Kilka dni z życia Alice - ebook
Kilka dni z życia Alice - ebook
Na każde złe wspomnienie przypada też jedno szczęśliwe.
Gdy Alice Love odzyskuje przytomność po wypadku, jej pierwsza myśl to: „Czy nic się nie stało dziecku?”
Wydaje się jej, że ma 29 lat, niedawno wzięła ślub z mężczyzną, którego kocha do szaleństwa, i jest z nim w ciąży. Kompletnie nie pamięta ostatniej dekady swojego życia: w rzeczywistości dobiega czterdziestki, jest matką trójki dzieci i właśnie się rozwodzi. Co gorsza, zupełnie nie rozumie (ani nawet nie lubi) osoby, którą się stała.
Nie pamięta, jak z beztroskiej i trochę nieśmiałej dziewczyny stała się dziarską panią domu otoczoną wianuszkiem irytujących koleżanek. Nie wie, czemu jej ukochana siostra już z nią nie rozmawia, a własny mąż jej nienawidzi. Nie ma też pojęcia, kim jest tajemnicza Gina, o której wszyscy boją się wspomnieć…
Czy to przez nią rozpadło się małżeństwo Love’ów? Dlaczego Alice odczuwa niepokój z powodu kobiety, której nawet nie pamięta? Czy w końcu odzyska wspomnienia i zrozumie nową siebie? I czy odzyska – miłość?
Liane Moriarty – autorka bestsellerowych „Wielkich kłamstewek” – jak nikt inny potrafi pisać o związkach rodzinnych i meandrach kobiecej przyjaźni. „Kilka dni z życia Alice” to przenikliwa i pełna czułości historia o tym, dlaczego niektóre wspomnienia chcemy za wszelką cenę zatrzymać, a inne wolelibyśmy raz na zawsze wyrzucić z pamięci.
Napisany z dużą dozą humoru, wzruszający i bardzo osobisty portret kobiety, która musi rozwikłać swoją własną tajemnicę.
Booklist
Wszystko, czego tylko dotknie Moriarty, zamienia się w złoto.
Entertainment Weekly
Niewiarygodny talent pisarski.
Nicole Kidman
Do końca trzyma w niepewności. Idealna lektura na lato!
Reese Witherspoon
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9626-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dryfowała z rozłożonymi ramionami, oblewała ją woda. Wdychała zapach soli i kokosu, nieodmiennie kojarzący się z latem. W ustach pozostał jeszcze przyjemny smak śniadania: bekonu, kawy i być może croissantów. Zadarła brodę. Poranne słońce mocno odbijało się od lustra wody, musiała przymrużyć oczy, żeby popatrzeć na stopy. Każdy palec miała pomalowany na inny kolor. Czerwony. Złoty. Fioletowy. Dziwne. Lakier był nałożony nierówno, wychodził poza paznokieć. Obok niej na wodzie dryfował ktoś jeszcze. Ktoś, kogo bardzo lubiła. Kto zawsze potrafił ją rozśmieszyć. Kto miał paznokcie pomalowane identycznie jak ona. Kto poruszył teraz różnokolorowymi palcami, jakby się do niej uśmiechał. Ogarnęły ją senność i błogie rozleniwienie. Gdzieś z oddali dobiegło głośne: „Marco?”, a chór dziecięcych głosów odkrzyknął: „Polo!”. Mężczyzna powtórzył: „Marco, Marco, Marco?”, a głosy odpowiedziały: „Polo, Polo, Polo!”. Jakieś dziecko się roześmiało. Beztroski śmiech niósł się w powietrzu niczym bańki mydlane.
– Alice? – usłyszała przy uchu cichy, natarczywy głos.
Odchyliła głowę, pozwalając, by chłodna woda bezszelestnie zamknęła się nad twarzą.
Przed oczami tańczyły jej iskierki światła.
To sen czy wspomnienie?
– Nie wiem! – odezwał się przestraszony głos. – Nie było mnie, kiedy to się stało!
Po co te nerwy?
Sen, marzenie – cokolwiek to było – rozmyło się i zniknęło jak odbicie na wodzie, a przez głowę zaczęły przemykać urywki myśli, jakby w niedzielny poranek budziła się z długiego, głębokiego snu.
