- W empik go
Kiedy się pojawiłeś - ebook
Kiedy się pojawiłeś - ebook
Poruszająca historia kobiet, którym przyjdzie stoczyć nierówną walkę z przeciwnościami losu.
Małgosia jest pielęgniarką, która kocha swój zawód. Pracując na oddziale dziecięcym często musi zmagać się z trudnymi sytuacjami. Wspólnie z mężem stara się o dziecko.
Iza i Adam są małżeństwem, które mimo młodego wieku osiągnęło już bardzo wiele i ma apetyt na jeszcze więcej. Gdy dowiadują się o ciąży i o tym, że spodziewają się syna, muszą przewartościować swój idealny świat.
Wkrótce losy bohaterek splatają się w nieoczekiwany sposób. Każda z nich będzie zmuszona do podjęcia decyzji, które na zawsze zmienią ich życie.
Jakie niespodzianki przygotował dla nich los? Czy wszystkie decyzje okażą się słuszne? Jak bardzo zmieni się życie Izy i Małgosi?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66939-75-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze kochałam dzieci. Już kiedy byłam małą dziewczynką, wszystko kojarzyło mi się z macierzyństwem. Każdy napotkany malec musiał natychmiast być przytulony, pogłaskany i ukochany. A sama byłam wtedy przecież niewiele starsza. Z czasem wcale mi to nie mijało. Wręcz się nasilało. Tata kiedyś złapał się za głowę i powiedział: „Dziecko, ty przedszkolanką zostaniesz, jak nic”. Trochę się pomylił... Pewnie nie przypuszczał, że pod moją opieką, owszem, znajdą się dzieci, ale bardzo chore i cierpiące. Ludziom trudno zrozumieć, dlaczego kocham moją pracę. Przecież dzieci są kompletnie niewinne. Tak nie powinno być. To niesprawiedliwe, że cierpią. Gdzie jest Bóg? Często słyszę to pytanie. Sama wielokrotnie je sobie zadawałam. Ale to było kiedyś. Na początku mojej drogi zawodowej. Dziś czuję obecność Boga w moim życiu i w życiu tych chorych maleństw. Matki, które tu trafiają, nie są jeszcze zazwyczaj na tym etapie, by Go poczuć. Potrzeba czasu. Nie dziwię się im. Znam ten schemat od podszewki. Po jednym spojrzeniu na kobietę jestem w stanie powiedzieć, czy przyjechała do nas przed chwilą, dwa dni, dwa tygodnie, a może pół roku temu. Te, które przyjechały przed chwilą, wbrew pozorom niekoniecznie są zapłakane i zrozpaczone. Ich oczy są powiększone, można w nich dostrzec coś w rodzaju obłędu. Wykonują polecenia jak maszyny. Z nikim nie rozmawiają. Niewiele mówią. Słuchają lekarzy, ale nie słyszą. Próbują wydobyć z ich słów skrawek nadziei, ale w skomplikowanej medycznej nomenklaturze trudno ją wysłyszeć. Zwłaszcza że do nas trafiają przypadki na tyle ciężkie, że o nadziei mówi się naprawdę ostrożnie. Zaczynają płakać następnego dnia, a czasami nawet dopiero po kilku dobach. Jakby nagle do nich dotarło, że marzenia o beztroskim macierzyństwie właśnie legły w gruzach. Płaczą tak bez przerwy przez kolejne dni, a nawet tygodnie. A potem zaczynają się powoli zbierać. Podkrążone oczy, zapuchnięta twarz, przetłuszczone włosy, wyciągnięta koszula nocna. W niczym nie przypominają kobiet, którymi były przed porodem. Pewnie niejedna z nich miała jakieś kierownicze stanowisko i każdego dnia na sobie idealnie skrojoną garsonkę. Tutaj priorytety zmieniają się całkowicie. Po miesiącu są zaprzyjaźnione z innymi matkami. Po kąpieli dzieci – spędzają „miło” czas w szpitalnej kuchni. Do późnych godzin nocnych słychać ich rozmowy, a nawet śmiech przeplatający się z dźwiękiem pracy laktatorów. Tak, śmiech. Człowiek ma ograniczoną ilość łez. W którymś momencie zaczyna się urządzać w tym piekle. Zanim pójdą spać, włożą jeszcze do wspólnej lodówki – do specjalnie wyparzonych i oznaczonych buteleczek – ściągnięte mleko. Jeśli umęczone i zmordowane wiecznym czuwaniem zaśpią na któreś z karmień, jedna z nas – pielęgniarek – skorzysta z zawartości buteleczki, podgrzeje mleko i poda ich dziecku.
