- W empik go
Kierunek miłość - ebook
Kierunek miłość - ebook
Do zakochania jeden lot!
Nigdy nie wydarzyło się między nimi nic romantycznego. Są przyjaciółmi i tyle. Nie widują się na co dzień, jednak co roku w grudniu Molly spędza siedem godzin i piętnaście minut, siedząc obok Andrew podczas lotu z Chicago do Dublina. Piją okropne wino serwowane na pokładzie, wymieniają się plotkami i nadrabiają zaległości. Te spotkania stają się ich ulubioną przedświąteczną tradycją i żadne z nich nie zamierza z niej rezygnować. Teraz, w dziesiątą rocznicę lotniskowej znajomości, ich lot zostaje odwołany przez burzę śnieżną.
Chociaż Molly nie przepada za Bożym Narodzeniem, wie, jak ważne jest to święto dla Andrew. Zamiast – zgodnie z logiką i rozsądkiem – pogodzić się z losem i zostać w Ameryce, robi coś zupełnie innego. Irracjonalnego i szalonego. Obiecuje Andrew, że dotrą do domu na święta, i zamierza tej obietnicy dotrzymać. W święta przecież wszystko może się zdarzyć.
Korzystając z przedziwnej kombinacji taksówek, samolotów, łodzi i pociągów, Molly wdraża swój szalony plan w życie. A to, co na początku wygląda jak wycieczka z piekła rodem, może okazać się najbardziej emocjonującą podróżą.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-756-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CHICAGO
WIGILIA BOŻEGO NARODZENIA,
DZIEWIĘĆ LAT TEMU
– Jest pani pewna?
Sprzedawczyni ściąga brwi i nawet nie próbuje ukryć niesmaku, kiedy podąża wzrokiem we wskazanym przeze mnie kierunku. Odwraca się i spogląda na dolną półkę regału. Właśnie tam, pośród bardziej wyrafinowanych i droższych perfum, stoi przysadzisty zielony flakonik, który wygląda, jakby znalazł się w tym miejscu przez przypadek.
– Słyszę, jak mnie wzywa – wyjaśniam.
Kobieta (z plakietki wynika, że ma na imię Martha) przez chwilę się waha, ale widząc mój uśmiech, wzdycha i schyla się po buteleczkę. Jej kolczyki w kształcie śnieżynek migoczą.
– Wydaje mi się, że Armani byłby lepszy – stwierdza, kiedy podciągam rękaw. Drugie przedramię spryskałyśmy już pięcioma zapachami i kończy mi się bezwonne miejsce na skórze. – Akurat jest w promocji. Dwadzieścia procent zniżki.
– Jest zbyt przyjemny – mówię, wystawiając nadgarstek. Sprzedawczyni sumiennie rozpyla na nim perfumy, a ja się nachylam i marszcząc nos, wciągam sztuczny jabłkowy aromat. Obrzydliwie słodki, podszyty wyrazistą syntetyczną nutą. Moją siostrę aż odrzuci.
Idealnie.
– Wezmę je.
Kiedy zapach do niej dociera, Martha odkasłuje.
– Jeśli ma pani ograniczony budżet, mogę zaproponować wiele tańszych propozycji.
– Nie chodzi o budżet – uspokajam ją. – Naprawdę wybieram ten zapach.
Otwiera usta, żeby zaprotestować, ale w tym momencie z głośników rozlega się piosenka o saniach, reniferach i świątecznej radości. Kobieta aż się wzdryga, a ja spoglądam na nią ze współczuciem. Mogę sobie tylko wyobrazić, ile razy musiała słuchać tego przeboju.
– Zmieniają tu czasem playlistę?
– Nie. – Spogląda na flakonik, po czym przenosi wzrok na kolejkę, która utworzyła się za moimi plecami. Rejestruję chwilę, w której spisuje mnie na straty. – Zapakować na prezent?
– Poproszę.
Flakonik znika w gąszczu bibuły, jakby mój wybór był dla Marthy osobistą zniewagą. Wykreślam w myślach ostatni punkt z listy rzeczy do zrobienia. Wybrałam prezent dla Zoe, więc moja misja dobiegła końca i niniejszym mogę ruszać do domu na święta. Choć w moim przypadku jest to raczej tydzień urlopu w grudniu. Moja rodzina nigdy nie przykładała wielkiej wagi do Bożego Narodzenia, ale wszyscy spodziewają się, że przylecę, więc zamierzam to zrobić. Przynajmniej przez kilka dni bliscy będą koło mnie skakać. Na studia przeprowadziłam się do Stanów i mój powrót wnosi do domu swoisty powiew świeżości, to zaś oznacza, że nie muszę wykonywać żadnych obowiązków. W zeszłym roku Zoe dostawała szału, bo trzy wieczory z rzędu musiała zmywać. Mama stwierdziła, że jestem zbyt zmęczona podróżą, żeby cokolwiek robić, a przecież nie będę się wykłócać z własną matką!
– Jest pani pewna? – pyta Martha. Daje sobie spokój z uśmiechem rodem z podręcznika obsługi klienta i wyjmuje plastikową torebkę.
Wręczam jej gotówkę, a widząc jej wahanie, z trudem powstrzymuję śmiech.
– Całkowicie.
Odchodzę od lady i w tej samej chwili dzwoni mój telefon. Tracę humor, bo na ekranie wyświetla się imię „Hayley”. Przychodzi mi do głowy szalona myśl, żeby odrzucić połączenie, ale odbieram i natychmiast tego żałuję.
– Muszę cię o coś prosić – słyszę w słuchawce.
Odwracam się i przedzieram przez zatłoczony sklep bezcłowy na lotnisku O’Hare. Hayley była pierwszą dziewczyną, z którą się zakolegowałam na Uniwersytecie Northwestern. Na początku studiów mieszkała trzy pokoje dalej, w związku z czym przykleiłam się do niej jak typowa pierwszoroczniaczka desperacko szukająca znajomych. W pierwszych miesiącach jej zachowanie nie budziło mojego niepokoju, ale im głębiej zakorzeniałam się w nowym życiu, tym mocniej uświadamiałam sobie, że otaczają mnie inni, o wiele milsi ludzie, z którymi mogłabym spędzać czas. Łączyło mnie z nimi znacznie więcej niż z dziewczyną, której zawsze musiałam stawiać kawę, bo zostawiła portfel w innej torebce. Ona jednak trzymała się mnie kurczowo, co powodowało u mnie dezorientację i jednocześnie mi schlebiało, choć nietrudno było zobaczyć, że nasza przyjaźń to niezła harówka.