_Ser topiony należy do tej samej grupy co pleśniowe?_
_Też ma luźną konsystencję._
_I jest…_
_…ciągnący._
_Dlatego na zdrowy chłopski rozum…_
_…coś tam._
_Coś rozumnego._
_Lawenda jest rozkoszna._
_Rozumnie rozkoszna._
_Właśnie, muszę ją przyciąć!_
_Czuję zapach lawendy._
_Nie, nie czuję._
_Właśnie że tak._
Dopiero wtedy po raz pierwszy zwróciła uwagę na ból. W czaszce z jednej strony dudniło, jakby ktoś solidnie przywalił młotkiem.
Natychmiast otrząsnęła się z rozleniwienia. Co znaczy ten ból głowy? Nikt nawet o tym nie napomknął. Sporządziła całą listę możliwych objawów: zgaga, metaliczny smak w ustach, zawroty głowy, zmęczenie. Ani słowa o rozsadzającym bólu czaszki. Paskudne przeoczenie, bo to wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. Oczywiście skoro nie potrafi znieść najzwyklejszego bólu głowy, to…
Zapach lawendy to owiewał ją, to znikał jak bryza.
Znów odpłynęła.
Najlepsze wyjście: zasnąć i zanurzyć się w tamtym uroczym śnie o wodzie i różnokolorowych paznokciach u nóg.
Właściwie może ktoś wspominał o bólach głowy, a ona zapomniała? Tak, jasne, wspominał! Bóle głowy, na litość boską! Koszmarne! Fantastycznie.
Tyle trzeba zapamiętać. Żadnych serów pleśniowych, wędzonego łososia ani sushi, żeby nie narazić maleństwa na chorobę, o której wcześniej nawet nie słyszała. Listeria. Jakaś bakteria. Szkodzi dziecku. Dlatego nie wolno jeść resztek. Kęsek wczorajszego udka kurczaka może zabić juniora. Oto brutalny ciężar rodzicielstwa.
Na razie chyba jednak pośpi. Najlepsze wyjście.
_Listeria._
_Wisteria._
A gdyby tak posadzić wisterię przy płocie od strony sąsiadów? Genialnie by wyglądała, gdyby zakwitła.
Listeria, wisteria.
_Ha. Śmieszne te słowa._
Uśmiechnęła się, chociaż głowa naprawdę bolała. Próbowała udawać silną.
– Alice, słyszysz mnie?
Zapach lawendy przybrał na sile. Jakiś taki słodkomdlący.
_Ser topiony dobrze się rozsmarowuje. Ma idealną konsystencję. Nie za miękki, nie za twardy. W sam raz. Zupełnie jak łóżeczko niedźwiedziątka._
_– _Powieki jej drgają, jakby coś jej się śniło.
Nic z tego nie będzie. Nie zaśnie, chociaż czuje się wyczerpana i marzy o tym, żeby przespać cały dzień. Każdą ciężarną tak strasznie łupie w głowie? To jakaś zaprawa, przygotowująca do katorgi rodzenia? Kiedy wstanie, musi to sprawdzić w podręczniku.
Ciągle zapominała, jak okropny jest ból. Okrutny. Męczący. Człowiek marzy tylko, żeby go już nie czuć. Błagam, niech przestanie boleć. Na to wyłącznie znieczulenie zewnątrzoponowe. Tak, koniecznie epidural. Na moją głowę, bardzo proszę. Dziękuję.
– Alice, spróbuj otworzyć oczy.
Czy topiony to w ogóle ser? Przecież nie wykłada się go na deskę razem z innymi. Może kategoria „ser” w ogóle nie obejmuje topionych? Nie zapyta o to lekarza. A nuż znowu westchnie: „Och, Alice…”? Nie będzie robić sobie wiochy.
Nie mogła się umościć. Materac wydawał się twardy jak beton. Jeśli przesunie się w poprzek i połaskocze stopą Nicka, on przekręci się i przyciągnie ją do siebie. Ciepły, przytulny misio. Żywy termofor.
Gdzie ten Nick? Czyżby już wstał? Może parzy herbatę.
– Lepiej się nie ruszaj, Alice. Leż nieruchomo i otwórz oczy, skarbie.