Zaraz. Zaraz. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się Małgorzata Czyżewska. Jestem dyplomowaną pielęgniarką na oddziale patologii noworodka i neurologii w Ośrodku Ratowania Małego Dziecka. Byłam młodą dziewczyną tuż po studiach, kiedy tu trafiłam. Już dwadzieścia lat spędziłam na tym oddziale. Widziałam wielkie dramaty i cudowne happy endy. Widziałam tu cały świat. Zdarzały się dzieciaki, których historii do końca życia nie zapomnę...
Żadne inne miejsce nie nauczyłoby mnie życia tak, jak ta praca. Kocham nasze dzieciaki. Kocham je jeszcze bardziej, niż gdyby były zdrowe. One na start dostały kłopot, łzy i rozpacz najbliższych oraz zimne spojrzenia złowrogich aparatur, które muszą być ich przyjaciółmi, by pomóc im jakoś funkcjonować. Powinny przecież dostać beztroskę i kolorowy pokoik pełen uśmiechających się misiów, pozytywek i pluszowych poduszeczek. Zawsze czułam, że trzeba wesprzeć ich dodatkową miłością od CIOĆ – pielęgniarek. Uważałam, że jestem głównie po to, by kochać. A wszystkie te okołomedyczne aspekty? Owszem – są istotne. Nawet bardzo. Ale najważniejsze są te, których nie zmierzysz ilością tabletek i zastrzyków.
Dlaczego młoda dziewczyna decyduje się pracować w takim miejscu? Można przecież wybrać zwykły szpital i nie mieć do czynienia z aż tak trudnymi historiami. Dobre pytanie. Wciąż nie umiem na nie odpowiedzieć, a zadano mi je w życiu setki razy. Pamiętam, że nie aplikowałam nigdzie indziej. Od początku chciałam tylko tu. Moja determinacja została zauważona...
Wiele lat wcześniej...
– Gośka, no chodź! – krzyczały w moją stronę rozbawione przyjaciółki.
– Nigdzie nie idę. Chcę jeszcze poczytać.
– Ej... jedno piwo! No chodź. A potem wrócisz do tej swojej cegły. I tak znasz ją już na pamięć.
Miały rację. Owa cegła to Encyklopedia dla pielęgniarek. Nie rozstawałam się z tą książką. Jej kartki niemal się już wytarły od ciągłego wertowania. Z kolejnym czytaniem odkrywałam coś nowego, niczym Krzysztof Kolumb wypływający na nieznane lądy. Ten zawód fascynował mnie z każdej możliwej perspektywy. Poszłam z nimi na to piwo, żeby się ze mnie nie nabijały, ale odliczałam minuty, żeby znowu powrócić do lektury. Pewnie zarwę noc. Nie pierwsza, nie ostatnia...
– Gośka, pójdziesz pracować do szpitala, poznasz tam jakiegoś przystojnego doktorka i będziecie żyli razem długo i szczęśliwie – chichotały dziewczyny.
– Ej, ale obiecaj, że zawsze nas przyjmiesz bez kolejki, jak podupadniemy na zdrowiu. Z tą służbą zdrowia to wiesz jak jest...
– Ale tak serio – spoważniała Kaśka – po co ci to pielęgniarstwo? Ciężka praca, małe zarobki, wyzysk, kontakt z krwią i śmiercią, narażanie się na traumy za grosze. Przecież to zupełnie nielogiczne.
– Być może, Kasia. Ale myślę, że to po prostu powołanie. Służba. Coś większego i istotniejszego niż praca. Czuję to w sobie, głęboko w środku. Kiedy myślę: JA, MAŁGORZATA, to natychmiast dokładam słowo: PIELĘGNIARKA. Rozumiesz? Wręcz nawet przed nazwiskiem. Nie wiem, jak wam to wytłumaczyć, żeby oddać sedno sprawy i nie zabrzmieć zbyt górnolotnie...
– Powołanie? Pff – parsknęła Zuza. – Ciekawe, co będziesz jadła za to swoje powołanie. Ja mam zamiar wyjść bogato za mąż, nigdy nie gotować, żywić się w luksusowych restauracjach i najchętniej pracować tylko hobbystycznie. Wspierać na przykład jakąś fundację. Jak księżna Diana.
– Ambitnie – zakpiła Aga.
– Zobaczymy, kto na tej waszej ambicji lepiej wyjdzie. – Zuza stała przy swoim i niespecjalnie ją obeszło, że przyjaciółka posądziła ją o brak ambicji.