Zoe zawsze twierdziła, że jestem popychadłem, ale przecież w szkole nie uczą, jak sobie z tym radzić. Pierwszego dnia na uniwerku dostałam mnóstwo kolorowych ulotek o nawiązywaniu znajomości. W żadnej nie napisano, jak taką znajomość zakończyć.
– Nie mogę rozmawiać – mówię. – Jestem na lotnisku, pamiętasz?
– To pilne.
– Szczerze wątpię. – Ogarnia mnie irytacja, ale nie chcę, by Hayley wyczuła ją w moim głosie. – Co tam?
– Mogę pożyczyć twoją niebieską kieckę na wieczór? Tę z paskami na plecach? – Jej odpowiedzi towarzyszy ciamkanie gumy do żucia.
– Wzięłam ją ze sobą.
– A tę zieloną, w której wyglądasz, jakbyś miała piersi?
– Mam piersi! – rzucam ze złością. Po prostu czasem muszę im pomóc się uwydatnić. – Poza tym Andrew nie będzie zwracał uwagi na twoją sukienkę.
– Andrew?
– Twój chłopak – przypominam jej. Na myśl, że mogłaby to robić w moich ciuchach, przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Hayley jest z tym chłopakiem od kilku miesięcy i jeszcze nie widziałam, żeby nie wpychał jej języka do gardła. Przy pierwszym spotkaniu chwilę gadaliśmy. Z miłym zaskoczeniem odkryliśmy, że oboje pochodzimy z Irlandii i że natknęliśmy się na siebie tak daleko od domu, ale Hayley najwyraźniej nie podobało się, że nawiązaliśmy więź, bo od tego czasu pilnowała, żebyśmy się nie widywali. W ogóle mam wrażenie, że nie lubi, kiedy ludzie z jej otoczenia nie poświęcają jej wyłącznej uwagi. Teraz jednak mruczy do słuchawki coś, w czym nie ma ani śladu zazdrości. – No co? – pytam, choć doskonale wiem, czego ode mnie chce.
– Zastanawiam się, czy z nim zerwać. – Wypowiada te słowa nonszalancko, jakby Andrew był parą starych butów, których Hayley chce się pozbyć.
– Od kiedy? Myślałam, że ci się podoba.
– Podobał mi się. – Na chwilę milknie. – Jest dowcipny.
Przewracam oczami i znów ruszam przed siebie, wymijając innych podróżnych.
– Ale nie mogę go rzucić tuż przed świętami – mówi dalej. – Przecież nie jestem pozbawiona serca.
– Masz rację. Lepiej będzie, jeśli rzucisz go w styczniu, kiedy jest ciemno i zimno. – Biedak. Ilekroć rozmawialiśmy, robił na mnie dobre wrażenie. A może jest mi go żal, bo czuję lojalność wobec rodaka. – Jakie masz plany na wieczór?
– Idę na kolację z Robem – odpowiada z nieumiejętnie skrywaną radością. – Spiknęliśmy się wczoraj wieczorem, kiedy…
– Co?
– To kumpel Billy’ego.
– Wiem, kim jest Rob – mówię i przywołuję w myślach obraz śliniącego się do niej mięśniaka ze studenckiego bractwa. – Co to znaczy, że się spiknęliście?
– Poszliśmy do niego po imprezie u Kendry. Molly, nie uwierzyłabyś, co on potrafi zrobić tym swoim…
– Zerwałaś z Andrew? – przerywam jej zdezorientowana.
– Przecież ci powiedziałam, że to rozważam.
Muszę się postarać o nowe przyjaciółki.
– Zdradziłaś go?
– To nie jest zdrada, bo planuję z nim zerwać.
– Jest!
– Jezu, wyluzuj – jęczy. – To nic takiego.
– Hayley, skoro spotykasz się z kimś innym, musisz zerwać z Andrew. To nie fair.
– Dobra – rzuca z irytacją. – Niech ci będzie. Zrobię to od razu.
– Nie! Zaczekaj do nowego semestru.
– Sama powiedziałaś…
– Wiem, co powiedziałam. – Przyciągam do siebie walizkę i staję na ruchomym chodniku. W lustrze na przeciwległej ścianie widzę odbicie swojego grymasu i próbuję przywołać na twarz minę, która nie odstraszy ludzi. Może Hayley ma rację. Kto chciałby, żeby rzucono go w Wigilię? – Może do czasu zerwania z Andrew nie spotykaj się z Robem.
– Umówiliśmy się na wieczór – mówi takim tonem, jakby rozmawiała z idiotką. – Słuchaj, skoro to dla ciebie taki problem, napiszę do Andrew.
– Nie możesz tego zrobić, Hayley! – warczę, bo szlag mnie trafia na myśl, że mogłaby z nim zerwać SMS-em. Słabo znam tego chłopaka, ale istnieje jeszcze coś takiego jak zwyczajna ludzka przyzwoitość.
Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza, która każe mi sądzić, że Hayley w końcu zrozumiała, jaka to beznadziejna zagrywka.
– Dobra, mamo – rzuca.
– Hayley…
– Muszę kończyć. – W jej głosie słychać teraz bezbrzeżne znużenie. – Zobaczymy się, jak wrócisz.
– Dałam ci klucz, żebyś podlała mi rośliny, a nie pożyczyła sukienkę, w której zdradzisz…
– To pa! – woła i rozłącza się.
Schodzę z ruchomego chodnika i z oburzeniem spoglądam na telefon. Muszę sobie skombinować nowych przyjaciół. To może być moje postanowienie noworoczne. Nowi przyjaciele. Nowi i niebeznadziejni.
Rozmowa z Hayley wprawia mnie w tak fatalny nastrój, że dopiero po pięciu minutach uświadamiam sobie, że idę w złym kierunku. I kiedy w końcu docieram do bramki, spocona i zdenerwowana, boarding trwa już od dłuższego czasu.
Samolot jest niewielki. Po obu stronach kabiny biegną rzędy podwójnych foteli i taki sam podwójny rząd pośrodku, co daje wrażenie ciasnoty. Czuję narastającą frustrację, bo wszystko dzieje się niewiarygodnie wolno – ludzie przystają wzdłuż przejścia, wpychają bagaże do schowków i starają się wydostać z zimowych okryć.
