Kilar - ebook
Kilar - ebook
Wojciech Kilar (1932–2013) „uruchamiał w innych poczucie, że mają do czynienia z kimś lub czymś znajomym” – pisze Magda Miśka-Jackowska. Tak było z Kilarem człowiekiem, który jako dziecko uciekał z ogarniętego wojną Lwowa, i tak samo jest z Kilarem kompozytorem. Jego Orawa znalazła miłośników w filharmonii, Angelusem ludzie się modlą, Krzesany jest niezmiennie synonimem zachwytu nad potęgą gór. Polonez z Pana Tadeusza wyszedł dumnie poza kino, a Pieśń o małym rycerzu stała się balladą-hymnem kadry siatkarzy. Żadnemu innemu polskiemu twórcy nie udało się dotrzeć do tak szerokiego grona odbiorców, a zainteresowanie jego muzyką nie dotyczy wyłącznie Polski – Draculą podbił przecież Hollywood. Pisana ze szczerą sympatią, pełna uroku opowieść o losach Kilara, jego wspaniałej osobowości, dowcipie, codzienności i oszałamiającej karierze, a także o fenomenie jego ciągłej obecności – to lektura dla każdego, do przeczytania „na jednym oddechu”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-224-5222-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest pochmurny i chłodny 4 stycznia 2014 roku. Ludzi, którzy chcą wejść do katowickiej archikatedry pod wezwaniem Chrystusa Króla, zbiera się tak dużo, że trzeba czekać w kolejce ciągnącej się od drzwi świątyni w dół po wielkich schodach i jeszcze na chodniku. Od 8 rano na przylegających do kościoła ulicach Plebiscytowej i Powstańców robi się tłoczno, a po godzinie 9 nie można już szpilki wcisnąć.
Żałobnicy nie są jednostajnie czarnym tłumem, choćby z powodu mundurów. Można rozpoznać wśród nich górników oraz strzelców podhalańskich w zielonych pelerynach i kapeluszach z orlim piórkiem. Przyszli też ratownicy GOPR i ubrani tradycyjnie Ślązacy. Jest kapela góralska w strojach regionalnych i orkiestra wojskowa. Rzucają się w oczy fraki, bo w głównej uroczystości weźmie udział aż kilka zespołów, w tym Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Śląskiej. Gęsto od kamer, mikrofonów, wozów satelitarnych, statywów, kranów i podnośników. Te ostatnie ustawiono zarówno w katedrze, jak i przed nią.
Są tu bardzo eleganckie zimowe płaszcze i całkiem zwyczajne kurtki. W pogrzebie Wojciecha Kilara, który ma charakter państwowy, biorą udział dyplomaci, politycy krajowi i lokalni, ludzie nauki, artyści muzycy i artyści filmowcy. Wytrawni melomani stoją obok fanów kina, którzy nigdy w filharmonii nie byli i nie będą. A pomiędzy nimi dumni i poruszeni sąsiedzi.
Obraz tego styczniowego przedpołudnia, z rozmaitymi ludźmi i nadzwyczajną zgodnością w ich głosach i intencjach, ukazuje Kilara lepiej od słów. Lubił podkreślać, że jako człowiek sprzeczności i paradoksów ma dwie twarze. Tłum przed katowicką katedrą, a potem na cmentarzu przy ulicy Sienkiewicza to raczej dowód na to, że miał ich więcej – tyle, że bez względu na zawód, status społeczny i pasje byliśmy w stanie się w którejś z nich rozpoznać. Jakim cudem jedna osoba mogła zgromadzić takie grono? Nigdy wcześniej i prawie na pewno nigdy później czegoś takiego nie widziałam. Nie tylko ja. Notatki prasowe ze stycznia i lutego 2014 roku te spostrzeżenia potwierdzają.
Tajemnicą Kilara i jego muzyki była umiejętność budowania relacji. Uruchamiał w innych poczucie, że mają do czynienia z kimś lub czymś znajomym.WOJTEK
Opowiadanie o Wojciechu Kilarze jest jednocześnie bardzo łatwe i bardzo trudne. Łatwe, bo to biografia człowieka ponadprzeciętnego, żyjącego w niespokojnych czasach i zajmującego się zawodowo fascynującą dziedziną, jaką jest muzyka. Tematów i wątków jest całe mnóstwo. Jego życie stanowi również zapis dynamicznie zmieniającego się świata, który obserwował i w którego zmianach sam uczestniczył. Spójrzmy na jego największy międzynarodowy sukces filmowy: Kilar rodzi się, gdy w kinach czasem grają jeszcze taperzy, dopiero za rok, czyli w 1933, do kin w Stanach Zjednoczonych wejdzie King Kong z muzyką Maxa Steinera, uznany pod względem muzycznym za przełomowy. O Ameryce – jako, jego zdaniem, sercu kinematografii – może w młodości marzyć. Dorosłemu kompozytorowi ulubiony reżyser stamtąd zaproponuje współpracę i zaprosi do Hollywood jako jednego z tych, którzy to miejsce tworzą!