Byłyśmy zgraną paczką pięciu dziewczyn. Kaśka, Zuza, Aga, Maria i ja – Małgosia. To niesamowite, że splotły się nasze drogi, bo na pierwszy rzut oka nie miałyśmy absolutnie żadnych wspólnych cech. Zuza pyskata, bezczelna, paląca papierosy i chodząca na wagary. Do tego piękna. Chłopaki się za nią uganiali. Uważała, że może wszystko. Aga – bystra, ale zakompleksiona do granic możliwości. Kompleksy leczyła złośliwością i kąśliwością. Wszyscy uważali więc, że jest bardzo pewna siebie. Kasia – bardzo praktyczna i konkretna, rzeczowa. Jeśli miała jakieś wątpliwości bez ceregieli wyjaśniała i rozwiązywała sprawę. Miała w sobie sporo męskiej energii. Maria – cicha myszka. Prawie nigdy nie zabierała głosu. Nie do końca wiadomo było, co myśli, ale zawsze można było na nią liczyć. Lojalna i uczciwa. I JA – prymuska. Zawsze przygotowana na tip-top, same piątki w dzienniku, marząca o byciu pielęgniarką i wyrwaniu się z małego miasteczka do pięknego Wrocławia, by tam poznawać kolejne fascynujące medyczne przypadki, a wieczorami dla relaksu i resetu – pójść na spacer na magiczny Ostrów Tumski. W szkole nie myślałam o niczym innym. Nic więc dziwnego, że po liceum bez większego problemu dostałam się na pielęgniarstwo na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu.
To nietypowe połączenie naszych różnobarwnych dusz dało nam poczucie, że cokolwiek zdarzy się w życiu – będziemy sobie bliskie. Nawet jeśli los nas rzuci na różne krańce świata. Jak na przyjaciółki na śmierć i życie przystało – podpisałyśmy nawet „oświadczenie wiecznej przyjaźni” i to w dodatku... własną krwią. Z tym był największy kłopot, bo pomysł sam w sobie wydawał się nastolatkom romantyczny i iście filmowy, ale z wykonaniem gorzej. Jakoś trzeba było dokonać nacięcia skóry, żeby chociaż kroplę krwi utoczyć. Podkradłyśmy nożyki kuchenne rodzicom, spotkałyśmy się na tyłach szkoły, w krzakach, w których niejeden pet zagaszono w pośpiechu, chroniąc się przed czujnym okiem dyżurujących nauczycieli. Jak na przyszłą pielęgniarkę przystało, zadbałam o dezynfekcję narzędzi, podkradając ojcu z barku odrobinę czystej wódki. Każdy nożyk został odkażony. Rytualnych nacięć palca dokonałyśmy na trzy cztery, a następnie kropla krwi z dłoni każdej z nas skapnęła majestatycznie, a jej czerwień połączyła się niemal patriotycznie z bielą kartki, na której Zuza – bo ona miała najładniejsze pismo – wykaligrafowała treść oświadczenia:
My, niżej podpisane przyjaciółki, ślubujemy, że nie zapomnimy o sobie, choćby nas los rzucił w najbardziej odległe zakątki świata. Pozostaniemy ze sobą w kontakcie. Każda z nas będzie mogła na każdą z nas liczyć. Jeśli od pomocy jednej z nas będzie zależało życie albo zdrowie innej – zawsze sobie tę wzajemną pomoc okażemy. Nigdy nie zakochamy się w jednym chłopaku. Nigdy nie zrobimy sobie świństwa. A za pięćdziesiąt lat zorganizujemy spotkanie i przybędziemy na nie choćby z końca świata – bez żadnych wymówek. Przegadamy całą noc i wspomnimy to oświadczenie, które teraz zakopujemy pod wierzbą płaczącą na tyłach naszej szkoły. Można by na nią narzekać godzinami, ale jedno jest pewne – dała nam siebie i za to będziemy jej na zawsze wdzięczne.
Dobrze, że spisałyśmy sobie treść oświadczenia do prywatnych pamiętników, bo oryginał chyba po tylu latach trudno by było odnaleźć. A może ta wierzba płacząca jeszcze tam rośnie?
