- promocja
- W empik go
Kiedyś się odnajdziemy - ebook
Kiedyś się odnajdziemy - ebook
Nowa, poruszająca saga rodzinna czarodziejki kobiecych uczuć!
Janka ucieka z ogarniętego wojną Wołynia i musi zostawić młodszą siostrę u obcej rodziny. Obiecuje, że po nią wróci, lecz w tamtym czasie każde pożegnanie może być już na zawsze. I wtedy los stawia na jej drodze inną małą dziewczynkę, która została na świecie zupełnie sama. Czy Janka pokocha ją jak własną siostrę?
W Warszawie Tadek poznaje Annę, w której niebieskich oczach można się zatracić. Rodzące się uczucie wystawi na próbę więź łączącą go z najlepszym przyjacielem. Jaką cenę zapłaci za podjęte decyzje?
Po latach drogi Janki i Tadka się połączą. Tych dwoje doświadczyła wojna, ale przed nimi jeszcze całe życie…
Kiedyś się odnajdziemy to opowieść o miłości, która potrafi przetrwać największe cierpienie, stracie, której nie można przeboleć, i błędach, które trudno wybaczyć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-54-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dlaczego ich zamordowali? To pytanie, powtarzane po wielokroć, kłębiło się w głowie jedenastoletniej dziewczynki. Janeczka nie mogła tego pojąć. Skoro tatuś dał Olegowi w prezencie ślubnym trzy morgi ziemi, to czemu on tatusia zabił? Czy można zabić kogoś, kto jest twoim przyjacielem? Kogoś, kto ci pomaga? Janeczka wiedziała, że była wojna. I że Niemcy napadli na Polskę, i że oni byli źli… ale Ukraińcy? Przecież zawsze żyli ze sobą w zgodzie. Polacy i Ukraińcy. Chodzili do tych samych szkół, spotykali się na różnych uroczystościach.
Dziewczynka wbiła paznokcie w szmacianą lalkę.
Jak on mógł im wszystkim to zrobić? Zaufali mu, pokochali go, a on… Janeczka zacisnęła mocno szczęki. Nienawidziła ich wszystkich, a Olega to kiedyś sama zabije. Takie postanowienie powzięła. Wtedy, tam w pociągu…
Janeczka stała w wagonie obok swojej ciotki. W rękach trzymała szmacianą lalkę, która była niemal cała czarna. Gdy tylko pociąg ruszył, poczuła, jak ogarniają ją strach i panika. W pierwszym odruchu miała ochotę uciec.
Ciotka Bronia westchnęła.
— Byle jak najdalej stąd. — Przycisnęła do piersi zawiniątko.
Ciotka długo tłumaczyła Janeczce, że z Wołyniem muszą się pożegnać, że Wołyń już do nich nie należy. Czy cioteczka chociaż trochę rozumiała, co ona czuła? Tam było wszystko, co Janeczka miała i kochała. Jej dom, jej rzeczy, jej znajomi. A teraz jedzie w nieznane. Z ciotką, której tak naprawdę prawie nie znała, i z małym dzieckiem, które nie było ich, w zawiniątku.
— Pamiętaj, co ustaliłyśmy. — Ciotka nachyliła się w jej stronę. — To jest Tereska. — Ruchem głowy wskazała zawiniątko. — To jest twoja siostra, zrozumiałaś?
Janeczka skinęła głową. Mamusia powtarzała jej, że nie wolno kłamać, i dziewczynka powiedziała o tym wczoraj ciotce, ale ta ją skarciła.
— Dziecko, nie wolno kłamać, ale czasami okoliczności nas do tego zmuszają.
Janeczka nie chciała dopytywać, co to są te okoliczności, ale wiedziała, że musi zataić prawdę. Co się stało z jej malutką siostrzyczką, tą prawdziwą? Czy żyje? Czy ci niedobrzy Ukraińcy i ją zamordowali, tak samo jak zabili mamusię i tatusia?
Na samo wspomnienie mamusi zachciało jej się płakać; odwróciła głowę w stronę okna. Została sierotą… W dodatku będzie musiała pokochać to obce dziecko, które wcale nie jest jej siostrą…
Zabrali jej wszystko. Dom jej zabrali. Jej życie…
Janeczka mieszkała w majątku ziemskim u podnóża skalistej góry. Ze swojego pokoiku widziała te surowe skały, które przypominały jej starca wspartego o laskę. Mieszkali w pięknym dworku, to była spuścizna po dziadkach. Mieli gospodarstwo ziemskie, dwadzieścia hektarów. Janeczka pamiętała dokładnie, że w tym gospodarstwie pracowało dużo Ukraińców. Rodzice zawsze byli dla nich dobrymi ludźmi, a przynajmniej tak mówili o „państwu” w okolicy.
