Kiedy życie boli, uczę się iść dalej. Codziennie. - ebook
Kiedy życie boli, uczę się iść dalej. Codziennie. - ebook
"Kiedy życie boli, uczę się iść dalej. Codziennie." to opowieść o sile, która rodzi się z codzienności – tej zwyczajnej, a jednocześnie pełnej wyzwań. Autorka szczerze i bez upiększeń opisuje swoją drogę przez choroby, ból i zwątpienia, ale też przez chwile małych zwycięstw, które budują nadzieję. To książka o tym, jak upadać i wstawać, jak szukać sensu w drobiazgach i dlaczego warto wierzyć, że nawet w najtrudniejszym dniu można odnaleźć swoją siłę. Za tą książką stoi kobieta, która swoje cierpienie zamieniła w historię pełną siły i nadziei. Dziś dzieli się nią z czytelnikami, by nikt nie czuł się samotny w swojej walce.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397764200 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisząc ten blog, a teraz tę książkę, chciałam uchwycić prawdę o codziennym życiu z przewlekłą chorobą i depresją. Nie tylko o bólu czy strachu, ale też o drobnych radościach, które dają siłę. O tym, jak trudno jest być dla innych, gdy sama potrzebujesz pomocy. O tym, jak śmiech i poczucie humoru potrafią stać się lekiem, nawet w najtrudniejsze dni.
Ta książka to zapis mojej drogi — czasem refleksyjnej, czasem zabawnej, czasem bolesnej. Rozdziały łączy jedna myśl: życie chorego nie jest czarno-białe. Jest pełne kontrastów, sprzeczności i niewidocznych zmagań.
Mam na imię Weronika, mam 38 lat. To ważne, żeby zacząć od prostego przedstawienia się — bo ta książka nie jest teorią, nie jest poradnikiem eksperta. To zapis mojego życia. Prawdziwego, trudnego, pełnego bólu, ale też pełnego prób podnoszenia się, czasem po raz dziesiąty.
Kiedy zakładałam bloga „Siła codzienności”, robiłam to z potrzeby serca. Chciałam odzyskać kawałek siebie, który choroba zabrała. Potrzebowałam miejsca, w którym mogę być szczera — bez masek, bez udawania, że „wszystko gra”. To miejsce powstało też po to, by nieść wsparcie innym. Bo wiem, jak to jest, kiedy czujesz się zagubiona, samotna, przytłoczona własnym ciałem i codziennością, która nagle przestaje być zwyczajna.
Przeszłam przez choroby, operacje, rehabilitacje i długie kryzysy — zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Każdy z nich zostawił we mnie ślad. Ale też każdy z nich nauczył mnie, że nawet w największym bólu można znaleźć sens. Że czasem wystarczy maleńka iskra, by dzień przestał być całkiem ciemny.
Pisząc bloga, a teraz tę książkę, nie chcę dawać gotowych recept. Nie mam ich. Ale chcę dać Ci coś innego — prawdziwe świadectwo tego, że mimo cierpienia można odnaleźć w sobie siłę. Że obok bólu może być miejsce na nadzieję, śmiech i wdzięczność.
„Kiedy życie boli, uczę się iść dalej. Codziennie.” to nie był tylko tytuł. To moje motto, moja próba uchwycenia tego, że zwykłe dni — te, które dla innych są czymś oczywistym — dla mnie bywają największym zwycięstwem.
Jeżeli sięgasz po tę książkę, to znaczy, że być może szukasz właśnie tego: otuchy, zrozumienia i prawdziwych emocji. Witaj w mojej drodze. Mam nadzieję, że znajdziesz tu kawałek siebie.
Przez długi czas nikt z najbliższych nie wiedział, że piszę bloga. Nikt też nie wiedział, że powstaje ta książka.
Ukrywałam to, tak jak ukrywałam wiele swoich myśli, emocji i chwil, w których byłam na dnie. Udawałam, że się trzymam. Udawałam, że daję radę. A tak naprawdę w środku byłam zupełnie rozbita.