Żeby nie było – nie byłyśmy wcale tylko takie cukierkowe. Zakazane owoce też nam smakowały. Pamiętam palenie papierosów w szkolnej toalecie. Czułyśmy się już takie dorosłe i wyzwolone, świat należał do nas. Z drżącymi rękami otwierałyśmy nowiutką paczkę fajek, na którą złożyłyśmy się gremialnie, jak na jakiś skarb. Najdoroślej wyglądała Kaśka, więc ona dokonała zakupu. Nikt o dowód jej nie pytał. To jeszcze nie były te czasy, kiedy młodzież sprawdzało się na każdym kroku, a kampanie społeczne pomagały chronić przed tym, co niedozwolone do lat osiemnastu. Ale jednak lepiej było wysłać ją, bo nie wzbudzała żadnych wątpliwości. W sumie – byłyśmy już prawie dorosłe, więc na upartego każda z nas by się wybroniła, gdyby sprzedawca okazał się wyjątkowo dociekliwy. Uznałyśmy, że palenie w toalecie będzie bardziej ekscytujące niż w krzakach za szkołą, bo prawdopodobieństwo przyłapania na gorącym uczynku było większe, a w młodych ludziach jest coś takiego głupiego, że pragną balansować na granicy rozsądku i ryzyka za wszelką cenę. Najgorsza jest przecież nuda. Ja, co prawda – jako ta najgrzeczniejsza z naszego grona – nie byłam jakoś wyjątkowo zainteresowana łamaniem szkolnego prawa, ale jednak zapach papierosków pociągał mnie od najmłodszych lat. Już jako dziecko siadałam podobno tacie na kolanach, kiedy palił, i mówiłam: „Tatusiu, puść trochę tego pysznego dymku na mnie!”. Tata – palacz niemal zawodowy – łapał się podobno wtedy za głowię i mówił: „O nie! Czyli masz to w genach! Będziesz palić jak ja!”. Do alkoholu mnie natomiast nigdy nie ciągnęło. Piwo z sokiem mogłam sączyć godzinami tylko dla towarzystwa, a w efekcie na koniec wieczoru i tak zostawiałam ponad pół kufla. Nie wchodziło. Za to papieroski – i owszem. Wracając do tej nieszczęsnej toalety... Odpaliłyśmy. I zaciągałyśmy się jak szalone, żeby zdążyć wypalić i jeszcze wywietrzyć, zanim wejdzie jakaś nauczycielka. Wtem kroki. Ktoś idzie. Drzwi się otwierają. I co? Dziewczyny zdążyły pozamykać się w kabinach i wyrzucić do kibla papierosy, a ja – sierota? Ze strachu nawet nie drgnęłam. I tak patrząc głęboko w oczy nauczycielce, stałam sobie z papierosem w dłoni, jakbym trzymała w niej długopis, a fakt, że się z niego dymi – to tylko nasze wspólne omamy wzrokowe i zapachowe. Modliłam się, by faktycznie fajka jakimś cudem zamieniła się w długopis: „Jezus wodę w wino zamieniał. To co to dla niego takie przeistoczenie”. Skąd mi takie religijne skojarzenie przyszło do głowy akurat w tym momencie? Nie wiem. Ale pamiętam, jakby to było wczoraj. Nauczycielka aż się zapowietrzyła z nerwów. Jednym ruchem pootwierała kabiny i zobaczyła w nich, przerażone równie mocno jak ja, Kaśkę, Zuzę, Agę. Marysi nie było. Ona nie znosiła smrodu dymu. Poszłaby za nami... jak w dym – że tak „tematycznie” zażartuję – ale same ją przekonałyśmy, żeby została i się nie męczyła, bo wiedziałyśmy, że w imię przyjaźni kasłałaby i łzawiła przez kolejne godziny. Nauczycielka, piekielnie wkurzona na nas wszystkie i każdą z osobna, krzyknęła:
– Dziewczęta! Bardzo proszę wyjść z kabin. Śmierdzi od was jak z popielniczek! I jeszcze Małgosię wciągacie w te wasze obrzydliwe nałogi. Małgosiu, oddaj koleżankom papierosa. Nie musisz brać winy na siebie.
Aż mnie zatkało:
– Pani profesor, ale... ja przecież też paliłam! Naprawdę! – krzyczałam, domagając się kary.
– Małgosiu, nie próbuj ratować koleżanek. Przecież wiem dobrze, że ty byś tego nie zrobiła. Przytrzymałaś pewnie którejś papierosa, ale ja nie będę wnikać, kto miał papierosa w ręce, kto nie. – Ucięła rozmowę. – A wy, dziewczyny, do klasy proszę! Każda otrzymuje naganę.
– Ale ja też chcę! Ja też zasłużyłam – rozpaczliwie przekonywałam nauczycielkę, że powinna mnie ukarać. To był chyba dość rzadko spotykany widok. Może uznała, że ze stresu zwariowałam, bo mnie kompletnie zbagatelizowała i oburzona, wyszła.
Gdy tylko wyszła, dziewczyny wybuchły nieposkromionym śmiechem. Ta sytuacja była faktycznie i straszna, i śmieszna.
