówka, okucia okienne z czarnego żelaza. Na klombach rosły różaneczniki i malwy, a w wielkich terakotowych donicach sporo innych roślin: palmy kokosowe, drzewka kauczukowe, paprocie. Wszystkie wyglądały, jakby postawiono je tutaj tylko na chwilę.

Mieszkanie Handlera znajdowało się na środkowym poziomie. Na frontowych drzwiach dostrzegłem plombę i policyjną taśmę. Alejkę przed drzwiami znaczyło wiele śladów stóp.

Przeszliśmy taras wyłożony wypolerowanymi kamieniami i zastawiony donicami z sukulentami. Stanęliśmy przed drzwiami mieszkania sąsiadującego z miejscem morderstwa. Na drzwi przylepiono litery, które tworzyły napis „Do Orca”. Przez głowę przemknęły mi rozmaite zabawne skojarzenia na temat tych dwóch słów.

Milo zastukał.

Nagle zdałem sobie sprawę, że w całym kompleksie panuje niezwykła cisza. Było tu przynajmniej pięćdziesiąt mieszkań, a w zasięgu wzroku nie zauważyłem żywej duszy ani żadnych innych śladów ludzkiej bytności.

Czekaliśmy kilka minut. Milo już podniósł pięść, by zapukać po raz kolejny, gdy nagle drzwi się otworzyły.

– Przepraszam. Myłam głowę.

Kobieta mogła mieć między dwadzieścia pięć a czterdzieści lat. Jej blada skóra wydawała się cienka jak papier. Wielkie brązowe oczy, a nad nimi wyskubane brwi. Wąskie wargi. Spod pomarańczowego ręcznika, którym owinęła głowę, wystawały brązowe kosmyki. Nosiła wyblakłą bawełnianą koszulę z ochrowopomarańczowym nadrukiem, elastyczne rdzawe spodnie i ciemnobłękitne tenisówki. Strzelała oczami to na mnie, to na Mila. Wyglądała, jakby była często bita i w każdej chwili spodziewała się ciosu.

– Pani Quinn? To doktor Alex Delaware. Psycholog. Opowiadałem pani o nim.

– Miło mi pana poznać, doktorze.

Jej ręka była szczupła, zimna i wilgotna. Cofnęła ją najszybciej, jak mogła.

– Melody siedzi w swoim pokoju. Po tym wszystkim nie puściłam jej do szkoły. Niech sobie poogląda telewizję, byleby nie myślała o całej tej sprawie.

Weszliśmy za kobietą do apartamentu.

Właściwie apartament to dużo powiedziane. Po prostu kilka połączonych ze sobą maleńkich pomieszczeń. Postscriptum architekta. Hej, Ed, mamy dodatkowe sto dwadzieścia metrów kwadratowych za tarasem mieszkania numer 142. Może postawimy kilka prowizorycznych ścian, zadaszymy i przeznaczymy na stróżówkę dozorcy. Pewnie jakiś biedak chętnie tu zamieszka, w końcu żyć w Pacific Palisades to przywilej.

W salonie stała kwiecista sofa, stolik kryty płytą izolacyjną i telewizor. Na ścianie wisiał obraz w ramie przedstawiający Mount Rainier. Wyglądał jak wycięty z kalendarza kasy oszczędnościowej. Poza tym kilka pożółkłych fotografii. Zdjęcia ukazywały zahartowanych, ale wyraźnie niezadowolonych z życia ludzi i prawdopodobnie pochodziły z czasów „gorączki złota”.

– Moi dziadkowie – wyjaśniła dozorczyni.

Z niszy kuchennej obok salonu docierał zapach smażonego bekonu. Na ladzie wielka torba cebulowo-śmietankowych chipsów ziemniaczanych i sześciopak Doktora Peppera.

– Bardzo sympatyczni – rzuciłem.