Elisabeth powinna wiedzieć, do jakiej grupy zaliczyć ser topiony. Prychnie z wyższością, jak to starsza siostra, i udzieli precyzyjnej odpowiedzi. Mama w ogóle nie zrozumiałaby, o co chodzi. Byłaby zszokowana. Powiedziałaby: „Ależ skąd, nie, ani trochę! Na pewno jadłam sery pleśniowe, kiedy byłam w ciąży z wami. Wtedy nikt nie wiedział o takich chorobach”. I trułaby tak bez końca, zamartwiając się, czy Alice niechcący nie złamała jakiejś zasady. Mama starannie przestrzegała wszelkich zasad. Alice zresztą też. Frannie pewnie by nie wiedziała, ale natychmiast siadłaby przed nowiutkim komputerem i tam poszukała odpowiedzi – tak samo jak za szkolnych lat pomagała Alice i Elisabeth, szperając w Encyklopedii Britannica.
Głowa naprawdę boli.
A pewnie to zaledwie mikrocząsteczka tego, jakie będą bóle porodowe. Świetnie.
Tyle że ona przecież nawet nie tknęła sera topionego. W każdym razie świadomie.
– Alice? Alice?!
Nawet go nie lubiła.
– Ktoś wezwał pogotowie?
I znowu zapach lawendy.
Raz, kiedy odpinali pasy, Nick odburknął (w odpowiedzi na jej uwagę, którą próbowała wymusić komplement) z ręką na klamce od drzwi samochodu: „Gąsko, nie gadaj głupot. Przecież wiesz, że szaleję za tobą”.
Otworzyła drzwi, poczuła dotyk słońca na nogach i zapach lawendy, którą posadziła przed domem.
Szaleję za tobą.
Na moment przeniosła się do lawendowego raju – po zwykłych zakupach w supermarkecie.
– Już jadą! Wybrałam trzy zera! Pierwszy raz w życiu! Czuję się mądra i odpowiedzialna! A już, już miałam wystukać 911 jak Amerykanka. Nawet wcisnęłam dziewiątkę! To najlepszy dowód, że oglądam za dużo telewizji.
– Mam nadzieję, że to, wiesz, nic poważnego. Chyba, wiesz, mnie nie pozwie, co? Moim zdaniem ten układ wcale nie był trudny.
– Szczerze? Uważam, że trochę przesadziłaś, dorzucając obrót na końcu. Zwłaszcza że jeszcze kręciło się nam w głowach po tamtym podwójnym wyskoku.
– Litości, to grupa zaawansowana! Ludzie narzekają, jeśli ćwiczenia są zbyt łatwe. A ja daję wybór. Uczę po trochu, wiesz. Rany, cokolwiek zrobię, będą marudzić.
Jakaś audycja na żywo? Nienawidziła takich pogawędek ze słuchaczami. Zwykle dzwonili nudziarze, marudy, którymi właśnie coś wstrząsnęło. Alice raz przyznała się, że nią nic nigdy nie wstrząsnęło, na co Elisabeth odparła, że już to jest wstrząsające.
– Włączyłeś radio, Nick? – odezwała się, nie otwierając oczu. – Bo chyba mam migrenę.
Zabrzmiało to jak grymaszenie rozkapryszonej panny. Nigdy tego nie robiła, ale nie zapominajmy, że spodziewa się dziecka, boli ją głowa, jest jej zimno i w ogóle czuje się… dziwnie.
Może to poranne mdłości?
A czy w ogóle jest rano?
Och, Alice_._
– Alice, słyszysz mnie? Słyszysz mnie, Alice?
_Rodzynku, słyszysz mnie? Słyszysz mnie, Rodzyneczku?_
Co wieczór przed snem Nick rozmawiał z dzieckiem przez tubę po papierze toaletowym przyciśniętą do brzucha Alice. Usłyszał o tym w jakimś programie radiowym. Podobno dzięki temu dziecko oprócz głosu matki uczy się rozpoznawać głos ojca.
– Ahoj! – wołał. – Słyszysz mnie, Rodzyneczku? Mówi twój tata.
Wyczytali gdzieś, że dziecko jest teraz wielkości rodzynka. Stąd to przezwisko. Oczywiście zwracali się tak do niego, wyłącznie kiedy byli sami. Poza tym zachowywali się jak przystało na wyluzowanych rodziców. Żadnego roztkliwiania się w miejscach publicznych.
Rodzynek odpowiadał, że tak, czuje się świetnie, dzięki, tatku. Czasem trochę się nudzi, ale poza tym w porządku. Wolałby, żeby mama przestała się zajadać tą obrzydliwą zieleniną i od czasu do czasu jednak skusiła się na pizzę. „Dość żarcia dla królików!”, protestował.