– Gośka, walczyłaś jak lwica! Ale jak się jest prymuską, to nie można odstąpić od normy wzorowego zachowania choćby o milimetr. Naszej pani profesor to się nie mieści w głowie. – Niemal płakały ze śmiechu. Sama też się roześmiałam. Dostały po naganie. Obniżyło im to zachowanie na koniec roku i wpłynęło na brak czerwonego paska, mimo niezłej średniej. Ja nie dostałam nagany. Czerwony pasek na świadectwie mi o tym wyraźnie przypominał. Ech... Ale wszystkie moje przyjaciółki doskonale wiedziały, że bardzo się starałam dostać naganę i nie miały do mnie ani krzty żalu.
Z pamiętnika niegrzecznych dziewczynek... Wspomnienia wysypują mi się z zakamarków pamięci jak z rękawa. Pojechałyśmy na wycieczkę klasową. Prawie już dorosłe pannice. Trzydniowa wyprawa nad jezioro. A skoro jezioro, to wiadomo – wspólne picie piwka na pomoście, nielegalne rzecz jasna, w trakcie ciszy nocnej. Opiekunowie poszli spać. Cała klasa grzecznie w pidżamkach powiedziała „dobranoc”, a my potem dresy na pidżamki i na mostek. Zuza wypiła ciut za dużo. A właściwie nawet więcej niż ciut. Kompletnie nieprzytomną przeniosłyśmy ją do pokoju. Ale po godzinie zaczęłyśmy się martwić, że może jednak, mimo upojenia, powinna być bardziej przytomna. Nie wypiła przecież tak dużo. Słabą głowę miała na pewno, ale przecież bez przesady... Brak odruchów życia zaczął nas niepokoić. Kaśka dolała oliwy do ognia:
– Dziewczyny, coś mi się kojarzy, że ona brała jakieś leki na serce. A może nie na serce, ale na pewno jakieś leki brała, bo mówiła kiedyś, że są bardzo mocne i będzie musiała je łykać do końca życia...
Jedyną osobą – na tym etapie przynajmniej w marzeniach – związaną ze służbą zdrowia byłam ja i przyznam, że lekko mnie wbiło w fotel. Przeszukałam torbę Zuzy. Znalazłam lek. Faktycznie – na serce. Czytanie ulotki przeraziło nas jeszcze bardziej, bo napis ogromną czcionką krzyczał do nas z ulotki niemal oskarżycielsko: ŁĄCZENIE Z ALKOHOLEM ABSOLUTNIE ZABRONIONE. GROZI UTRATĄ ŻYCIA LUB ZDROWIA. Prawdopodobnie witamina C ma podobny napis na ulotce, ale w tamtej chwili czułyśmy już właściwie zapach więzienia, w którym zgnijemy, jeśli Zuzce się coś stanie.
– Mocne leki plus alkohol. A jeśli można ją uratować, ale powinno się jak najszybciej wstrzyknąć jakiś neutralizator albo zrobić płukanie żołądka? Co robimy? Czas może tu odgrywać istotną rolę. Budzimy wychowawców i się przyznajemy, narażając się na wyrzucenie ze szkoły całej naszej piątki? Czy czekamy z nadzieją, że się ocknie, jak trochę wytrzeźwieje, ale też ze świadomością, że w razie czego będziemy ją miały na sumieniu... – analizowałam sytuację.
Maria aż się zatrzęsła ze strachu, Aga zaczęła płakać z nerwów i przerażenia. Kaśka, na szczęście, nie straciła panowania i konkretnie – jak to zwykle ona – zaproponowała:
– Słuchajcie... Trzeba załatwić kawę. Powinnyśmy też spróbować Zuzę jakoś po cichu przetransportować pod prysznice, które są w łaźni na końcu korytarza. Będziemy przechodzić koło pokoju geograficy, więc musimy być naprawdę cicho. Spróbujemy Zuzkę ocucić na tyle, by zdołała łyknąć trochę kawy. Potem odczekamy godzinę i podejmiemy decyzję, co dalej. Co myślicie?
– Dobry plan. Działamy – odpowiedziałam w imieniu całej naszej babskiej ekipy, bo Aga i Marysia nie bardzo były w stanie mówić, a ja nie chciałam już tracić ani sekundy.