— To opatrzność Boża sprawiła, że ta dziewczynka, że to dzieciątko trafiło w twoje ręce — powtarzała ciotka do znudzenia. Tylko że Janeczka nie widziała wcale w tym wszystkim opatrzności Bożej, bo który Bóg pozwoliłby na to wszystko? Ani ich Bóg, ani nasz!
Dziewczynka zacisnęła piąstki. Co ona dałaby za to, by cofnąć czas! Mamusia wprawdzie powtarzała jej, że czasu nie da się cofnąć, ale ona bardzo by tego chciała. Chciałaby odwrócić bieg zdarzeń.
Kilka dni później Janeczka podsłuchała rozmowę cioteczki z wujaszkiem. „To biedne dziecko nie ma nic” — stwierdziła ciocia Bronisława. „Dobrze, że przeżyła. Ile naszych zamordowali?” — replikował wujek. Cioteczka, jakby go nie słuchała, mówiła dalej: „Jedna sukieneczka — to cały jej dobytek”.
Janeczka przypomniała sobie, jak jeszcze przed wojną mama ją stroiła. Niekiedy czuła się jak jakaś księżniczka, w tych wszystkich falbankach i tiulach. Najbardziej lubiła swoją czerwoną sukieneczkę z aksamitu i kapelusik z czerwoną wstążką. Wyglądała w nich jak laleczka. I tatuś mówił do niej: „Moja laleczko”. Mama też ubierała się pięknie. Kupowała suknie u Waleriana Szurowskiego, w jednym z najszykowniejszych sklepów. Jak ona strojnie wyglądała w tych swoich sukienkach i butach na obcasie. Miała takie pantofelki z aksamitu w kolorze śliwek, z kokardkami. Janeczka czasem je przymierzała, kiedy nikt nie patrzył.
A teraz tego nie ma. Nie chciała tych sukienek, wstążek, koralików, pragnęła tylko mieć na powrót swój dom, swoją rodzinę. Chciała poczuć tę miłość. „Miłość, Janeczko, jest w życiu najważniejsza. Nie ma nic ważniejszego od miłości, nic” — mówiła do niej mamusia. A teraz i miłości nie było.
Janka wiedziała, że musi w końcu zasnąć, ale naszło ją kolejne wspomnienie.
Przypomniał jej się tamten dzień weselny w cerkwi. Co to było za przeżycie, kiedy Oleg poślubił Kasieńkę! Oleg był Ukraińcem, Kasieńka Polką. Janeczka była na tym ślubie z rodzicami. Oleg, w pięknie wyszytym kaftanie, wraz z innymi mężczyznami udał się z orszakiem po pannę młodą, a potem wspólnie przyjechali pod cerkiew, gdzie czekał na nich pop. Jakże się Janeczce ta ich cerkiew podobała! Najbardziej wieża, na której szczycie umieszczona była złota kula. W środku też było pięknie. Wszystkie rzeźby, płaskorzeźby i obrazy mieniły się złotem. Janeczka zawsze się zastanawiała, czemu jej rodzina chodzi do kościoła, skoro to w cerkwi jest tak pięknie, bajkowo i magicznie. Druhna panny młodej niosła obraz Pana Jezusa. Janka pamiętała dokładnie, że ten obraz ją przerażał, bo Pan Jezus miał serce na wierzchu. Jak to tak? — pomyślała. Przecież jakby miał to serce na zewnątrz, toby umarł. To nie może być prawda.
Cała uroczystość zaślubin jej się dłużyła.
Pamiętała te korony, które swaci trzymali nad głowami młodych. Mama powiedziała, że to na znak nadchodzącego królestwa. Janeczki nie interesowało królestwo, nadchodzące bądź też nie. Ona chciała jak najszybciej znaleźć się na weselu, gdzie będzie biegała z innymi dziećmi wokół stołu.
Kiedy wszyscy dojechali na biesiadę, rodzice usiedli przy stole. Wszyscy zaczęli śpiewać regionalne pieśni. Stoły uginały się od jedzenia. Tato podarował Olegowi dwa prosiaki, które — teraz upieczone — stały na stołach, a także kilka morg ziemi. Cenił Olega jako swojego zarządcę. Było mnóstwo konkursów, śmiechu i picia gorzałki. Janeczka patrzyła na rumiane twarze mężczyzn, którzy co rusz wznosili toasty.