Równocześnie opowieść o Kilarze jest ze względu na swoją wielowątkowość niemal niemożliwa do uchwycenia w całości. W tym, czym się zajmował, sztuka poważna łączy się z rozrywką i nawet on sam nie stawiał pomiędzy nimi nigdy znaku równości. Także osobowość, pełna sprzeczności, każe nam wciąż pytać, jaki był naprawdę. I czy aby nic, co znalazło się już w leksykonach, książkach kompozytorowi poświęconych albo zapisało się w pamięci bliższych i dalszych znajomych, nie jest przesadą? Co jeszcze da się o nim powiedzieć, aby przedstawić pełny portret? A może jest tak, że każdy z nas nosi go w sobie w jakiś indywidualny sposób? Jego życie i twórczość są nadal zauważalnym tematem w polskiej kulturze, w tym w kulturze popularnej. To mówi o nim coś znamiennego. Mówi, że Kilar jest.
Ciężko opowiadać wyłącznie o muzyce. Także w jego przypadku ta dziedzina jest właściwie niczym innym, jak historią ludzką, historią o nim samym. Potwierdzają to kompozycje, które miały odbicie w myślach i wydarzeniach z życia artysty, a nawet twórczość filmowa, z reguły niepołączona z osobistymi przeżyciami jej autora. Jego biografia to wyjątek od reguły – nierzadko i filmowe kompozycje były osobiste. Jeśli nie poprzez ścisłe, przyjacielskie relacje z reżyserami czy podejście do niektórych tematów, to z innego, wyróżniającego go powodu. Otóż Kilar komponował tylko do tych filmów, które mu się podobały.
Opowieść o nim jest też historią o bezkompromisowości. Co z tego, że mógł ustrzec się przed niepochlebnymi recenzjami krytyków, a wielką (jeszcze większą niż ta, którą zrobił) filmową karierę miał na wyciągnięcie ręki. Z dzisiejszego punktu nie wiemy, czemu uparcie postępował po swojemu. Ewentualną cenę płacił chętnie. Uległości wobec kogoś lub czegoś raczej sobie nie wyobrażał.
Żył w latach prężnie rozwijających się mediów, które zatrzymywały w czasie artystów i ich osiągnięcia, rejestrowały w dźwięku i obrazie wypowiedzi, a nieraz również subtelnie otwierały drzwi do ich prywatnego świata. Także do jego świata, gdy na to pozwalał. Nie zdążył poznać niszczycielskiej siły zjadliwych anonimowych komentarzy internetowych – ta fala wybuchła z boku i prawie zupełnie go nie objęła. Do dzisiaj próżno szukać w sieci negatywnych opinii na jego temat. Większość jest pochlebna, osobista. Na przykład: „Bądźmy w twojej wyobraźni, reszta nie ma znaczenia!” albo „Sam utwór wystarczy za film”. Bardzo często pisali te słowa ludzie odnoszący wrażenie, że dobrze kompozytora znają, bo jego muzyka skleiła się z jakimś przełomowym momentem w ich życiu. Kilar miał też szczęście do muzykologów i publicystów, którzy poświęcili mu wiele stron książek i artykułów prasowych. Nie jest to regułą, wielu fantastycznych kompozytorów jego pokolenia wciąż pozostaje nieopisanych.
W bogatym zbiorze materiałów audiowizualnych zachowały się wywiady, w których zdaje się zwierzać. Mówi spokojnie, uśmiecha się chłopięco. Zmienia ton na stanowczy, gdy rzecz dotyczy spraw dla niego ważnych. Zresztą najczęściej o takich się wypowiada. Jest błyskotliwym i dowcipnym rozmówcą. W materiałach z ostatnich lat widać i słychać dziecięcą szczerość. Posługuje się staranną polszczyzną, która wynikała z wychowania, szacunku wobec słowa, przeczytanych książek. Chcieliśmy wiedzieć, co ma do powiedzenia. Wielokrotnie pytano go więc o rzecz najbanalniejszą – o to, co jest w życiu najważniejsze. Nie uciekał przed banałami, kiedy na te pytania odpowiadał.
W sztuce i poza nią Wojciech Kilar najwyżej cenił miłość, co wydawało mu się oczywiste i niespecjalnie odkrywcze – słowem „miłość” kończy się towarzysząca mu od wczesnej młodości Czarodziejska góra Manna. W codzienności muzycznej też była – o swoich utworach mówił, że są jak dobre uczynki, i cieszył się, że są, bo coś po nim musi zostać. Dlatego niektóre z tych wywiadów są nie tyle rozmowami z kompozytorem, ile spotkaniem z kimś w rodzaju współczesnego czarownika, którego inspirujące i ponadczasowe refleksje się chłonie.
W rozmowach z przyjaciółmi Kilar był i jest Wojtkiem. Jest przez to młodszy, bez niepotrzebnego dystansu. Gdyby iść dalej, znaleźlibyśmy nawet przezwisko Nanuś (tak z czułością mówiła do niego żona). Biografkę Marię Wilczek-Krupę strofował, że gdy on używa słowa „kawałki”, nie powinna zamieniać go na „utwory”. I że ukochana nigdy nie była Barbarą, a zawsze Basią. Tak Kilar stał się nam wszystkim bliższy niż wszyscy inni polscy kompozytorzy z koncertowego afisza.TAMTEN LWÓW
Skąd wziął się taki człowiek, jak Wojciech Kilar? Odpowiedź praktyczna brzmi: ze Lwowa. Druga odpowiedź – nazwijmy ją magiczną – jest nieco inna: Lwów jego dzieciństwa był miastem fenomenalnym. Polski Lwów czasów II Rzeczypospolitej i jego wpływ na późniejszą polską tożsamość to w ogóle temat na osobną książkę, która mogłaby być tak wielka, jak samo miasto. Trzecie co do wielkości w kraju, ale ta dosłowna wielkość to nic przy tym, co miało do zaproponowania.
Lwów obok Warszawy i Krakowa był przede wszystkim jednym z najważniejszych ośrodków polskiej kultury i edukacji tamtych lat. Mieszały się w nim tradycje polskie, żydowskie, niemieckie, ormiańskie i ukraińskie, co mąciło nieraz miejski spokój, ale wielokulturowy ferment także w pozytywnym znaczeniu tego słowa był nie do podrobienia. I miał swój symbol – nadawaną przez oddział Polskiego Radia lekką audycję „Wesoła Lwowska Fala”, która dosłownie wymiatała ludzi z ulicy i której sławy nie powtórzył już żaden inny program w polskiej radiofonii. Znanych z tej audycji Szczepka i Tońka słuchały miliony fanów, a perypetie sympatycznych lwowskich batiarów oglądali też kinomani w filmie Włóczęgi z 1939 roku w reżyserii Michała Waszyńskiego. Dzięki piosence Tylko we Lwowie ich sława przetrwała dziesięciolecia.
Żartowano, że gdyby jeszcze Lwów miał rzekę, już zupełnie przypominałby Florencję. Aurę tworzyli mieszkańcy, a wśród nich muzycy, malarze, poeci oraz – jak przystało na duże uniwersyteckie miasto – wspaniali pedagodzy i pojętni studenci różnych dziedzin. Rozkwitała nauka, zwłaszcza lwowska szkoła matematyczna i medycyna. Narodziła się polska piłka nożna! A 17 lipca 1932 roku w tym kolorowym i niezwyczajnym mieście przyszedł na świat Wojciech Kilar.
Przedwojenny Lwów uwielbiał się bawić. Miał operę i operetkę, aż 21 sal kinowych, kabarety i teatry. Większość panów nosiła kapelusze. Czy to może być znamienne dla miejskiego pejzażu? O tych kapeluszach, współcześnie w ogóle na ulicach nieobecnych, lwowiacy po wojnie ciągle rozmawiali. Było jeszcze coś eleganckiego w życiu kulturalnym, z którego korzystano we Lwowie tak zachłannie, jakby teatr, kino, koncert czy kawiarnia miały być niezbędne do życia. Sztukę uprawiano, podziwiano i o niej dyskutowano. Taką atmosferą nasiąkał mały Wojtek, bo i u państwa Kilarów te tematy przeważały.
Był jedynakiem, synem Jana Franciszka Kilara, szanowanego lekarza ginekologa i pasjonata muzyki, oraz Neonilli Kilar, aktorki, wychowanki wybitnej postaci polskiego teatru – Wandy Siemaszkowej. Rozmowy pomiędzy rodzicami przyszły kompozytor zapamiętał sobie doskonale. „Z domu wyniosłem przekonanie, że sztuka w życiu jest czymś ważnym, a nawet najważniejszym. Myślałem, że praca ojca służy zarabianiu pieniędzy, ale prawdziwy sens ma to, co robi mama” – wspominał po latach.
Lwowskie dzieciństwo łączy się z najrozmaitszymi przeżyciami. Jedno z nich dotyczy odkrycia muzyki. Nie mógł zapomnieć o melodiach, które grał na fortepianie Kilarów ich sąsiad, krawiec. Z jakiegoś powodu zrobiły na nim wielkie wrażenie. Były to Na perskim rynku Alberta Ketèlbeya i fragment baletu Coppélia Léo Delibes’a. Mama, widząc, jakie emocje wywołują, postanowiła zapisać syna na prywatne lekcje gry. Minęło kilkadziesiąt lat, a Kilar wciąż potrafił bezbłędnie przywołać ten moment pierwszego w życiu świadomego zachwytu muzyką. Czy chodziło o fortepian, który obdarzy niespełnioną, ale wielką miłością? Czy ważniejsze było, że te utwory łatwo dało się podchwycić i zapamiętać?
Lwów lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku był także miejscem trudnych życiowych lekcji. Uczył swoich młodych mieszkańców patriotyzmu i polityki, zapoznawał z okropnymi systemami, jakimi były komunizm i faszyzm. Kazał oglądać na ulicach sceny, do których lepiej nie wracać. Wybuch drugiej wojny światowej zmienił miasto i rodzinę Kilarów. Ojciec po mobilizacji na kilka miesięcy zniknął z domu, a okupacja sowiecka i masowe deportacje dotknęły babcię i ciotkę od strony matki. W tym czasie zginęło w więzieniach z rąk NKWD kilka tysięcy ludzi. Po wejściu Niemców jedno z najbardziej tragicznych wydarzeń to rozstrzelanie w 1941 roku na Wzgórzach Wuleckich lwowskich profesorów i intelektualistów, wśród których był pisarz, poeta i tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński. Dziewięcioletni Wojtek widział zlikwidowane lwowskie getto. I kto wie, co więcej.
Co po polskim Lwowie zostało? Jego poruszającą historię opowiada cmentarz Łyczakowski, jedna z najstarszych europejskich i jedna z najważniejszych polskich nekropolii. Lwowskie pochodzenie lub lwowskie wątki w polskiej sztuce są niezwykle częste, a grupa lwowiaków wspaniała. I ogromna! Wymieńmy zatem jedynie – urodzonych tam w latach zbliżonych do daty przyjścia na świat Kilara – reżysera filmowego i scenarzystę Janusza Majewskiego, aktorów Witolda Pyrkosza i Wojciecha Pszoniaka, śpiewaka Andrzeja Hiolskiego, kompozytorów Bogusława Schaeffera i Andrzeja Kurylewicza. I jeszcze Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, wyśmienitego muzyka jazzowego i twórcę muzyki filmowej, który do Lwowa trafił zaraz po urodzeniu, został tam do 1944 roku, a potem z dumą deklarował przynależność do lwowiaków. To tylko garstka z nich.
Część po wojnie wracała. Inni nie. Wszyscy tęsknili. Nie odwiedził swojego miasta pisarz i futurolog Stanisław Lem, chociaż pisał o nim. Mało kto chciał konfrontować wspomnienia dzieciństwa z tym nowym Lwowem, zupełnie innym. Nie chciał tego przeżywać i Wojciech Kilar, więc nie pojechał tam już nigdy. Można pospacerować jego śladami, tylko trzeba uważnie przestudiować nazwy ulic sprzed lat i porównać z tymi, jakie obowiązują dzisiaj. Jesienią 2014 roku przy dawnej ulicy Leona Sapiehy 89 (dziś Stepana Bandery 89), obok wejścia do rodzinnego domu artysty odsłonięto poświęconą mu tablicę, która po polsku i po ukraińsku informuje o miejscu urodzenia „wybitnego polskiego kompozytora muzyki orkiestrowej i kameralnej, światowej sławy twórcy muzyki filmowej”.
Lwów dał Kilarowi przynależność do świata, który zniknął wraz z jego mieszkańcami, ale pozostał w sposobie patrzenia na codzienność i niecodzienność. W tym na kulturę. Ukształtował jego wrażliwość. Przyszły twórca wymarzył sobie, że kiedyś będzie brał czynny udział w takim życiu kulturalnym, jakie podziwiał we Lwowie. To znaczy (tu puszczał do nas oko), że będzie palił papierosy i rozprawiał o tym, co przeżył. W lwowskich kinach „Grażyna” (które miał po drugiej stronie ulicy) i „Roxy” zobaczył pierwsze filmy w życiu, a były to Dzisiejsze czasy Charliego Chaplina oraz Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. Disneyowskie piosenki go poruszyły. Jako dojrzały artysta porównał je nawet pod względem czystości przekazu do twórczości Mozarta. Mógł nie wiedzieć, że ich autora Franka Churchilla nazywano w Hollywood „Mozartem Disneya”.
Odkrycie muzyki to jedno. Chęć jej uprawiania to drugie. I to drugie okazało się dużo bardziej skomplikowane. Powoli dochodził do wniosku, że nie będzie i na pewno nie chce być żadnym wirtuozem.