Odwzorowuję posuwiste kroki pasażera przede mną i do tego stopnia koncentruję się na tym, żeby nie uderzyć kogoś walizką w łokieć, że dopiero kiedy się zatrzymuję przy swoim rzędzie i rozluźniam obolałe palce, dostrzegam współpasażera na miejscu sąsiadującym z moim. Lubię myśleć, że w kwestii podróży nie mam specjalnie wygórowanych oczekiwań. Pragnę jedynie, by moi współpasażerowie nie ściągali butów i nie kradli mi jedzenia, kiedy udam się do toalety. Niech siedzi obok mnie uprzejma, normalna nieznajoma osoba, którą przez siedem godzin mogę ignorować, koncentrując się na tym, żeby się zdrzemnąć. Możecie więc sobie wyobrazić, jakie mnie ogarnia przerażenie, kiedy zamiast przywitać się z nieznajomym beneficjentem programu lojalnościowego Frequent Flyer, spoglądam w oczy chłopakowi Hayley, który już wkrótce zostanie jej byłym.
Andrew Fitzpatrick sprawia wrażenie tak samo zaskoczonego naszym spotkaniem jak ja. Ale w przeciwieństwie do mnie nie wydaje się odczuwać zgrozy. Posyła mi uśmiech, którym Hayley tak się zachwycała po pierwszej randce. Uśmiech złożony z białych zębów i dołeczków, od którego człowiekowi robi się ciepło na sercu. Uśmiech, który jest wycelowany we mnie.
Cholera.
– Molly?
Cholera jasna. Niech to szlag.
– Cześć! – wołam nieco za głośno. Ciszej, Moll. Mów tak, jak się mówi w pomieszczeniu.
Albo w samolocie czy gdzieś tam.
– Siedzisz tu? – Andrew wskazuje fotel obok siebie, a ja rozglądam się z nadzieją, że nieco dalej znajdę wolne miejsce. Którego oczywiście nie znajduję. Bilety na ten lot skończyły się już kilka dni temu. Andrew też to wie i nie czekając na odpowiedź, wstaje i przesuwa się w stronę przejścia, żeby mnie wpuścić.
– Ale zbieg okoliczności – mówi. – A na dodatek trafiło ci się miejsce przy oknie.
Miejsce pułapka.
Umieszczam walizkę w schowku, po czym niezręcznie przeciskam się na fotel. Siedem godzin. Właśnie przez tyle czasu będę musiała kłamać. Plus dodatkowe pół godziny na start i lądowanie. Może powinnam udawać, że śpię. Albo…
– Jak tam na studiach? – Andrew opada na sąsiednie miejsce, a ja wsuwam siateczkę ze sklepu bezcłowego pod fotel przede mną. Od razu zapina pasy, chociaż samolot jeszcze się nie zapełnił. – Studiujesz biznes, prawda?
Small talk. Zazwyczaj nie mam nic przeciwko, ale w tego typu sytuacjach rozmowy na niezobowiązujące tematy przeradzają się w rozmowy na tematy zobowiązujące.
– Ekonomię.
Andrew cicho gwiżdże.
– Brzmi nawet bardziej imponująco. Będziesz ekonomistką?
– Chyba prawniczką.
– Chyba?
– Mam wysoką średnią.
Patrzy na mnie tak, jakbym powiedziała coś zabawnego.
– Ale chcesz być prawniczką? – pyta, kiedy nic więcej nie dodaję.
– Jeszcze nie zdecydowałam. – Mimo woli wypowiadam te słowa biernie agresywnym tonem i zapada chwila ciszy, która trwa na tyle długo, że czuję się jak jakaś prymitywka. – A ty? – dodaję. – Co słychać na… twoim kierunku?
Waham się, co najwyraźniej go bawi.
– Na fotografii. Wszystko dobrze. Hayley pewnie ci wspominała, że staram się o wakacyjny staż, żeby zostać w Chicago. To może być średnio rozsądne, bo wszystkie staże, o które się ubiegam, są niepłatne. I to tak wiesz… na maksa niepłatne. Ale zamieszkam u wujka do czasu, aż mnie wywali. Przez kilka miesięcy będę miał darmowe lokum i wyżywienie, o ile zgodzę się pracować na nocną zmianę w jego sklepie. – Andrew nachyla się do mnie, kiedy stewardesa z trzaskiem zamyka nasz schowek. – Czujesz zapach waty cukrowej?
Ekstra.
– To ja. Wybacz. – Dla pewności wącham swój prawy nadgarstek. – Wybierałam perfumy – wyjaśniam, a na jego twarzy pojawia się wesołość.
– Serio? To może mi pomożesz. Zamierzam zrobić Hayley niespodziankę i coś jej sprezentować. Nie chciała, żebyśmy się wymienili prezentami gwiazdkowymi, ale w sumie spotkamy się dopiero w styczniu, więc… No co?
– Nic. – Uśmiecham się i sięgam po magazyn pokładowy tkwiący w kieszonce fotela. Czemu powiedziała mi o Robie? Czemu? Czemu, czemu, czemu…
– Myślę o tych.
Patrzę, jak otwiera swój magazyn i przerzuca strony. Zatrzymuje się na tej z podarunkami i wskazuje niewielki flakonik perfum Chanel.
– Piszą, że to ponadczasowy zapach – mówi, zerkając na tekst towarzyszący zdjęciu. – Osiemdziesiąt dziewięć dolarów. Co myślisz?
Myślę, że zamorduję Hayley.
Osiemdziesiąt dziewięć dolarów. Ktoś, kto pracuje na nocną zmianę w sklepie swojego wujka i wykupił miejsce w klasie ekonomicznej tanich lotów do Irlandii, nie ma osiemdziesięciu dziewięciu dolarów na perfumy dla typiary, która za tydzień go rzuci.
– Nie kupuj jej prezentu w samolocie – mówię, kiedy wyjmuje portfel. – Pójdź do jakiegoś fajnego sklepu.
– Jeśli ty jej nie zdradzisz, skąd go mam, to ja też się nie zająknę.
– Poza tym to spora suma.
Andrew wyciąga rękę do guzika, którym wzywa się obsługę.
– Odłożyłem je specjalnie w tym celu.
– Ale…
– Przepraszam. Pan Fitzpatrick? – Odwracamy się, kiedy zza naszych pleców wyłania się stewardesa. Spogląda na Andrew z żartobliwą miną. – Wcześniej otrzymaliśmy telefon od pańskiego brata – mówi, co wprawia go w całkowitą dezorientację. – Sugerował, żeby wszyscy w samolocie chóralnie odśpiewali panu _Happy Birthday_. – Wręcza mu niewielką kwadratową kopertę. – Ale może wolałby pan darmowego drinka na nasz koszt?
– Chętnie – odpowiada Andrew z ulgą i zerka na mnie. – Możemy prosić o dwa?
– Oczywiście. Co podać?
– Yyy… – Patrzę na niego. Najwyraźniej czeka na moją odpowiedź. – Może białe wino?
– Dla mnie to samo – odpowiada i wskazuje na magazyn pokładowy. – Czy mógłbym też prosić o…
– Sprzedaż pokładową rozpoczniemy po starcie – przerywa mu stewardesa z szerokim uśmiechem. – Proszę zapiąć pasy – rzuca w moją stronę.
Wykonuję polecenie i czekam, aż kobieta zniknie za zasłonką. Nie sądziłam, że ten dzień może być jeszcze gorszy.
– Masz dziś urodziny?
Ku mojemu zaskoczeniu Andrew wybucha śmiechem.
– Nie. Mój brat Christian uwielbia wycinać takie numery. Chciał mi narobić wstydu. – Spogląda na mnie, a jego uśmiech gaśnie. – Hej, nic ci nie jest? Strasznie zbladłaś.
– To kwestia oświetlenia – kłamię. No dobra. Przynajmniej Hayley nie zdradza go w jego urodziny. Chryste, to nie powinien być mój punkt odniesienia!
– Wiedziałem, że coś takiego wymyśli – ciągnie Andrew, a ja próbuję się uspokoić. – Masz rodzeństwo?
– Tylko siostrę.
– Starszą czy młodszą?
– Starszą. O jakieś trzy minuty.
Marszczy czoło i dopiero po chwili dociera do niego sens moich słów.
– Masz bliźniczkę?
– Jednojajową.
– Serio?
Kiwam głową. Jego entuzjastyczna reakcja mnie mierzi, ale staram się nie dać tego po sobie poznać.
– Wow, to…
Zaczyna się.
– …całkowicie normalna sprawa, która w ogóle nie robi na mnie wrażenia – dopowiada, a kiedy znów na niego spoglądam, przesyła mi uśmiech. – Pewnie masz dość tego typu reakcji.
– Trochę – przyznaję.
– Wybacz.
– Spoko. Rozumiem to. Wolę życia tracę dopiero, kiedy ludzie pytają, czy jak jedną z nas coś boli, druga to odczuwa.
Andrew wybucha śmiechem, a ja się odprężam.
– Nas jest czworo – mówi. – Liam jest najstarszy. Potem jestem ja, a potem Christian. A teraz także Hannah, która ma sześć lat.
– Sześć?
– Okazała się mile widzianą niespodzianką. – Wsuwa palec pod krawędź koperty, otwiera kartkę i uśmiecha się z przekąsem. Widnieje na niej prymitywny szkic środkowego palca. – Klasa. Dogadujesz się z siostrą?
– Najczęściej tak.
– Pewnie trudno ci mieszkać tak daleko od niej.
– Jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałam – mówię szczerze. – Poza tym ciągle do siebie piszemy, więc…
– No ale mimo wszystko. – Nie odpuszcza. – Pewnie cieszysz się na wspólne święta.
– Jasne.
– Jasne? – Znów się uśmiecha. Typ ewidentnie lubi to robić.
– Moja rodzina nie jest wybitnie przywiązana do Bożego Narodzenia – wyjaśniam.
Andrew patrzy na mnie sceptycznie.
– Nie wiem, czy wiesz, ale lecisz do domu w Wigilię.
– Zbieg okoliczności. Pracuję na część etatu w sklepie z butami. Planowałam pracować w święta, ale szefowa nie miała gdzie mnie wcisnąć w grafik, a Zoe prosiła, żebym przywiozła jej różne rzeczy ze Stanów, więc… – milknę, a on nie przestaje się na mnie gapić – lecę.
– Łamiesz mi serce, Molly.
– Nie jestem Grinchem – zapewniam. – Po prostu nie zależy mi na…
– Miłości? – podsuwa. – Cieple i radości?
– Zabawkach. Pieniądzach. Na tych dwunastu piosenkach, które w kółko puszczają z głośników.
– Aaa… argument komercjalizacji.
Nie podoba mi się, jak szybko odrzuca to, co powiedziałam.
– O ile nie świętuje się go z dziećmi, okres Bożego Narodzenia to tylko kilka tygodni kosztownego stresu, który nieuchronnie prowadzi do rozczarowania. Czy cokolwiek może spełnić to oczekiwanie?
– Wow. Czyli mam przed sobą Grincha?
– Nie…
– Prawdziwego Grincha.
– Jestem po prostu praktyczna.
– Rozumiem – mówi tonem osoby, która świetnie się bawi. – Ale moim zdaniem po prostu źle świętujesz Boże Narodzenie.
– Dla ciebie to co innego. Sam powiedziałeś, że macie w rodzinie dziecko. To wszystko zmienia.
– I bez dziecka człowiek nigdy nie jest zbyt dorosły na to, żeby na kilka dni zaszyć się w domu i opychać do oporu. Nie wspominając o stylóweczkach. – Dopiero kiedy wskazuje swój sweter, zauważam, że widnieje na nim podobizna radosnego renifera.
– Renifery nie machają – oświadczam.
– Rudolf tak. Rudolf uwielbia machać.
Prycham.
– Już rozumiem.
– Tak?
– Mhm. Pochodzisz z jednej z tych rodzin.
Moja podejrzliwość najwyraźniej go śmieszy.
– Tych?
– Tych, które pokazują w telewizji. Tych w identycznych piżamach. Przy kominku.
– Nie wstydzę się tego. Domyślam się, że twoja rodzina do nich nie należy?
– Jak wspomniałam, nie przepadamy za Bożym Narodzeniem. – Ściągam brwi, bo Andrew nie przestaje mnie obserwować, a w oczach ma błysk, który zaczyna mnie niepokoić. – No co?
– Nic. Po prostu zastanawiam się, jak zarazić cię miłością do najwspanialszego okresu w roku.
– Na początek spróbuj nie wypowiadać takich słów.
Uśmiecha się.
– Sprawię, że zmienisz zdanie.
– Taki jesteś pewien?
– Oczywiście. Założę się, że zanim wylądujemy, twój nienawistny stosunek do świąt ulegnie zmianie.
– To ma być prawdziwy zakład? – Zaciskam wargi, próbując stłumić uśmiech. – O ile?
– O milion…
– O dolara – mówię, unosząc palec. – Ostrzegam, że lubię rywalizację.
– A ja ostrzegam ciebie. Niech cię nie zwiedzie mój niewinny wygląd, bo nie unikam chwytów poniżej pasa.
– Niewinny?
Wykonuje niesprecyzowany gest wokół swojej twarzy.
– Mam chłopięcą urodę. Znam swoje mocne strony.
Na te słowa wybucham śmiechem, a on umieszcza między nami fałszywą kartkę urodzinową.
– No dobrze – mówi. – Sprawdzimy, ile gratisów wydębimy z tej okazji?
Nie udaje mi się odpowiedzieć, bo leżący na jego kolanach telefon wibruje, a ja aż podskakuję. Przez ostatnich kilka minut siedzieliśmy przodem do siebie. Kiedy widzę, kto do niego dzwoni, żołądek podchodzi mi do gardła jak w czasie turbulencji. Zdążyłam na chwilę zapomnieć o Hayley, ale teraz wspomnienie o niej powraca ze zdwojoną siłą. Andrew przykłada telefon do ucha, nie dostrzegając mojej paniki.
– To Hayley – informuje mnie, a moje tętno przyspiesza. – Ostatnio ciągle kuje. Nie udało nam się spotkać przed moim wylotem. – Odwraca się przodem i szeroko uśmiecha. – Hej, skarbie! Nie zgadniesz, kogo…
Bez namysłu wyrywam mu telefon z dłoni i kończę połączenie.
Cisza. Niezręczna, bardzo niezręczna cisza, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Andrew tylko na mnie patrzy.
– Co jest, do cho…
– Nie można odbierać telefonu w czasie lotu.
– Nawet nie ruszyliśmy z pasa startowego – odpowiada powoli. – Drzwi wciąż są otwarte.
– Rozmowa i tak może spowodować awarię systemu.
Andrew rozchyla i zamyka usta, a z jego twarzy znika wesołość.
– Możesz mi oddać telefon? – pyta w końcu.
Zastanawiam się, co by było, gdybym odmówiła. Gdybym ocaliła go przed tym, co go czeka, nawet jeśli przy okazji wyjdę na dziwaczkę. To miły chłopak. Miły i radosny. Jeśli Hayley naprawdę musi z nim zerwać, nie chcę, żeby zrobiła to teraz, po tym jak Andrew od dziesięciu minut wychwala zalety Bożego Narodzenia. Ale jego niewzruszona mina świadczy o tym, że chciałby wezwać ochronę, a ja nie mam najmniejszej ochoty zostać aresztowana.
– Tak. Przepraszam. – Oddaję mu telefon. – Boję się latać.
– Okej. – Odwraca się ode mnie na tyle, na ile pozwala mu na to ciasna przestrzeń, ale ja nie odpuszczam.
– To co z tym zakładem? Chciałeś mnie przekonać?
– Słuchaj – zaczyna, ale jego telefon znów wibruje i oboje spuszczamy wzrok. Na ekranie pojawia się wiadomość. Chyba się pochoruję.
Tylko nie SMS-em.
Nie w Wigilię.
Nie zrobiłaby tego.
Czuję, jak Andrew nieruchomieje.
A jednak.
– Białe wino? – Tuż obok Andrew przystaje niczego nieświadoma stewardesa z dwoma plastikowymi kubeczkami. – Wprawdzie nie powinniśmy wydawać drinków przed startem, ale…
– Tak! – wołam i zrywam się z miejsca tak gwałtownie, że biedaczka niemal odskakuje ze strachu. – Poproszę!
Kiedy odbieram wino, Andrew się nie porusza, podobnie jak nasza nowa koleżanka, która wydaje się dziwnie z siebie zadowolona…
– Wiem, że obiecałam tego nie robić – mówi, podczas gdy on wpatruje się w SMS-a. – Ale ponieważ to nasz ostatni przedświąteczny lot, chętnie skorzystamy z okazji, by zawstydzić naszego pasażera.
Zerkam do tyłu i widzę, że w naszą stronę zmierzają dwie stewardesy. O nie.
– Chyba nie…
– _Happy Birthday…_
O nie.
Obsługa i większość pasażerów podejmują piosenkę, a na szyję Andrew wstępuje intensywnie różowy rumieniec.
_– Happy birthday, dear Andrew…_
Kiedy nie szczędząc płuc, wchodzą o oktawę wyżej, mój towarzysz powoli unosi głowę, by na mnie spojrzeć.
– Wszystkiego najlepszego – mówię z wątłym uśmiechem i duszkiem opróżniam zawartość kubeczka.ROZDZIAŁ 1
CHICAGO
21 GRUDNIA, TERAZ
Jakiś czas temu zrobiłam sobie quiz. Jeden z tych w rodzaju „Co powinnaś zrobić ze swoim życiem, niezdecydowana idiotko”. Każde pytanie było pozbawione większego sensu (wybierz kolor, dressing do sałatki) i okraszone memami przedstawiającymi celebrytów, których już dawno przestałam rozpoznawać. Na koniec poinformowano mnie, że powinnam zostać przedszkolanką. To mi się nie spodobało, więc jeszcze raz wypełniłam kwestionariusz. Tym razem otrzymałam zapewnienie, że powinnam pójść na medycynę. Jakby to była decyzja, którą można podjąć w jeden wieczór.
Bo tak się składa, że postanowiłam rzucić pracę, a raczej obraną przez siebie ścieżkę zawodową. Po trzech latach studiów prawniczych i czterech latach pracy w zawodzie pięć tygodni temu złapałam się na tym, że wciąż tkwię przy biurku kilka godzin po tym, jak zbierałam się do domu, i że zamykam jeden plik, by otworzyć kolejny. Uświadomiłam sobie, że jestem kompletnie nieszczęśliwa – i to już od dłuższego czasu.
Mniej więcej tak samo czułam się pod prysznicem w swoim pierwszym mieszkaniu – w jednej chwili woda była ciepła, a po kilku minutach z góry spadał na mnie deszcz lodowatych igieł. Nie zrozumcie mnie źle – dojście do tego wniosku przyniosło mi ulgę, ale niewiedza bywa błogosławieństwem, a kiedy nie udało mi się dostąpić kolejnego etapu oświecenia i kiedy nie zrozumiałam, że moją prawdziwą pasją jest salsa, a w głębi duszy pragnę zostać księgową, ogarnęły mnie mdłości, a mój żołądek zawiązał się w supełek. Po głowie krążyły mi tylko trzy słowa: i co teraz?
Wciąż nie znam odpowiedzi.
Kiedy ludzie postanawiają odmienić swoje życie, większość zazwyczaj wie, o jaką odmianę im chodzi. Kupują walącą się chatę na południu Francji, robią podyplomówkę z pracy socjalnej, sprzedają cały swój ziemski dobytek i wstępują do zakonu.
Nie rozprawiają o takich sprawach jak czynsz, kredyt studencki czy ubezpieczenie zdrowotne. Na YouTubie próżno szukać czteroodcinkowych vlogów o tym wszystkim, co wciąż będę musiała opłacać. Na żadnym blogu nie ma wpisów, jak realistycznie zacząć od nowa, nie porzucając tak całkiem dotychczasowego życia.
– Molly.
Może zacznę grać w totka.
– Molly.
Albo adoptuję kota.
– Hej!
Słysząc pospieszne pukanie w ścianę, podnoszę wzrok. W futrynie stoi moja przyjaciółka Gabriela.
– Nie miałaś wyjść dziesięć minut temu? – pyta. – Myślałam, że skończyłaś.
– Bo skończyłam.
Nie skończyłam. Nigdy nie kończę.
– Spoko – mówię, po czym znów spoglądam na ekran laptopa i otwarte na nim umowy. Mrugam, bo słowa pływają mi przed oczami. – Zawsze zakładam czterdziestopięciominutowe okienko na opóźnienia.
– Jasne. – Gabriela wchodzi do gabinetu z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Z jej wyglądu trudno się domyślić, że jest w pracy od siódmej rano. Na granatowej sukience próżno szukać choćby jednego zagniecenia, jej makijaż jest nieskazitelny, a ciemne loki ujęte w kucyk tuż nad karkiem uwydatniają kształtną twarz. Jeden z kosmyków wymyka się na wolność, kiedy Gabriela podchodzi bliżej i spogląda na widniejący przede mną stos dokumentów. – To kontrakt Freemana?
– A czy to kiedykolwiek nie jest kontrakt Freemana? – mamroczę. – Czy nasza kancelaria ma tylko jednego klienta? – Takie odnoszę wrażenie. Od kilku tygodni pracuję tylko nad tą umową. A może od siedmiu lat. Nie jestem już w stanie tego stwierdzić. Wciąż przeglądam kontrakty na sprzedaż spółki, które powinny zostać podpisane wiele miesięcy temu. – Mam wrażenie, że płacą mi za marnowanie czasu innym.
– Najważniejsze, że ci płacą – mruczy, wyciągając ze stosu jedną z teczek.
Gabriela też skończyła trzyletnie studia prawnicze. Trzy lata studiów i pięć lat praktyki. Kiedy zaczęłam pracę w Harman & Nord, pierwszego dnia oprowadziła mnie po eleganckich pomieszczeniach kancelarii w wieżowcu przy LaSalle Street. Tej samej, w której właśnie siedzimy. Gabriela nie zamierza rzucać pracy. Podobnie jak reszta naszego małego grona przyjaciół także kocha tę robotę i nie przeszkadza jej fakt, że wymaga się od nas siedzenia do nocy i bezwzględności, której – co dociera do mnie coraz wyraźniej – po prostu nie posiadam.
– Spoko – powtarzam, kiedy zaczyna czytać. – Serio… – Urywam, czując na sobie jej wzrok. – Czytam tę stronę od godziny – przyznaję.
– Musisz jechać na wakacje.
– Przecież jadę.
– Nie, jedziesz do domu – uściśla znaczącym tonem. – Wizyta w domu to nie wakacje. Zwłaszcza w czasie świąt. Zwłaszcza dla kogoś, kto tych świąt nie znosi.
– To nie tak, że nie znoszę świąt – mamroczę, odbierając od niej teczkę. – Po prostu nie mam ochoty paradować z porożem na głowie. Musi przecież istnieć jakiś złoty środek.
– W przyszłym roku powinnaś zostać w Chicago.
– Nie mogę – odpowiadam i przez całe dwie sekundy pocieram zmęczone oczy, po czym przypominam sobie, że umalowałam rzęsy. – Muszę jechać do domu.
– Ciągle jeździsz do domu. Niech twoi rodzice przyjadą tutaj. Pokaż im miasto, niech zobaczą, jakie prowadzisz imponujące życie. – Przechyla głowę i posyła mi uśmiech. – Możemy iść na kolację. Opowiesz im, jaką jestem wspaniałą mentorką.
– Co ty powiesz?
– Wszyscy rodzice mnie uwielbiają. Jestem bardzo uprzejma.
– Jesteś sztywniarą, a to jednak różnica. – Zamykam laptopa i zaczynam układać stosiki papierów w jeden gigantyczny stos. Gabriela nie rusza się z miejsca i obserwuje mnie z namysłem.
– No co? – pytam.
– Nic. – Przeciąga palcem po ciemnym drewnianym blacie biurka, po czym wędruje wzrokiem w okolice mojego brzucha. – Jesteś w ciąży?
– Co?
– Mnie możesz powiedzieć.
– Nie!
– Nie, bo nie jesteś w ciąży, czy nie, bo i tak byś mi nie powiedziała?
– Jedno i drugie – warczę.
– Okej.
– Przecież z nikim się nie spotykam.
– Okej. – Gabriela zniża głos do szeptu. – Może na tym polega problem? Brakuje ci seksu? Bo wiesz, seks da się załatwić.
– Chryste. – Wciskam jej moją torbę z laptopem i zbieram papiery. – Nie mów już nic więcej. Przestaję się z tobą przyjaźnić.
– Po prostu jesteś ostatnio strasznie rozkojarzona – mówi i podąża za mną w pośpiechu, kiedy stanowczym krokiem opuszczam gabinet. – Jeśli coś się dzieje, możesz ze mną pogadać. Umiem słuchać. Wiele osób mi się zwierza.
– Na przykład kto?
– Michael.
– Michael jest twoim mężem, więc nie ma wyboru.
– Owszem, ale tak czy siak, jestem w tym świetna. A jako dwie laski w męskim świecie musimy się trzymać razem.
– Dwie laski… Znów nasłuchałaś się podcastów?
– Kobiety powinny się wspierać. – Nie odpuszcza. – A to oznacza, że musimy ze sobą rozmawiać.
– Nie o mojej macicy, Gab.
Wracamy na przeciwległy kraniec kancelarii długim korytarzem, wzdłuż którego ciągną się przeszklone sale konferencyjne. Jak na kancelarię prawniczą mamy paradoksalnie mało prywatności. Zawsze tego nienawidziłam. Zwłaszcza w momentach stresu, kiedy czuję się jak w akwarium. Jakby przez cały czas ktoś mnie obserwował i czekał, aż powinie mi się noga. Nawet o tej porze panuje tu ruch. Większość ludzi wróciła z kolacji i będzie pracować do nocy.
– Spałaś z kimś od Brandona? – pyta Gabriela, kiedy docieramy do mojego biurka. Wciąż ściska w dłoni moją torbę na laptopa.
– A jakie to ma znaczenie? – jęczę i wzdrygam się na myśl o swoim byłym. – A ty kiedy ostatnio uprawiałaś seks?
– Dziś rano.
– To… Nie potrzebowałam tej informacji.
– To po co zapytałaś?
– Bo ty… – Zniecierpliwiona wypuszczam powietrze i wyciągam z szuflady potrzebne teczki, po czym wkładam płaszcz. – Nie o to chodzi.
– Więc przyznajesz, że coś się dzieje.
– Tak – mówię, wkładając dokumenty do torby. – Ale to nic poważnego i niedługo poczuję się lepiej. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe po takim tygodniu jak ten. – I w perspektywie tygodni, jakie mnie czekają. Wyjmuję małą walizkę, którą rano wsunęłam pod biurko, i myślę o tym, ile pracy mnie jeszcze czeka. To nie tak, że nigdy nie rozmawiam z Gabrielą na te tematy, ale wiem, że by mnie nie zrozumiała. Jej rodzice są prawnikami. Jej brat jest prawnikiem. Jej dziadek był prawnikiem. Wszyscy jej znajomi są prawnikami. Nie przyszłoby jej do głowy, że mogłaby się zajmować czymś innym, i wiem, że kiedy opowiem jej, co czuję, będzie próbowała mnie naprostować, a prawdę mówiąc, jest lepszą prawniczką ode mnie. Wygra.
– Chcę tylko, żebyś wiedziała, że jestem obok – kontynuuje. – I że jeśli będziesz chciała się komuś zwierzyć, jestem gotowa cię wysłuchać.
Jej żarliwość sprawia, że moja irytacja przeradza się w rozbawienie.
– Mam tego świadomość – mówię. Odbieram od niej torbę i zarzucam ją na ramię. – I doceniam to. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Ale wszystko w porządku.
– Chcę ci tylko pomóc.
– To pomóż mi znaleźć płaszcz.
– Masz go na sobie.
Rzeczywiście.
– No dobra, może jestem trochę rozkojarzona. – Sprawdzam, która godzina, i związuję jasne włosy w kucyk. Trzydziestominutowe okienko na spóźnienia. – Nie ruszaj się. – Z dolnej szuflady wyciągam kartonowe białe pudełko i uśmiecham się szeroko, kiedy Gabriela z zachwytu aż wstrzymuje oddech.
– Myślałam, że w tym roku nie dajemy sobie prezentów! Obiecałaś, że pójdziesz ze mną na kurs samby dla początkujących i nie będziesz się ze mnie nabijać.
– I tak z tobą pójdę – obiecuję. Z okazji Bożego Narodzenia zazwyczaj robimy sobie niewielkie prezenty. Mogą to być przysługi albo drobne upominki w granicach określonej kwoty. Dwa tygodnie temu Gab pomogła mi wnieść nowy materac po schodach na trzecie piętro. Dla dwóch niewysokich dziewczyn to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. – Dla ciebie i Michaela – zaznaczam. – Brownie o smaku espresso z tej piekarni we włoskiej dzielnicy. – Podnoszę wieczko i prezentuję jej równiutkie kwadratowe smakołyki. – Pamiętasz, jak przyniosłam je na twoją imprezę urodzinową? Zjadłaś sześć.
– Nie pamiętam, bo chyba popiłam je butelką szampana. – Sięga po ciastko, odgryza kęs i mruczy z rozkoszy.
– Po powrocie do domu włóż je do próżniowego pojemnika – mówię, kiedy odbiera ode mnie pudełko. – I przechowuj w temperaturze pokojowej. Najlepiej smakują z odrobiną śmietany. I cukrem pudrem. Albo oprószone…
– Bawi mnie, że twoim zdaniem te maleństwa dotrą do domu – przerywa mi, zlizując okruszki z warg. – Powinnaś być szefową kuchni.
– Ja nie gotuję, tylko jem.
– Zero pracy, jedynie nagroda. Ja to szanuję. – Wsuwa do ust połowę brownie i unosi palec. – Zaszekaj – dodaje, przeżuwając, co intepretuję jako „zaczekaj”. Patrzę, jak Gab wysuwa szufladę swojego biurka, które stoi naprzeciw mojego, i wyciąga z niej misia z logo drużyny Chicago Cubs.
– Dla dziecka – wyjaśnia. – Żeby twoja siostra wpoiła mu odpowiednie wartości.
– Gab! Nie trzeba było.
– Wiem, ale jestem miła. – Patrzy, jak wkładam misia do walizki tuż obok paczek z jedzeniem i kilku ubrań, które zabieram ze sobą do domu. – To wszystko, co bierzesz?
– Jadę tam tylko na kilka dni.
– Tak, ale to Boże Narodzenie – protestuje. – Co z prezentami?
– Większość osób dostanie ode mnie pieniądze. Spodziewają się tego i właśnie tego chcą.
– Mało to świąteczne.
– A mimo to cieszę się tytułem ulubionej krewnej. – Prostuję się i odhaczam w głowie listę najważniejszych rzeczy. Ubrania, portfel, bilety. Klucze, paszport, telefon.
– Masz wszystko? – pyta Gabriela, kiedy w końcu na nią patrzę.
Potakuję.
– A jeśli nie, to i tak już za późno. W razie czego będę pod telefonem. A od jutra online i…
– Pa, Molly – mówi, wypychając mnie przez drzwi.
– Pa – odpowiadam mimowolnie. – No i chyba… wesołych świąt.
– Twój cudownie zrezygnowany ton od razu wprawia mnie w świąteczny nastrój.
Czeka ze mną na windę, a kiedy do niej wsiadam, macha mi radośnie, dojadając drugą połowę brownie. Jazda ciągnie się w nieskończoność – zanim docieram do lobby, winda zatrzymuje się na co drugim piętrze.
Wychodzę z budynku. Nad moją głową majaczą drapacze chmur, a na ulicach tłoczą się ludzie w drodze do restauracji, barów i klubów. Przynajmniej o tej porze nie trzeba długo czekać na taksówkę, więc już po chwili pędzę przez miasto na zachód, w kierunku autostrady.