Pamiętała teraz doskonale to szczęście i Olega wpatrzonego w swoją żonę. I Olega dziękującego jej rodzicom. Pamiętała, jak trwał w uścisku z jej tatkiem…Rozdział 1
Dziś Janka pamięta jak przez mgłę występ chóru polsko-ukraińsko-żydowskiego. Tak pięknie śpiewali! I ona z rodzicami na tym koncercie była, w cerkwi prawosławnej. To było jeszcze przed wojną. Bo teraz ludzie dzielili swoje życie na to przedwojenne i na to wojenne, teraźniejsze.
Janka w tym swoim przedwojennym życiu zaczęła uczęszczać do szkoły w Krzemieńcu, tak zdecydowali rodzice. Było ich w klasie czterdzieścioro. Piętnaścioro polskich dzieci, dwadzieścioro ukraińskich, czworo żydowskich i jedno czeskie. Wszyscy bardzo się lubili. Dziewczynka pamięta nauczyciela, pana Pokorę, którego słowo było święte. Surowy był, ale sprawiedliwy. Miał kijek z trzcinki, którym bił dzieci po rękach za przewinienia. Na przykład za nieodrobioną pracę domową. Janka zawsze miała odrobioną, już mamusia tego dopilnowała. Powtarzała jej, jak ważna w życiu jest nauka.
Wioska, w której mieszkali Dobrzyńscy, położona była niedaleko Krzemieńca, u podnóża góry. Przez sam środek wsi płynął strumyk niczym srebrnoniebieska wstęga. Ówczesny Wołyń zamieszkiwali Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Czesi i Żydzi. Jeszcze przed wojną żyli ze sobą w zgodzie, a przynajmniej tak się Janeczce wydawało.
Dziewczynka zapamiętała także to, że ukraińskie dzieci dłużej zostawały po lekcjach w szkole. Na początku wydawało jej się, że to za karę. Potem mamusia wytłumaczyła jej, że dzieci uczą się języka ukraińskiego.
— A dlaczego ja nie mogę? — Janeczka oczywiście znała język ukraiński ze słyszenia, umiała też co nieco w nim powiedzieć, ale chciała się go też uczyć, tak porządnie. Czytać po ukraińsku i pisać.
— Bo jesteś Polką.
Nie wystarczyło jej takie wytłumaczenie, ale już więcej nie odezwała się na ten temat.
Żyła swoim dziecięcym życiem. Codziennie przed lekcjami wraz z innymi dziećmi odmawiała modlitwę Ojcze nasz, najpierw w języku polskim, potem po ukraińsku. Następnie miała lekcje, a na przerwach bawiła się z dziećmi z klasy. Wszystko, co najpiękniejsze, odbywało się po lekcjach. A najbardziej to Janka lubiła wakacje. Lato… Nie wyobrażała sobie, żeby ktoś mógł nie lubić lata, kiedy życie było w rozkwicie! Tak myślała: że to życie kwitło. Łąki upstrzone były niebieskimi chabrami, makami, stokrotkami i rumiankiem.
Lubiła też chodzić na pole i patrzeć, jak praca wre. Na roli i w gospodarstwie pracowali głównie Ukraińcy. Janeczka wiedziała, że tatuś jest dla nich dobry. Niektórzy polscy gospodarze nie byli dla swoich pracowników tak dobrzy jak tatuś. Kazali im harować po dwanaście godzin, także w największy upał. A tatuś dobrze płacił i był wyrozumiały. Nieraz zwalniał swoich pracowników wcześniej do domu, nie obcinając im przy tym dniówki. Pamiętała, że, kiedy ukraiński gospodarz miał święto, to tatko nie młócił ani nie rąbał drewna w poszanowaniu święta ukraińskiego. I ten Ukrainiec odwzajemniał się podobnie polskim sąsiadom.
— Pójdziesz z torbami za twoje dobre serce — psioczyła nieraz ciocia Bronia, siostra mamy. Ciocia mieszkała w sąsiedniej wsi z wujkiem Leszkiem i synem Maksymilianem. Była podobna do mamy z wyglądu, ale miała inny charakter. Bardziej zadziorny.
— Oni mnie za to szanują, a ja ich. Bądź dobry dla innych, to dobro do ciebie wróci. Bronisławo, chodzimy do kościoła, jesteśmy katolikami. Co mówi Pismo Święte? I co nam nakazuje zwykła ludzka przyzwoitość?
— Nie sądzę, żeby ci to wyszło na zdrowie. — Ciocia odstawiła filiżankę na spodeczek. — Ukraińcy nie lubią Polaków.
— Droga szwagierko… — Józef chodził po salonie. — To takie uogólnienie. Jedni lubią, inni nie lubią.