One zajęły się skombinowaniem kawy. Szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, skąd ją wzięły. My z Kaśką cuciłyśmy Zuzkę pod prysznicem. Zuzia była cała mokra od wody – my równie mokre od potu. Nagle zaczęła odzyskiwać przytomność i bełkotać coś jak rasowy pijak. Niemal można było usłyszeć, jak nam kamień spada z serca. Ale pojawił się nowy problem. Pijana Zuza nie miała zamiaru zachowywać się cicho. Jej bełkot niósł się po korytarzu. W środku nocy nawet bzyczenie komara było jak uderzenie pałką perkusyjną w bębny i talerze. Nie wiem, jak to zrobiłyśmy. Działałyśmy jak w amoku. Jedna zakryła jej ręką usta, druga otuliła kocem, by kapiąca woda nie zostawiła śladów na korytarzu. Doniosłyśmy ją do pokoju. Kawa już się zaparzyła. Jak dobrze, że Mania wzięła z domu grzałkę. Szukanie czajnika w środku nocy byłoby raczej karkołomnym wyzwaniem. Chociaż – biorąc pod uwagę to wszystko, co udało nam się zrobić – załatwienie takiego czajniczka to banał. Zuza popiła jeden łyk, potem drugi. A po piętnastu minutach pognała w kąt pokoju, by do stojącego tam plecaka oddać... całą zawartość siebie... Plecak był Agi, ale w tym strachu nawet nie czuła żalu. Powtarzała tylko jak mantrę:
– Nie szkodzi. I tak go nie lubiłam. I zamek się zacinał. Nie szkodzi...
Po tym średnio przyjemnym akcie Zuzia zaczęła wyraźnie dochodzić do siebie. Spojrzała na nas, jakbyśmy były z kosmosu, i zapytała niewinnym tonem:
– O co chodzi? Czy wydarzyło się coś, o czym powinnam wiedzieć?
– Nie. Nie, Zuzia. Idziemy spać. Już późno – uspokajałyśmy ją.
I faktycznie wszystkie zapadłyśmy w głęboki sen. Po takiej akcji – trudno się dziwić. Rano Zuza była jak nowo narodzona. Młodość to jednak młodość i organizm potrzebuje jedynie kilku godzin, by się zregenerować. Wuefista, który wraz z geograficą był opiekunem na tej wycieczce, dziwnie się nam przyglądał podczas śniadania. Zapytał też, niby od niechcenia:
– Jak tam samopoczucie? Niektórych to chyba dzisiaj głowa boli, co?
Mówiąc te słowa, nie spojrzał na Zuzę ani na żadną z nas. Może miał na myśli chłopaków? Wiadomo było przecież, że jakąś flaszeczkę przemycili do pokoju – jak to na wycieczkach klasowych. A może tak tylko zażartował, nie mając nikogo konkretnego na myśli. W każdym razie zgodnie z zasadą „uderz w stół...” wszystkie, jak na hejnał, spuściłyśmy głowy i do końca śniadania patrzyłyśmy tylko w swoje talerze, jakby to były wyjątkowo interesujące obiekty do podziwiania. Ja tam mam zresztą swoją teorię, że wuefista doskonale o wszystkim wiedział, ale milczał, żeby uratować naszą reputację. Wiedział, że gdyby się z tego zrobił skandal – nasza matura naprawdę mogłaby zawisnąć na włosku. Młody człowiek ma jednak siano w głowie. A wydaje mu się, że egzamin dojrzałości spowoduje, że już będzie taki mądry i samodzielny. Może gość zupełnie świadomie uratował nam tę młodość „górną i durną”, jak pisał wieszcz Mickiewicz. Tak czy inaczej, to zrozumiałe, że takie przeżycia łączą ludzi na lata. Zuza jeszcze wiele lat później nam dziękowała za uratowanie życia i zimną krew. Sama przyznała, że nie wie, jak by postąpiła.