Z nieba sypie gęsty śnieg, z którego tworzą się wysokie zaspy. Mimo że mieszkam tu od lat, wciąż do tego nie przywykłam. Przyjechałam do Stanów jako nastolatka i choć uważałam się za niezwykle dorosłą, byłam przerażona. Przez cały lot zastanawiałam się, czy właśnie nie popełniam ogromnego, kosztownego błędu, ale kiedy wyszłam z samolotu, wszystkie wątpliwości się rozwiały. Od razu poczułam, że Chicago to moje miasto. I pod tym względem mi się poszczęściło. Czasem trudno przewidzieć, gdzie poczujemy się dobrze. Ale ze mną było tak jak z osobami szukającymi mieszkania, które tuż po przestąpieniu progu wiedzą, czy to odpowiednie dla nich miejsce. Kiedy lata temu moje życie nabrało rytmu, wiedziałam, że Chicago to mój dom.
To kwestia instynktu. Przeczucia.
Albo przeznaczenia.
Moi rodzice byli przekonani, że tuż po studiach wrócę do Dublina, ale nawet nie brałam tego pod uwagę, a ilekroć o to pytali, z moich ust sypały się setki wymówek. Wakacje spędzałam z przyjaciółmi i chłopakami. Po licencjacie poszłam na prawo. A po prawie zaczęłam pracę w kancelarii. Równocześnie budowałam swoje życie od podstaw. Mam własne mieszkanie, przyjaciół, których bardzo lubię, i miasto, które zdążyłam poznać na wylot. Uwielbiam tutejsze parki, festiwale i plaże. Uwielbiam tutejszą architekturę, ludzi i to, jak łatwo się tu przemieszczać. Uwielbiam, że tuż za progiem czekają na mnie knajpki z najlepszym jedzeniem na świecie. I że to wszystko należy do mnie.
Wydaje mi się, że nawet teraz moja rodzina spodziewa się, że wrócę do Irlandii. Ale jak miałabym do niej wrócić? Chicago stało się moim domem. I nie wyobrażam sobie, bym mogła zamieszkać gdziekolwiek indziej.
_Mam pomysł…_
Wiadomość od siostry dostaję już w pobliżu lotniska, a wraz z nią mnóstwo emotikonek, którymi okrasza każdego SMS-a.
_O nie._
_Nie przyjeżdżaj tu na święta. Złapmy pierwszy możliwy lot i zwiewajmy na jakąś grecką wyspę._
_Nie sądzę, żeby wpuścili cię do samolotu w tak zaawansowanej ciąży._
_Włożę płaszcz XXXL. Nie skapną się._
Zoe jest w ósmym miesiącu ciąży i na początku stycznia rodzi. Wydaje mi się, że moi rodzice ekscytują się tym znacznie bardziej niż ona. Jakiś czas temu namówili ją, by przeprowadziła się z powrotem do nich, żeby mogli jej usługiwać.
_Byli u nas kolędnicy _– pisze. – _Tata chciał być zabawny i poprosił, żeby zaśpiewali_ Hotel California_. Mama wręczyła im po kilka paczek M&Ms, jakby to było Halloween._
A ludzie się zastanawiają, skąd mi się to wszystko bierze. __ Bez trudu mogę sobie wyobrazić kolejne dni. Wielkie rodzinne spędy (tak, to ciężka praca, nie, jeszcze nie mam męża) i kameralne kolacje w domu, podczas których nasza czwórka będzie uprawiać własną dziwaczną wersję Bożego Narodzenia. Mama wcześnie położy się spać, Zoe wymknie się na spotkanie z przyjaciółką, a tata uwięzi mnie w salonie i zacznie zadawać szorstkie, ale podszyte troską pytania o fundusz emerytalny, izolację budynku, w którym mieszkam, i czy go posłuchałam i zainwestowałam w porządną skrzynkę z narzędziami, bo choć nie umie już ze mną rozmawiać, nie zamierza kapitulować. Co roku mam wrażenie, że nasza czwórka bez specjalnego przekonania odgrywa coś, co widzieliśmy w telewizji, i coraz intensywniej zaczynam się zastanawiać, po co ta cała gra.
Mój telefon wibruje i na ekranie pojawia się moje bardzo małe, bardzo pojedyncze łóżko z dzieciństwa zasłane kocami, które rodzice niemal na pewno mieli, jeszcze zanim przyszłam na świat.
_#Glamour_, podpisuje zdjęcie Zoe, a ja wzdycham i w duchu przepraszam moje biedne plecy. Po powrocie będę musiała im zafundować masaż.
W pobliżu lotniska tworzy się korek, ale o tej porze roku powinnam się cieszyć, że w ogóle udało mi się tu dotrzeć. Wręczam taksówkarzowi napiwek i wysiadam. Nadaję walizkę, a torbę z laptopem zabieram na pokład. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa nie mogę już sobie pozwolić na spóźnienie i ruszam wprost do sklepu bezcłowego, jak przystało na kobietę z misją.
– Przepraszam – zaczepiam najbliższego sprzedawcę, u którego zauważam smycz z plakietką. – Może mi pan wskazać najgorzej sprzedające się perfumy?
Pięć minut później opuszczam sklep, pachnąc nieznośną mieszanką perfum firmowanych przez gwiazdki muzyki pop, a z mojego nadgarstka zwisa torebka z błyszczącą różową buteleczką.
W końcu docieram do bramki, wymijając zmęczone, naburmuszone rodziny i pojedynczych dorosłych ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, aż zauważam ciemnowłosego mężczyznę pochylonego nad magazynem „National Geographic”. Nie widzę jego twarzy, ale wyobrażam sobie ściągnięte brwi i jak bezgłośnie wypowiada każde czytane słowo, choć zarzeka się, że tego nie robi.
Przez chwilę tylko go obserwuję, po czym stawiam krok i kolejny, i jeszcze jeden. Pokonując dzielącą nas przestrzeń, czuję, jak zewnętrzny świat powoli się zaciera. Koniec ze zmartwieniami, koniec z planowaniem, z pracą, ze wszystkim. Ogarnę to wszystko po powrocie. Pewnie nawet tuż po wylądowaniu. Ale nie teraz. To jedyny czas w ciągu roku, kiedy praca trafia na drugie miejsce.
Podchodzę do niego z uśmiechem i bez wahania wyjmuję mu czasopismo z rąk.
– Przepraszam – mówię, kiedy z zaskoczeniem podnosi głowę. – Chyba siedzi pan na moim miejscu.
Na mój widok z twarzy Andrew Fitzpatricka znika zaskoczenie. Uśmiecha się do mnie tymi swoimi orzechowymi oczami, jakby spotkanie ze mną było najlepszym, co go dziś spotkało. Bo co do tego, że spotkanie z nim jest najlepszym, co spotkało mnie, nie mam żadnych wątpliwości.
– Hej – mówi i odchyla się na plastikowym krzesełku. – Co za zbieg okoliczności!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_