— Na Wołyniu już robi się nieciekawie, słychać o różnych zamachach na Polaków.
— U nas jest spokojnie. My tutaj wszyscy żyjemy w zgodzie.
— Obyś się nie mylił! — W oczach cioteczki malował się strach.
Janka stała za drzwiami i podsłuchiwała. Jednak gdy po kilku minutach niczego ciekawego się nie dowiedziała, wzuła trzewiki i pędem puściła się na pole. Podbiegła do Antona, z którym przyjaźniła się od najmłodszych lat. Mama jej powiedziała, że znali się od kołyski, stąd ta wielka przyjaźń między nimi.
Borys, ojciec Antona, akurat uczył chłopca, jak wyklepać kosę. Dzień wcześniej Anton opowiadał Janeczce o orce, a ona słuchała z wielkim przejęciem: „Musisz utrzymać pług na odpowiedniej głębokości i szerokości skiby. Nie możesz doprowadzić do tego, by się zapadł. Za niedługo też młocka”. „Młocka wydaje mi się jakoś prostsza od orki” — powiedziała Janka, chociaż sama nie wiedziała, na czym dokładnie to polega. „Oj, jak ty nic nie wiesz o życiu!” — odpowiedział z powagą Anton. „Musisz trzymać nieruchomo dzierżak cepa, a jednocześnie kręcisz bijakiem w prawo i lewo. Nie za mocno, ale zdecydowanie, żeby ziarna się zbytnio nie rozpryskiwały”. Tak to opowiadał jej, na czym polega ich praca.
Teraz zaś ojciec Antona zmierzył Jankę nieprzychylnym spojrzeniem.
— Czego tu szukasz? — zapytał ostro.
— Przyszłam popatrzeć. — Dziewczynka skuliła się, schowała głowę między ramionami. Rzeczywiście lubiła patrzeć na umięśnione ramiona Antona. Chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, ale jego ramiona były twarde niczym stal.
— A nie lepiej by ci było pojechać z mamusią do sklepu po jakieś ładne sukieneczki? — zakpił mężczyzna. Całe towarzystwo, które pracowało na roli, wybuchło gromkim śmiechem. Janeczka poczuła się jak intruz, ale nie zamierzała odchodzić. Poczeka na Antona, zresztą stała na swoim kawałku ziemi.
Rozejrzała się dookoła. Łany złotego zboża falowały na lekkim wietrze. Łąka mieniła się tęczowymi barwami. Dla niej popołudnie było wręcz sielankowe, ale czy dla ludzi, którzy pracowali w polu, również? Ich kaftany lepiły się od potu. Wierzchem dłoni ocierali zroszone czoła.
Janka usiadła w cieniu rozłożystej wiśni i patrzyła na kobiety o dłoniach twardych od pracy w polu. Nigdy nie zapomni chwili, kiedy mama Antona pogładziła ją po policzku, dawno, dawno temu. Dziewczynka się wzdrygnęła, chociaż wiedziała, że nie powinna. To nie było odpowiednie. Mamusia zawsze jej powtarzała, że należy szanować wszystkich ludzi, którzy ciężko dla nich pracują. Ale tamta dłoń była twarda od odcisków, szorstka i niezbyt przyjemna w dotyku. Dłoń jej mamy była zaś mięciutka i gładka niczym jedwab. Tak sobie pomyślała Janka.
Teraz pani Lena, matka Antona, też ciężko pracowała. Kobiety żęły sierpem zboża lub podbierały za kosiarzem. Nieraz Janka słyszała rozmowy, że im ciężko, ale pani Lena nigdy się nie żaliła. Chociaż pracowała w polu, pomagała również w obejściu: doiła krowy, karmiła drób. W domu przygotowywała posiłki, prała, cerowała. Janka ją podziwiała, tak jak podziwiała swojego przyjaciela.Rozdział 2
Zbliżały się trzydzieste urodziny Józefa. Euzebia postanowiła wyprawić mężowi huczne przyjęcie. Janka patrzyła na tatusia z uśmiechem, kiedy wzbraniał się przed tym pomysłem.
— W powietrzu czuć wojnę. Wszyscy o niej mówią — stwierdził.
— Ale jeszcze żyjemy. Jak położymy się w trumnie, to wtedy nie będzie przyjęć. — Euzebia była zawsze taka wesoła, promienna i miała w sobie tyle energii. Janeczka patrzyła na mamę i myślała wówczas, że ona też taka chciałaby być.
— No dobrze, ale nie zapraszaj wielu gości…
— Tak jest. — Euzebia puściła oczko do Janki.
Kiedy jej mąż wyszedł, kobieta nachyliła się nad córką.
— Zrobimy tatusiowi takie przyjęcie, że zapamięta do końca życia.
Przygotowania ruszyły pełną parą. Janka pomagała Euzebii, w czym tylko mogła. Zrobiły dla gości kotyliony, udekorowały dom kwiatami i wstążkami. W kuchni rządziła Maryla, ich kucharka, tęga kobieta o rumianej, przyjaznej twarzy i rękach, które wyrabiały istne cuda. Maryla miała ukraińskie korzenie, ale czuła się Polką. Zresztą, jak powtarzała, nie narodowość, nie korzenie świadczą o tym, jakimi jesteśmy ludźmi.
Na płycie z fajerkami bulgotał rosół. W spiżarce na paterach stały kołacz, tort orzechowo-kawowy z bezą, sernik, kruche ciasteczka. Jance dwa razy udało się wślizgnąć do spiżarni i podkradła kilka ciasteczek. Za trzecim razem Maryla zauważyła ją i trzepnęła ściereczką Janeczkowe dłonie. Euzebia tylko wybuchnęła śmiechem i pogroziła córce palcem.
— Oj, panienko, nie przeszkadzać mi tu ani nie podkradać. — Maryla była już tak rumiana, że Jance wydawało się, że jej policzki zapłoną żywym ogniem.
— Marylko — odezwała się Euzebia — mamy tyle jedzenia, że dla wszystkich wystarczy.
— Pani Euzebio, a jak nie starczy? — Maryla lepiła właśnie kulebiaki z mięsem. — A jak nie starczy? To co ludzie powiedzą?
— Kochana moja, nic nie powiedzą.
— A jak nie starczy… — lamentowała Maryla.
Po południu Euzebia nie miała już na nic sił. Usiadła na szezlongu i zmrużyła oczy.
Uśmiechnęła się pod nosem. Wspomnienia tamtego dnia powróciły…
Po maturze Euzebia wyjechała z rodzinnego Otwocka do Warszawy. O niczym tak nie marzyła jak o tym, by się kształcić. Rodzice też gorąco zachęcali ją do dalszej nauki, mimo że posag miała zapewniony i ich przyjaciele nie mogli się nadziwić, że posyłają córkę na uniwersytet. Dziewczyna na okres studiów miała zamieszkać u ciotki i kuzynki w Warszawie. Euzebia pamiętała to uczucie zachwytu stolicą, która w okresie międzywojennym prężnie się rozwijała.
Któregoś dnia kuzynka Brygida, na którą wszyscy wołali Brita, zabrała ją do parku rozrywki. Gdzieś pomiędzy lodami a karuzelą Euzebia zapomniała o bożym świecie i o tym, że jest damą. Krzyczała, że jest szczęśliwa, jadąc na siwym koniu to w górę, to w dół. Rozpościerała szeroko ręce, śmiała się wniebogłosy i łapała każdą szaloną chwilę. Kosmyki włosów powypadały jej z warkocza i przyjemnie tańczyły na wietrze z każdym jego podmuchem. Kiedy zsiadła z konia, Brygida patrzyła na nią oniemiała. Obok niej stał blondwłosy młodzieniec, który uśmiechał się do niej szeroko. Brygida ich sobie przedstawiła.
— Józef Dobrzyński. — Nieznajomy delikatnie uchwycił jej dłoń w swoją dużą, silną rękę i ją pocałował.
— Euzebia.
— Niespotykana jest panienki radość.
Euzebia poczuła lekkie zakłopotanie.
— Na chwilę się zapomniałam.
— Oby więcej takiego zapominania się. — Młodzieniec nie przestawał się uśmiechać, a ona poczuła, jak rumieniec wpełza na jej policzki.
Zaczęli rozmowę, zwyczajną dla młodych ludzi.
— Jest pan z Warszawy? — zapytała nieśmiało Euzebia.
— Proszę mi mówić po imieniu. I będę wdzięczny, jeśli i panienka pozwoli tak się do siebie zwracać.
Niepewnie skinęła głową w odpowiedzi.
— Nie — podjął Józef. — Nie pochodzę stąd, tylko z Wołynia. Moi rodzice mają tam majątek ziemski.
— Co więc pan… co tutaj robisz?
— Jestem na szóstym trymestrze, studiuję na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.
— Nie do wiary! — Euzebia się uśmiechnęła.
— A Ty?
— Mieszkam pod Warszawą, w Otwocku. Złożyłam dokumenty na Wydział Matematyczno-Przyrodniczy, na filozofię. — Potarła ręką przedramię. — W październiku zaczynam studia. Teraz przyjechałam trochę lepiej poznać Warszawę.
— Musisz zatem poznać też nocne uroki stolicy!
— Nocne…? — Euzebia wydawała się zbita z tropu.
— Tak, kuzyneczko. — Brita się uśmiechnęła. — Dopiero nocą zobaczysz jej drugą twarz, którą pokochasz. A teraz przepraszam, ale was opuszczę. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. — Odprowadzisz Euzebię do domu?
— Ależ oczywiście! — Józef skłonił się w pas.
Dziewczyna poczuła lekkie zakłopotanie, ale już po chwili rozmawiali niczym dawni znajomi.
Józef był dla Euzebii jakąś tajemniczą mieszanką. Łączył w sobie cechy staroświeckiego dżentelmena ze sztubacką figlarnością. Niekiedy był wylewny w słowach i gestach, innym razem skryty, a ona chciała go odkrywać. Tak sobie pomyślała: że jest to mężczyzna, którego chciałaby odkryć.
Tydzień później Józef zaprosił Euzebię i Brygidę na dancing. Dziewczyna długo zastanawiała się, czy powinna przyjąć taką propozycję. Mama była przeciwniczką dancingów. Załamywała ręce, że nastały takie dziwne czasy, kiedy panienki z dobrych domów szwendają się nocą po lokalach. Bale to ona rozumiała, ale dancingi? Toż to bezeceństwo! Ciocia Zofia była bardziej postępowa i pozwoliła dziewczętom iść potańczyć, tym bardziej że znała wujostwo Józefa.
We trójkę weszli do nowo otwartej klubokawiarni o dźwięcznej nazwie Mabera, w której podziemiach mieściła się sala dancingowa z parkietem na środku i dwoma ciągnącymi się od ściany do ściany barami. Było dość tłoczno, ale nie na tyle, żeby nie znaleźć wolnego miejsca. W drugiej sali, gdzie można było usiąść, znajdowały się stoliki. Grano muzykę jazzbandową. Pary na obrotowej podłodze tańczyły charlestona, fokstrota i lambeth-walka. Czerwone obicia kanap i foteli połyskiwały w przyćmionym świetle. Ściany osłonięte były ciemnobrązowym materiałem. Euzebia kątem oka obserwowała przystojną twarz Józefa i jego starannie zaczesane do tyłu włosy, które lśniły od brylantyny. Dopasowana dwurzędowa marynarka podkreślała jego szczupłą, lecz mocną sylwetkę.
Brygida i Euzebia usiadły przy stoliku, a Józef poszedł złożyć zamówienie na napoje alkoholowe, a także coca-colę i ice-cream sodę, specjały baru amerykańskiego. Obok nich przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn w garniturach, już na lekkim rauszu; co rusz wybuchali gromkim śmiechem. Pod ścianą siedziała samotna kobieta w sukience do kolan. Zbyt krótkiej, jak pomyślała Euzebia. Brygida rozglądała się na boki.
— Szukasz kogoś? — zapytała ją kuzynka.
— Umówiłam się tutaj ze znajomymi. Chyba nie sądzisz, że będę całą noc waszą przyzwoitką? — Puściła do niej oko.
— Ależ… — wydukała Euzebia. Dobrze, że było ciemno, bo dziewczyna zrobiła się pąsowa niczym piwonia.
— To widać gołym okiem, że podobasz się Józkowi — stwierdziła Brita.
— Tylko że my się wcale nie znamy…
— To się poznacie. — Brygida uśmiechnęła się do kuzynki i przeczesała palcami swoją nową fryzurę. Nosiła krótkie włosy, obcięte do wysokości połowy szyi, z równą grzywką nad czołem, z przedziałkiem z boku. Modna ostatnio fryzura wyjątkowo elegancko prezentowała się na czarnych włosach, dlatego też Brygida chętnie przefarbowała swoje, koloru blond, na kruczą czerń, ku zgorszeniu ciotki z Otwocka. Euzebia ze swoimi długimi blond włosami czuła się przy niej jak pensjonarka.
— Są! — Brygida pomachała ręką do znajomych i wstała od stolika. — Baw się dobrze!
Euzebia chciała jeszcze coś powiedzieć, zatrzymać ją, ale Brygida szybko podeszła do swoich znajomych, nie obracając się za siebie. I już jej nie było.
Józef przyniósł napoje. Zostali z Euzebią sami, na co bardzo liczył, na razie jednak panowało między nimi milczenie; byli całkowicie skrępowani swoją obecnością. Młodzieniec gorączkowo zastanawiał się, jak przełamać tę ciszę. A może teraz to ona powinna się odezwać? Zerknął na nią z ukosa.