– Przyjechali tu w 1902 roku. Z Oklahomy. – Mówiła takim tonem, jakby za coś przepraszała.

Zza drzwi z surowego drewna dochodziły salwy śmiechu i oklasków lub odgłosy dzwoneczków i brzęczyków. Teleturniej.

– Melody siedzi tam, w pokoju.

– Świetnie. Najpierw porozmawiamy z panią.

Pokiwała głową.

– Mała rzadko ma okazję oglądać programy rozrywkowe w ciągu dnia. Zwykle jest w szkole.

– Możemy usiąść?

– Och, tak, proszę. – Kobieta miotała się po pokoju jak jętka. Co chwila poprawiała ręcznik na głowie. Poszła po popielniczkę i postawiła ją na stoliku. Przyniosła sobie aluminiowo-winylowe krzesło z kuchni.

Ja i Milo zajęliśmy miejsca na sofie. Gdy dozorczyni usiadła, zauważyłem, że mimo szczupłej budowy miała szerokie biodra i zaokrąglone pośladki. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem tak chciwie, że jej policzki aż się zapadły.

– Ile lat ma pani córka, pani Quinn? – spytał Milo.

– Bonita. Proszę mówić do mnie Bonita. W ubiegłym miesiącu skończyła siedem. – Mówienie o córce wyraźnie ją denerwowało. Znowu mocno zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym. Drugą rękę to zaciskała w pięść, to rozwierała.

– Melody może się okazać naszym jedynym świadkiem zdarzeń z ubiegłej nocy. – Milo popatrzył na mnie, marszcząc ze smutkiem brwi.

Wiedziałem, o czym myśli. Kompleks apartamentów zamieszkany przez siedemdziesiąt, a może i sto osób, i tylko jeden jedyny świadek – dziecko.

– Boję się o nią, detektywie. Co będzie, jeśli inni odkryją, że mała coś wie? – Bonita Quinn wpatrywała się w podłogę, jakby usiłowała na niej odkryć mistyczny sekret Orientu.

– Zapewniam, pani Quinn, że nikt się o tym nie dowie. Doktor Delaware już wiele razy współpracował z policją jako specjalny konsultant.

– Skłamał bezwstydnie i nawet się nie zająknął. – Doskonale rozumie, jak ważne jest zachowanie tajemnicy. – Uspokajająco poklepał kobietę po ramieniu; odniosłem wrażenie, że Bonita Quinn nagle zerwie się i ucieknie.

– Poza tym wszyscy psychologowie są zobowiązani do przestrzegania tajemnicy lekarskiej. Prawda, doktorze Delaware?

– Absolutnie tak. – Nie zamierzałem roztrząsać mętnych kwestii związanych z prawem dziecka do prywatności.

Dozorczyni wydała z siebie dziwny pisk, którego nie potrafiłem zinterpretować. Przypomniały mi się żaby doświadczalne z okresu studiów. Wydawały podobne odgłosy na sekundę przed tym, jak wbijaliśmy im igłę w szczyt czaszki.

– Co z nią zrobi ten cały hipnotyzm?

Zacząłem mówić głosem terapeuty – cichym, kojącym; przez lata stał się dla mnie czymś absolutnie naturalnym, potrafiłem przywołać taki ton niemal na zawołanie. Wyjaśniłem kobiecie, że hipnoza nie ma nic wspólnego z magią, jest po prostu połączeniem ogromnej koncentracji i głębokiego relaksu; osoba zrelaksowana potrafi sobie wyraźniej przypomnieć wiele szczegółów i dlatego policja poddaje swoich świadków hipnozie. Dzieci łatwiej wchodzą w ten stan niż dorośli, bo mają mniej zahamowań i lubią fantazjować. Zapewniłem, że hipnoza nie boli, a większość dzieci uważa ją nawet za bardzo przyjemną; pacjent nie może w tym stanie „utknąć” ani zrobić czegoś wbrew własnej woli.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: