Kieszeń pełna żyta - ebook
Kieszeń pełna żyta - ebook
Zamożny przedsiębiorca Rex Fortescue ginie po spożyciu posiłku, a po nim jeszcze dwie inne członkinie niewielkiej społeczności Domku pod Cisami. Fortescue ma dwóch synów, którzy czują większe przywiązanie do wartości giełdowych niż rodzinnych. Jest jeszcze tajemnicza ochmistrzyni, kopalnie złota i krzywda sprzed lat.
Najbardziej gorzka powieść Agathy Christie. Wszak trudno nie zgodzić się z panną Marple, że trzeba stanąć w obronie zmarłego, nawet jeśli jest to tylko skrofuliczna służąca, po której nikt nie płacze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5265-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Według kolejności herbatę parzyła panna Somers – najnowsza i najbardziej nieudolna pośród maszynistek. Była to osoba nie pierwszej już młodości, o łagodnej, wiecznie zatroskanej twarzy przypominającej owcę. Do imbryka nalała niezupełnie wrzącej wody, gdyż biedaczka nigdy nie potrafiła rozstrzygnąć, czy woda gotuje się naprawdę, co stanowiło jeden z wielu kłopotów, stale zatruwających jej życie.
Panna Somers napełniła filiżanki i podawała je koleżankom zdobiąc każdy spodeczek zawilgłym herbatnikiem.
– Woda znów nie zagotowana, Somers! – skarciła ją surowo panna Griffith, energiczna kierowniczka hali maszyn, szpakowata pedantka zatrudniona w Zjednoczonej Agencji Powierniczej od lat szesnastu.
Łagodna, zakłopotana twarz panny Somers poróżowiała.
– Mój Boże! A ja myślałam, że tym razem zagotowała się naprawdę.
„Somers utrzyma się tu może miesiąc, póki jesteśmy zawalone robotą – pomyślała panna Griffith. – Głupia idiotka, słowo daję! Żeby tak sknocić najprostszy list do Banku Wschodniego! Z herbatą nie może sobie poradzić, no i ostatnim razem nie zamknęła szczelnie puszki na herbatniki. Słowo daję! Gdyby nie trudności ze znalezieniem rzeczywiście inteligentnej maszynistki...”
Ostatnie zdanie nie zostało zakończone, jak w większości zgryźliwych monologów wewnętrznych panny Griffith.
Do pokoju wkroczyła panna Grosvenor, aby przyrządzić uświęcony napój dla samego pana Fortescue. Szef miał inny gatunek herbaty, inną zastawę i specjalne, tylko dla niego przeznaczone herbatniki. Z personelem dzielił jedynie czajnik oraz wodę z kranu w garderobie, ale tym razem wrzątek był oczywiście prawdziwym wrzątkiem. Panna Grosvenor dopilnowała tego osobiście.
Panna Grosvenor – olśniewająca blondynka – miała na sobie szykowny i kosztowny czarny kostium, a jej kształtne łydki tkwiły w najlepszych i najdroższych nylonach z czarnego rynku. Wracając z garderoby minęła pokój maszynistek nie obdarzając nikogo słowem ni spojrzeniem, jak gdyby te kobiety były stadem karaluchów. Pełniła funkcję osobistej sekretarki pana Fortescue i, zdaniem plotkarzy, nie tylko sekretarki, co nie zgadzało się z prawdą. Pan Fortescue zawarł niedawno powtórny związek małżeński, i żona – również olśniewająca – pochłaniała całą jego uwagę. Panna Grosvenor stanowiła tylko fragment dekoracji biura – dekoracji zbytkownej we wszystkich szczegółach i bardzo drogiej.
Pokój maszynistek minęła niosąc przed sobą tacę niby ofiarę sakralną. Przez drugi pokój i poczekalnię, gdzie wolno było przesiadywać co ważniejszym klientom, udała się do własnego miejsca pracy i wreszcie zastukała delikatnie do drzwi, aby wstąpić do najważniejszego sanktuarium – gabinetu samego szefa.
Był to obszerny pokój o lśniącej posadzce zasłanej tu i ówdzie cennymi wschodnimi dywanami. Zdobiły go boazerie z jasnego drewna i kolosalnych rozmiarów fotele klubowe obite jasnobrązowym zamszem. W głębi, za ogromnym sykomorowym biurkiem stanowiącym główny akcent i centralny punkt wspaniałego gabinetu, zasiadał pan Fortescue w całej okazałości.
Wyglądem niezupełnie odpowiadał przepychowi otoczenia, jednakże starał się w miarę możliwości. Był tęgi, nalany, miał dużą łysinę i z zamiłowaniem nosił w mieście stosowne na wsi, luźno i wygodnie skrojone tweedy. Kiedy panna Grosvenor podpłynęła doń z wdziękiem łabędzia na wodzie, pan Fortescue z marsem na czole przeglądał leżące na biurku papiery. Sekretarka ustawiła tacę obok szefa i wycofała się oznajmiwszy oficjalnym i stłumionym głosem:
– Herbatka, panie dyrektorze.
Obrzędową reakcję pana Fortescue stanowił w takich razach nieartykułowany pomruk.
Panna Grosvenor usiadła przy swoim biurku i zajęła się sprawami bieżącymi. Zadzwoniła w dwa miejsca, poprawiła kilka listów przygotowanych do podpisu dla szefa, przyjęła jeden telefon.
– Bardzo mi przykro, ale na razie to niemożliwe – odpowiedziała wyniośle. – Pan Fortescue ma konferencję.
Odłożywszy słuchawkę zerknęła na zegar. Było dziesięć po jedenastej.
W tej chwili obite materacem drzwi gabinetu przeniknął niezwykły dźwięk: stłumiony, lecz niewątpliwie wyraźny okrzyk cierpienia i grozy. Jednocześnie brzęczyk na biurku sekretarki zaczął uporczywie sygnalizować. Panna Grosvenor zastygła w bezruchu, po czym przerażona i zdezorientowana dźwignęła się z krzesła. W obliczu nieoczekiwanego utraciła kompletnie równowagę, mimo to jednak z normalną, posągową godnością postąpiła ku drzwiom, zastukała i weszła do sanktuarium.
Widok, jaki przedstawił się jej oczom, nie był krzepiący. Pracodawca, który siedział za biurkiem, sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego, a na jego konwulsyjne drgawki strach było spojrzeć.
– Ach, panie dyrektorze! Czy pan chory? – powiedziała panna Grosvenor i momentalnie uprzytomniła sobie bezsens własnego pytania.
Pan Fortescue był niewątpliwie bardzo poważnie chory. Całym jego ciałem wstrząsały bolesne, spazmatyczne dreszcze. Z ust dobywał się urywany, zdławiony bełkot.
– Herbata... Co u diabła?... Co pani podała w herbacie?... Pomocy!... Lekarza!...
Panna Grosvenor umknęła z gabinetu. Nie była już wyniosłą złotowłosą sekretarką. Odmieniła się nagle w przerażoną zwyczajną kobietę, która do cna straciła głowę. W pokoju maszynistek zaczęła krzyczeć przeraźliwie:
– Pan Fortescue dostał jakiegoś ataku!... Umiera!... Trzeba zaraz wezwać lekarza... Wygląda okropnie... Kona!
Reakcja była natychmiastowa i bardzo różnorodna.
– Jeżeli to epilepsja, trzeba mu włożyć korek w usta – doradziła panna Bell, najmłodsza z maszynistek. – Kto ma korek?
Nikt nie miał korka.
– W jego wieku najprawdopodobniej apopleksja – orzekła panna Somers.
– Musimy wezwać doktora. Niezwłocznie! – podchwyciła panna Griffith, ale tym razem nie dopisała jej zwykła zaradność, gdyż w ciągu całych szesnastu lat pracy panny Griffith nigdy nie trzeba było wzywać lekarza do biura.
Naturalnie miała swojego doktora, ale ten mieszkał w Streatham Hill. Czy jakiś inny jest osiągalny w niedalekim sąsiedztwie?
Tego nikt nie wiedział. Panna Bell chwyciła książkę telefoniczną, aby szukać lekarzy pod „L”. Jednakże nie miała ona układu branżowego i lekarze nie byli uszeregowani niby taksówki na postoju. Ktoś napomknął o szpitalu – ale jakim?
– Musi to być szpital właściwy – powiedziała panna Somers. – Inaczej nikt nie przyjedzie. W Społecznej Służbie Zdrowia obowiązuje rejonizacja.
Propozycja, aby zadzwonić pod numer „999”, zgorszyła kierowniczkę hali maszyn. Policja! Inne komplikacje! Także pomysł! Jak na kraj, w którym opieka lekarska przysługuje wszystkim obywatelom, ta grupa nie najgłupszych kobiet zdradzała zadziwiającą nieznajomość metod postępowania. Panna Bell wzięła się do szukania Stacji Pogotowia Ratunkowego pod „P”.
– Pan Fortescue ma własnego doktora. Jego adres musi być gdzieś zanotowany.
Ktoś skoczył po osobisty skorowidz adresowy szefa. Panna Griffith poleciła gońcowi, by natychmiast sprowadził lekarza – jakiegokolwiek, skądkolwiek – a następnie w osobistym skorowidzu znalazła nazwisko sir Edwina Sandemana ordynującego przy Harley Street. Panna Grosvenor siedziała bezradnie w fotelu i zawodziła, znacznie mniej dbając o wytworność niż w normalnych warunkach.
– Herbatę zaparzyłam, jak zawsze... Bogiem się świadczę!... Z pewnością nic nie było w herbacie...
– Nic nie było w herbacie? – panna Griffith urwała; jej ręka zastygła na tarczy aparatu telefonicznego. – Czemu pani to mówi?
– On tak powiedział... pan Fortescue... Zapytał, co mu podałam w herbacie.
Palec panny Griffith począł błądzić niepewnie między literami wywoławczymi telefonu sir Edwina Sandemana a numerem „999”.
– Trzeba mu dać musztardy z wodą. I to już! – zawołała panna Bell, osoba młoda, więc usposobiona optymistycznie. – Czy jest musztarda w biurze?
W biurze nie było musztardy.
Niebawem jednak dwa samochody do przewozu chorych nadjechały z dwu przeciwnych stron i doktor Isaacs z Bethnal Green oraz sir Edwin Sandeman spotkali się w windzie. Nie zawiódł ani telefon, ani goniec Zjednoczonej Agencji Powierniczej.