Dziewczyna zamoczyła usta w alkoholu. Nie smakował jej.
— Moja mama by tego nie pochwaliła — zwróciła się wreszcie do Józefa.
— Ale ciocia nie ma nic przeciwko temu, a teraz jesteś u niej.
— Tak. Masz rację…
Tak naprawdę Euzebia nie mogła uwierzyć, że tutaj jest, w Warszawie, w tym lokalu. Wszystko wydawało jej się takie nierealne. Powietrze przesiąknięte było duszącym papierosowym dymem. Światło było przytłumione, ludzie radośni, a jej kolano dotykało kolana młodego, przystojnego mężczyzny. W Otwocku, w domu rodzinnym, pochwalano rozrywki zupełnie innego typu!
Zabawa była przednia, parkiety szły w drzazgi, a zarumieniony, spocony tłum ludzi wirował w tańcu. W powietrzu fruwały wyrzucane do góry ręce i nogi.
Euzebia znów poczuła na języku smak alkoholu. Nigdy wcześniej żadnego nie kosztowała, dlatego to palące wrażenie najpierw na języku, a potem w gardle, przełyku i jeszcze niżej było dla niej zaskakującym odkryciem. Miała wrażenie, że odkąd przyjechała do Warszawy, stale kosztuje czegoś po raz pierwszy, jakby dopiero co się narodziła.
Wyszli z Józefem na parkiet. Euzebia musiała przyznać, że bawiła się niesamowicie i niemal zapomniała już o poprzednim skrępowaniu.
Nagle ręka Józefa objęła ją w talii i dziewczyna oprzytomniała. Co ona wyprawia? Co on wyprawia? Lekko go odepchnęła.
— Józef… przestań.
Chłopak zreflektował się.
— Tak, przepraszam, nie chciałem… — Zachwiał się na nogach.
Czyżby się upił? Ogarnęła ją złość. Pijaństwo? To dobre dla chamów i prostaków, ale nie dla dżentelmenów, tym bardziej że paniczyk Dobrzyński powinien się nimi opiekować. Euzebia odszukała wzrokiem Brygidę, która dała się ponieść muzyce. Kuzynka w ogóle nie zwracała na nią uwagi.
I co ona teraz pocznie?
Przebiła się przez tłum roztańczonych par i niemal siłą zmusiła Britę do wyjścia.
— Ale… co z Józefem? Myślałam, że się dobrze bawicie — powiedziała zaskoczona kuzynka, kiedy wyszły z lokalu. — Miał nas przecież odprowadzić do domu, obiecał to papie.
— Ale nie odprowadzi — syknęła Euzebia i pociągnęła ją za rękę.
— Co się stało? — Dziewczyna niemal biegła za szybko idącą kuzynką.
— To gbur, prostak i cham, ot co!
— O co chodzi?
— Obłapiał mnie. Upił się — wyrzucała z siebie gniewnie Euzebia.
— Józef ma słabą głowę — zaśmiała się Brita. — Nie bądź taką cnotką.
Jej kuzynka parsknęła oburzona.
— Jestem, jaka jestem. I nie odpowiada mi takie zachowanie.
Następnego dnia Euzebia postanowiła udać się na poranny spacer. Omal się nie przewróciła na schodach o czyjeś wyciągnięte nogi. Zamarła, kiedy zobaczyła, że nogi należą do Józefa.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała oburzona.
— Przyszedłem do ciebie.
— Niepotrzebnie.
— Czekam od trzech godzin.
— Na co? — Spiorunowała go wzrokiem.
— Na to, aż w końcu wyjdziesz z domu. Założyłem, że kiedyś gdzieś się wybierzesz.
— Idę na spacer. — Euzebia wyminęła skonsternowanego Józefa.
Nieśmiało uniósł swoje ramię, jakby chciał jej je zaoferować.
— Czy mógłbym ci potowarzyszyć?
— Dobrze — odpowiedziała po chwili, nieznacznie mrużąc oczy.
Tak naprawdę, sama nie wiedząc dlaczego, ucieszyła się, że przyszedł. Poprzedniego wieczoru… Nie to, że nie chciała, by ją objął, bo tak naprawdę tego pragnęła. Ale uważała, że znali się zbyt krótko, a on pozwolił sobie na zbyt wiele. A wiadomo, jak to jest z mężczyznami, poza tym prawdziwa dama powinna się szanować.
Poszli w stronę parku. Pogoda była piękna, słoneczna. Ptaki na drzewach ćwierkały i od razu jakoś tak się człowiekowi jaśniej robiło na duszy.
— Chciałbym cię przeprosić. Jest mi bardzo przykro. Nie będę się tłumaczył, że to wina alkoholu, ale bez niego byłbym bardziej wstrzemięźliwy — mówił Józef z pięknym akcentem wyniesionym z dobrej szkoły.
Jak mogłaby się na niego dłużej gniewać?
— Przeprosiny przyjęte. Coś jeszcze? — Euzebia odwróciła się w jego stronę. Spojrzeli na siebie. Oczywiście, że oboje wiedzieli, że nie są sobie obojętni, że coś zaczyna między nimi kiełkować; wystarczyło tylko dać temu szansę.
— Tak… Chciałbym cię teraz pocałować. Na trzeźwo.
Euzebia na chwilę poczuła, że traci grunt pod nogami.
— Słucham? — wydukała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami i nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
— Wiem, że znamy się krótko.
— My się w ogóle nie znamy. — Nadal patrzyła na niego, niemal oniemiała.
— Ale ja czuję, że chcę się z tobą ożenić.
No, tego to było już Euzebii za wiele. Uznała, że musiała się co do niego pomylić, to niemożliwe, by dżentelmen był tak bezpośredni. Już prędzej człowiek niespełna rozumu.
— Wracam do domu — oświadczyła gotowa w jednej chwili obrócić się na pięcie i zniknąć mu nie tylko z oczu, ale i z życia.
— Czyli za swoją szczerość zostanę ukarany?
Zatrzymała się i spojrzała na niego raz jeszcze. Miał takie smutne oczy, że Euzebię z miejsca naszła ochota go przytulić. Ale to byłoby niewłaściwie — od razu przypomniała sobie wszystkie napomnienia matki i guwernantki. Ona nie była jedną z tych wyzwolonych dziewczyn. O co w ogóle chodziło z tą emancypacją kobiet, nad którą rozkładała ręce jej biedna mama?
Ale czy wszystko, co jej się przydarzyło w domu, naprawdę było takie wspaniałe? Ile razy chciała coś zmienić? Doskonale pamiętała te wszystkie proszone kolacje i obiady, podczas których musiała siedzieć cicho, bo jako mała dziewczynka nie liczyła się w towarzystwie dorosłych. Siedziała na krzesełku bez ruchu i czekała, aż ktoś dopuści ją do głosu. Tak była wychowana. „Przyzwoicie”. Miała być „przyzwoitą młodą damą”.
A co, jeśli choć raz nie zechce być przyzwoita?
W tej samej chwili podjęła decyzję, która — jak się miało później okazać — zaważyła na jej całym późniejszym życiu.
Wbrew wszystkim przestrogom, nakazom i zakazom, które miała wpajane od dzieciństwa, podeszła do Józefa i go pocałowała. Był tak zdziwiony, że nie wiedział, jak zareagować, i tylko oddawał jej pocałunki. I tak trwali w uścisku, pośród szczebiotu ptaków, wśród lekkiego szumu młodych, zielonych listków wysokich olch.
Pobrali się jeszcze w trakcie studiów — Euzebia ostatecznie zdecydowała się przerwać naukę — i wrócili na Kresy. Mieli inne plany, pragnęli osiąść w Warszawie, ale zmarł ojciec Józefa, a chłopak był jedynym spadkobiercą.
Kiedy Euzebia wyszła za Józefa i zamieszkała w podkrzemienieckim dworze, pierwszą jej wizytą była ta w… kuchni. Zawsze fascynowało ją to pomieszczenie i to, co się tam dzieje. Sama wywodziła się ze szlacheckiej rodziny, ale już jako mała dziewczynka uwielbiała spędzać czas z kucharką Barbarą. Ileż ta sympatyczna, okrągła kobieta przekazała jej kulinarnej wiedzy! Nauczyła ją przyrządzać i piec mięsa tak, że pozostawały soczyste. Piec ciasta. Robić do nich takie kremy, żeby nie było maślanych grudek. O nie, Euzebia nie była paniusią, która nic nie potrafiła. Zresztą nigdy nie uważała się za lepszą od kogokolwiek innego.
Pani Dobrzyńska otworzyła oczy. Jak dobrze, że wtedy pocałowała Józefa! Dzisiaj była szczęśliwą żoną i matką. Nie sądziła, że może być tak szczęśliwa. Nie chciała tego szczęścia zapeszać, bo najgorzej coś zapeszyć, ale czuła, że jeśli kiedyś przyjdzie im się rozstać, to tylko na łożu śmierci.
CIĄG DALSZY W WERSJI PEŁNEJ