W tych długich miesiącach nie raz myślałam, że nie dam rady, że nie wytrzymam. Że może łatwiej byłoby to wszystko skończyć — a wtedy rodzina trochę by popłakała, ale przynajmniej uwolniłaby się od obowiązku opieki nade mną, od znoszenia moich wybuchów, fochów, łez, od rzeczy, które każdy z Was musiał robić za mnie. Takie myśli przychodziły częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Teraz dowiecie się o wszystkim — dostajecie książkę, która powstała z mojej samotności, z mojego bólu i z potrzeby mówienia prawdy. Chcę, byście mogli usiąść, przeczytać i choć trochę zrozumieć, co przeżywałam w ciszy, bez słów, których nie umiałam wtedy wypowiedzieć.
A mimo to — to właśnie Wy byliście moją największą siłą. Dlatego ta książka należy przede wszystkim do Was…
_Tę książkę dedykuję mojemu Synowi — bo gdyby nie On, już by mnie nie było. To myśl o Nim trzymała mnie najmocniej przy życiu, kiedy wszystko we mnie chciało się poddać._
_Dedykuję ją mojemu Mężowi — który znosił mnie w najgorszej wersji: kiedy krzyczałam, płakałam, panikowałam i nie radziłam sobie z niczym. Trwał przy mnie wtedy, gdy ja nie umiałam trwać przy sobie samej._
_Dedykuję mojej Mamie — która znosiła każdy mój lęk i każdy mój ból, nigdy się nie obrażała, nigdy się nie odwracała. Zawsze przy mnie była i wiedziałam, że w każdej sytuacji mogę się na Nią oprzeć._
_Dedykuję mojemu Tacie — bo przy Nim zawsze potrafiłam być twarda. On nie pokazuje bólu ani emocji, a ja — przy Nim — też uczyłam się tego, co znaczy siła, że trzeba być silnym mimo wszystko._
_Bez Was nie byłoby ani mnie, ani tej książki. Dziękuję Wam za wszystko._Rozdział I. Choroba, która zmienia wszystko
Początek, którego nikt się nie spodziewa
Nie da się przygotować na chorobę przewlekłą. Nikt nie uczy nas, jak to jest, kiedy ciało nagle odmawia współpracy, a każdy dzień zaczyna się od pytania: „Czy dziś dam radę?”
Na początku próbowałam sobie wmawiać, że to chwilowe. Że ból w plecach to tylko efekt przemęczenia, stresu, zbyt intensywnego tempa życia. Kupowałam recepty na leki przez internet, wierząc, że wystarczy przetrwać gorsze dni i znów będzie normalnie. Ale mijały dni, tygodnie, miesiące… a ból nie odchodził. Wręcz przeciwnie — stawał się coraz mocniejszy, coraz bardziej nieustępliwy.
Nagle zwykłe czynności zaczęły mnie przerastać. Zmywanie naczyń, wyjście po zakupy, nawet spokojne siedzenie przy biurku zmieniało się w próbę sił z własnym ciałem. Nigdy nie zapomnę ostatniej nocki w pracy, zanim wreszcie odważyłam się iść do lekarza. Łykałam kolejne tabletki, a ból wcale nie ustępował. Siedziałam przed monitorem, prowadząc ruch pociągów, i czułam, jak łzy same spływają mi po twarzy. W głowie tylko jedna myśl: „Przecież mogłam pozabijać ludzi. Ja prowadzę ruch pociągów, a nie mam siły walczyć z własnym ciałem.”
To był moment przełomowy. Chwila, w której zrozumiałam, że nie mogę już dłużej uciekać. Że muszę iść do lekarza, choć tak bardzo się tego bałam.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie — jeden szpital, drugi szpital, diagnozy, w końcu operacja. I nadszedł dzień, w którym obudziłam się na sali pooperacyjnej.