Tej przyjaźni nie zniszczyła nawet zazdrość o faceta. Chociaż było blisko. Mimo naszej przysięgi, że nigdy żaden z nich nie będzie stanowił obiektu westchnień więcej niż jednej z nas – serce nie wybiera. On był nowym uczniem w naszej klasie. Przyszedł po wakacjach. Przeprowadził się z rodzicami w nasze okolice i trafił między nas – wywołując niezłe zamieszanie, zwłaszcza u płci pięknej. Był ciekawy. Miał długie włosy i modne ubrania. Przyjechał z mamą. Ojciec – za granicą. Przysyłał synowi rarytasy, drogie gadżety – o których nikt z nas nawet nie marzył, bo nie wiedział, że można marzyć o takich perełkach. To były słodycze tak kolorowe i oryginalne, że posiadanie samego opakowania cieszyło. Nie trzeba było skosztować smaku, by czuć się jak posiadacz skarbu. Ale w naszym nowym koledze najbardziej urzekające było to, że mimo stanu posiadania znacznie przekraczającego nasze możliwości – był skromny i sympatyczny. A co najważniejsze... grał na gitarze. Tego mu koledzy z klasy zazdrościli najbardziej. Na wycieczkach klasowych, przy ognisku, wszystkie dziewczyny wpatrywały się w niego jak w obrazek. Tak pięknie zakładał kosmyk włosów za ucho i łapał wypielęgnowanymi dłońmi gitarowe chwyty, sprawiając, że spod palców drugiej dłoni, delikatnie pocierających struny – bez żadnej agresji i siły, zaledwie muskających je – wydobywała się piękna, harmonijna, czysta muzyka. Chyba nawet pamiętam wycieczkę i to konkretne ognisko, które spowodowało, że w sercach Agi i Kasi coś zaiskrzyło w kierunku... No właśnie... Nie pamiętam nawet, jak on miał na imię. Czy to nie dziwne, że człowiek nie pamięta imienia chłopaka, który niemal zniszczył głęboką relację dwóch najbliższych przyjaciółek? Nazwijmy go Artysta. Chyba nawet taką ksywkę ktoś mu nadał. Jedna przed drugą się nie przyznawały do rodzącego się w ich sercach uczucia. A on lubił obie – więc czuł się dobrze w towarzystwie każdej z nich z osobna. Nawet wręcz chyba się z nimi zaprzyjaźnił. Z każdą z nich z osobna. Podkreślam to, bo jakoś kompletnie im się nie kleiła rozmowa, kiedy próbowali przebywać ze sobą w trójkę. Nie mogli zrozumieć, dlaczego, skoro one obie były przyjaciółkami, a on przyjacielem każdej z nich. Spędzał coraz więcej czasu z Agą i Kasią. Raz z jedną, raz z drugą. Lubił poczucie humoru i cięty język Agi. Kiedyś wspomniał jej, że chciałby tak jak ona potrafić się odgryźć ripostą, kiedy ktoś go zaatakuje słowem. Mówił, że jemu genialne pointy przychodzą do głowy wieczorem, w domu, kiedy już jest grubo za późno. Aga faktycznie miała ten dar, że jak coś powiedziała, to aż w pięty szło. Lepiej było nie wchodzić z nią w potyczki słowne – bo szansa na wygraną była zerowa. Nasz kumpel Artysta miał problem z konkretem. Kochał poezję. Był wrażliwcem. Nie bił się z chłopakami, nie grał z nimi w żadną grę sportową, która mogłaby skończyć się kontuzją. Był na to wszystko zbyt delikatny. Poza tym dbał o dłonie. Marzył o karierze muzycznej, a taka piłka ręczna stwarzała ogromne ryzyko na przykład złamania palca. Wolał się w to nie pchać. Chłopaki oczywiście próbowali to wyśmiewać, ale na niewiele im się zdało, bo dziewczyny i tak wolały subtelność Artysty od wątpliwej męskości kolegów. Dla nich męskie było ciągnięcie nas za warkocze albo nacieranie w zimie śniegiem aż do bólu. Jak mawiała moja babcia – „końskie zaloty”. Kompletnie idiotyczne. I zupełnie obce naszemu Artyście. Kasię podziwiał za konkret. Za umiejętność trafiania w sedno. Za to, że nie musiała się zastanawiać zbyt długo nad swoimi wyborami. Podejmowała decyzję tu i teraz. On rozmyślał, analizował, porównywał... Denerwował się przy tym, że jest „niekonkretny jak baba”, po czym dodawał: „jak każda baba poza Kasią”. Lubili razem spacerować. Mieli do siebie pełne zaufanie. Zaczęli się sobie zwierzać. Podczas spotkania z Agą Artysta wyznał kiedyś:
– Muszę ci coś powiedzieć...
Serce zabiło jej szybciej. Tak bardzo chciała usłyszeć: „Zakochałem się w tobie” albo coś w tym rodzaju. Usłyszała: „Zakochałem się”. Serce biło jeszcze mocniej. Kontynuował:
– Ona jest taka nieuchwytna. Tak bardzo boję się pokazać jej siebie w całości, by nie zniszczyć jakiejś iluzji, którą, mogę ufać, że ma. Może myśli o mnie dobrze, bo jestem tajemnicą. A jak się odsłonię za bardzo – uzna, że zwykły ze mnie mięczak. A ona jest mądra, rzeczowa i chyba nie chciałaby mieć u boku mięczaka.