Przez chwilę naprawdę było inaczej. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar, który nosiłam od miesięcy.
Obudziłam się i nie wiedziałam, co się dzieje. Patrzyłam w sufit i pierwszy raz od dawna nie czułam tego przeszywającego bólu. Była cisza. Nie tylko wokół mnie, ale też we mnie. Nie było pikających urządzeń, nie było rozmów lekarzy, nie było tego nieustannego napięcia w ciele. Przez moment poczułam, że może wreszcie wracam do siebie. Że to już za mną.
W tamtej ciszy pojawiła się nadzieja. Krucha, ale prawdziwa. Taka, której tak bardzo mi brakowało.
Lekarze pytali jak się nazywam, kazali ruszać rękami i nogami. Lewą ruszyłam, palcami ruszyłam. A prawą nie mogłam. Nagle uświadomiłam sobie, że jej nie czuję. Nie wiem czy ją mam.
Płakałam. Płakałam tak, jak jeszcze nigdy wcześniej. A jedyne słowa, które potrafiłam powiedzieć do lekarza, to:
„Nie mogę. Nie mogę nią ruszyć. Nie czuję jej.”
W głowie tylko panika:
Jak ja wrócę do domu? Co powiem mojemu dziecku? Jak teraz będę żyć?
Lekarze, pielęgniarki, badania, zastrzyki, kroplówki… wszystko działo się błyskawicznie. Jak w filmie. Ale to nie był film. To była moja rzeczywistość.
Czas mijał.
I nagle — ból. Ale tym razem dobry ból. Bo czułam. Najpierw jeden palec. Potem wszystkie. Potem nogę. A potem pierwszy krok. I kolejny. I nauka chodzenia od nowa. Małymi kroczkami. Dosłownie. Z dnia na dzień było lepiej. Była nadzieja, że wreszcie wszystko będzie dobrze.
Ale ta nadzieja nie trwała długo. Z czasem ból powracał. Najpierw w kręgosłupie, potem coraz częściej w stawach — kolanach, biodrach, barkach. Coraz trudniej było mi zrozumieć, co się ze mną dzieje. Kolejne badania, kolejni lekarze. I w końcu słowa, które spadły na mnie jak wyrok: choroba przewlekła, nieuleczalna.
Już nigdy nie będę zdrowa.
Można jedynie spowolnić jej postęp i próbować niwelować ból.
To nie był tylko koniec złudzeń. To był początek nowej rzeczywistości, w której musiałam nauczyć się żyć.
Ból, który nie mija
Ból. To słowo, które niby każdy zna, ale dopiero, gdy staje się codziennością, odkrywa się jego prawdziwy ciężar. Nie chodzi o ten chwilowy, po stłuczeniu kolana czy złapaniu skurczu. Chodzi o ból, który wraca rano, który nie opuszcza w południe i który kładzie się ze mną spać, by w nocy przypomnieć, że on tu rządzi.
Codziennie to samo — budzę się z uczuciem, jakby moje ciało było zakute w kajdany. Czasami tabletka przeciwbólowa pozwala odetchnąć, daje kilka godzin względnej ulgi. Ale to nigdy nie jest wolność, tylko wytchnienie kupione na kredyt. Bo wiem, że gdy lek przestanie działać, wróci znajomy ciężar — jak wierny towarzysz, którego nie proszę o obecność, a on i tak zostaje.
„Mam dość bólu” — te słowa odbijają się we mnie każdego dnia. Czasami są szeptem, cichą rezygnacją, a czasem krzykiem, którego nikt nie słyszy. Bo jak wytłumaczyć komuś zdrowemu, że boli cały czas? Że nie ma ulgi, nie ma ucieczki, nie ma chwili zapomnienia? Zdrowy nigdy nie zrozumie chorego — nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że nie zna życia, w którym każdy ruch, każdy krok, każdy oddech jest obliczony na to, ile bólu przyniesie.
Są takie dni, kiedy wszystko we mnie krzyczy. Ciało boli, głowa pełna ciężkich myśli, a dusza ledwo dycha. Znowu. Ile można? Pytanie wraca jak bumerang: „czemu mnie to spotyka, ile jeszcze muszę wytrzymać?”
Bywa, że słyszę od innych: „Nie załamuj się, będzie lepiej.” Ale co, jeśli teraz wcale nie jest lepiej? Co, jeśli boli fizycznie, psychicznie i emocjonalnie — wszystko naraz? Co, jeśli czasem nie chcę słuchać rad, bo one w niczym nie zmieniają mojej rzeczywistości?
Zdrowy nie pojmie tego, jak bardzo boli konieczność proszenia o pomoc. Tego, jak trudno pogodzić się z faktem, że ciało, które kiedyś było oczywistością, dziś jest więzieniem. Nie zrozumie tego lęku o przyszłość — czy będzie lepiej, czy gorzej, czy w ogóle coś się zmieni.
Nie zrozumie też, że nawet najprostsze czynności potrafią być barierą, a niezależność staje się marzeniem większym niż jakiekolwiek bogactwo.
Czasami mam wrażenie, że moje życie zamieniło się w niekończącą się walkę o kilka godzin funkcjonowania. Lek, odpoczynek, próba rozruszania sztywnego ciała, znowu lek. I tak w kółko. Chwilami złudna nadzieja — że może dzisiaj będzie inaczej, może uda się przespać noc, może uda się wyjść na spacer bez zatrzymywania się co kilka minut. Ale nadzieja najczęściej znika tak szybko, jak się pojawia.
Przewlekły ból to nie tylko cierpienie ciała. To codzienne poczucie zmęczenia, frustracji, braku sprawczości. To świadomość, że każdy dzień zaczynam już osłabiona, już „na minusie”. To walka nie tylko z bólem, ale i ze sobą — by się nie poddać, by wstać, by spróbować jeszcze raz, mimo że wewnątrz wszystko krzyczy: „Dość!”.
Zmagania z codzienną niesamodzielnością
Choroba nie odbiera wszystkiego naraz. Robi to powoli, kawałek po kawałku. Na początku nie zauważa się różnicy — dłużej odpoczywam, częściej proszę o pomoc, odkładam coś „na później”. Ale z czasem to „na później” staje się codziennością, a ja łapię się na tym, że coraz mniej rzeczy mogę zrobić sama.
Jak sobie radzić, gdy nagle stajemy się niesamodzielni? Prawda jest taka, że nikt nas tego nie uczy. Dorastamy w przekonaniu, że własne ciało zawsze będzie posłuszne, że wszystko zależy od naszej woli i siły. Tymczasem nagle okazuje się, że ubranie się, wejście pod prysznic czy wyniesienie śmieci urasta do rangi wyzwania. I nie chodzi tylko o fizyczne ograniczenia, ale o emocje, które za nimi stoją. O poczucie, że coś tracę — krok po kroku swoją niezależność, samodzielność, wolność.
To właśnie ta strata boli najbardziej. Zdrowy nigdy nie zrozumie, jak upokarzające potrafi być proszenie o podanie szklanki wody, pomoc w wstawaniu czy zrobienie obiadu. Dla niego to drobiazg. Dla mnie — przypomnienie, że już nie potrafię sama.
Bywa, że najgorsze nie jest samo cierpienie, ale napięcie, które wkrada się do relacji z bliskimi. Oni chcą pomóc — ja nie chcę tej pomocy. Oni robią coś z serca — ja czuję się winna, że muszą. Nieraz pojawia się złość, wybuchy, nerwy. A później — poczucie winy. To trudny krąg, z którego niełatwo się wydostać. Bo choroba to nie tylko walka z bólem, ale też z własnym charakterem, cierpliwością i tym, jak traktuje się najbliższych.