Słowa „mądra i rzeczowa” spowodowały, że zakompleksiona Aga była już absolutnie przekonana, że on mówi o Kasi. Nie znała nikogo bardziej rzeczowego. A przecież on często bywał w towarzystwie Kasi. Dotarło do niej, że z niej zrobił sobie kumpelkę i powiernicę trosk, a Kasia stała się prawdziwym obiektem jego westchnień. Poczuła się jak idiotka. To było dla niej strasznie żenujące. Kiedy pomyślała, ile trudu wkładała w uzyskanie jak najlepszego efektu wizualnego, zanim wyszła z nim na zwykły spacer... Ile minut spędzała w łazience... Ile fryzur zmieniała... Rozpuszczone? Nie. Koński ogon! A może upięcie będzie najbardziej zwiewne i kobiece? Kiedy o tym wszystkim pomyślała – chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu przed samą sobą. Co za żenada. On widział w niej tylko kumpla w spódnicy. Coś mu poradziła. Nie pamiętała nawet co. W duchu modliła się już tylko, by móc pod byle pretekstem uciec. Wrócić do domu.
Bardzo podobna scena rozegrała się w relacji z Kasią. Jej również – przy bijącym sercu naszej przyjaciółki – wyznał, że się zakochał. Na Kasię określenie „bystra”, którym obdarzył w swej opowieści obiekt westchnień – podziałało identycznie jak na Agę określenie „rzeczowa”. Nie znała dziewczyny bystrzejszej od swojej przyjaciółki Agi. Tylko ona potrafiła zagiąć każdego swoją uwagą. Języka ludziom w gębach brakowało. Kasia konkretnie poradziła przyjacielowi, żeby kupił kwiaty i poszedł do tej, którą kocha, wyznał jej uczucie i przestał się katować. Do końca – mimo połykanych łez i guli rosnącej w gardle – pozostała dobrą przyjaciółką dla Artysty, robiąc wszystko, by się absolutnie nie domyślił, że czuła do niego coś więcej.
Aga i Kasia się spotkały. To było bolesne spotkanie. Jedna drugiej nie była w stanie wybaczyć.
– Znasz mnie. Nie wierzę, że nie zauważyłaś, że jest mi bliski. Jak mogłaś go oczarować? – krzyczała jedna.
– Naprawdę... Musiałaś mi zabrać to, co zaczynało się dziać w moim sercu. Najlepsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznałam? – płakała druga.
Pobiły się. Do krwi. Odrapane kolana, siniaki, potargane włosy... To wszystko przypominało obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy Artysta któregoś dnia w szkole przyniósł pudełko czekoladek dla każdej z nich – w podziękowaniu za dobrą radę, dzięki której jest szczęśliwy, a oczom dziewczyn ukazała się drobna blondynka z równoległej klasy, na którą nigdy wcześniej nie zwróciły nawet uwagi, a na którą Artysta patrzył maślanymi oczami, podobnie zresztą jak ona na niego – roześmiały się. Poczucie ulgi, że nie chodziło o żadną z nich, było tak ogromne, że w geście przyjaźni przytuliły ukochaną Artysty i niemal od pierwszego wejrzenia potraktowały jak siostrę. Z zawiedzionym uczuciem do chłopaka już dawno się pogodziły. No cóż... Nie da się nikogo zmusić do miłości. Ale z naruszonym uczuciem wzajemnie do siebie czuły się fatalnie. Było im zwyczajnie wstyd, że przyjaźń, która miała kruszyć skały, padła już przy pierwszej próbie sił. A oświadczenie przyjaźni podpisane własną krwią nic nie znaczy, bo przecież zauroczyły się tym samym chłopcem i dla niego gotowe były sobie oczy wydrapać. Do dziś ta historia wzbudza nasz uśmiech. A dziewczyny zastanawiają się, jak to możliwe, że ani mąż Kasi, ani mąż Agi w niczym nie przypomina Artysty, ba – nie są też w ogóle podobni do siebie. Zupełnie różne typy facetów. Kiedyś – po kilku drinkach co prawda – filozoficznie uznały, że Artysty nie było, a to wszystko to był tylko wytwór ich wyobraźni, który miał uświadomić, że przyjaźń jest najważniejsza. Ładna teoria. Romantyczna. Można by ją przekazywać z pokolenia na pokolenie jako rodzaj legendy, ale niestety na zdjęciu klasowym Artysta widniał „jak byk” – na pierwszym planie. W dodatku kompletnie nie wydawał się już żadnej z nas atrakcyjny... Hmmm... Młodość...
Po maturze faktycznie każda z nas poszła w swoją stronę. Moje nowe miejsce na ziemi nikogo nie zaskoczyło: pielęgniarstwo na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu.
* * *
Inauguracja roku akademickiego. Ależ to były emocje... Jak wszyscy studenci uniwersyteccy, odśpiewaliśmy Gaudeamus igitur. Rektor powitał nas w progach uczelni. Nazwał ELITĄ tego kraju. Urośliśmy w swoich własnych oczach. Boże, jaka byłam szczęśliwa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------