Wszystko wskazywało na to, że Rodzynek jest chłopcem. Po prostu było czuć, że ma w sobie coś z faceta. Mały rozrabiaka. Oboje to przyznawali.
Alice układała się na wznak i patrzyła na czubek głowy Nicka. We włosach połyskiwało już sporo srebrnych nitek. Nie wiedziała, czy je dostrzegł, więc o nich nie wspominała. Miał trzydzieści dwa lata. Kiedy patrzyła na jego siwiznę, oczy Alice zachodziły mgłą. Wszystko przez ciążową skłonność do roztkliwiania się.
Nigdy głośno nie mówiła do dziecka. Rozmawiała z nim w myślach. Nieśmiało, leżąc w kąpieli (oczywiście nie za gorącej – tyle tych przykazań!). Hej, maleństwo – szeptała bezgłośnie i ogarniało ją uniesienie, z zachwytem plaskała dłońmi w wodę niczym dzieciak czekający na Gwiazdkę. Miała już trzydziestkę na karku, do kompletu gigantyczną pożyczkę, męża i dziecko w drodze, a wciąż czuła się niemal tak samo jak wtedy, gdy kończyła piętnaście lat.
Tyle że wówczas po zwykłych zakupach nie przenosiła się do raju. Wciąż przecież nie poznała Nicka. Jej serce musiało jeszcze zostać kilkakrotnie złamane, żeby wreszcie mógł się pojawić i skleić je zdaniami w rodzaju „szaleję za tobą”.
– Alice? Dobrze się czujesz? Proszę, otwórz oczy.
Kobiecy głos. Zbyt donośny i uporczywy, by go ignorować. Bezlitośnie przywoływał do rzeczywistości, nie pozwalał zapaść w błogą nieświadomość.
Nie znosiła tego rodzaju głosu. Na sam dźwięk skóra zaczynała ją swędzieć jak od przyciasnych pończoch.
Co kobieta z takim głosem robi w jej sypialni?
Przekręciła głowę na bok.
– Au!
Otworzyła oczy.
Przed sobą zobaczyła tylko mgłę nieznanych kolorów i kształtów. Nie widziała nawet szafki nocnej ze szklanką wody. Wzrok znowu musiał jej się pogorszyć.
Mrugnęła. Potem znowu i wreszcie – jakby wyregulowała teleskop – obraz stał się ostry. Przed oczami pojawiły się czyjeś kolana. Dziwne.
Chude, blade kolana.
Odrobinę uniosła brodę.
Wreszcie!
Pierwej by się śmierci spodziewała niż Jane Turner, koleżanki z pracy. A jednak to ona klęczała obok, zarumieniona, z lepkimi włosami przyklejonymi do czoła. W oczach malowało się zmęczenie. Dopiero teraz Alice zauważyła jej krótką i tłustą szyję. Jane była ubrana w przepocony T-shirt i szorty. Chude białe przedramiona miała upstrzone ciemnymi piegami. Alice zwykle widywała ją ubraną od stóp do głów. Żenujący widok. Biedna, stara Jane.
– Listera, wisteria – odezwała się Alice, siląc się na dowcip.
– Masz omamy – powiedziała Jane. – Lepiej nie siadaj.
– Wcale nie zamierzam.
Zdaje się, że jednak nie leżała w łóżku. To chyba była zimna posadzka. Czyżby się upiła? Zapomniała, że spodziewa się dziecka i spiła się do nieprzytomności? Aż do omamów?
Jej położnik – szykowny mężczyzna, zawsze z muszką pod szyją, niepokojąco podobny do jednego z jej byłych chłopaków – uspokajał, że jego zdaniem aperitif i, powiedzmy, kieliszeczek wina do kolacji nie stanowią problemu. Alice sądziła, że aperitif to nazwa alkoholu. (Och, Alice!, __ wzdychała Elisabeth.) Dopiero Nick wyjaśnił, że chodzi o drinka przed kolacją. W jego rodzinie pijało się aperitify. W rodzinie Alice wybór alkoholi ograniczał się do zakurzonej butelki likieru Baileys, ukrytej w szafce za puszkami spaghetti – czekała na lepsze czasy. Mimo pozwolenia ginekologa od chwili, gdy zrobiła test ciążowy, wypiła pół kieliszka szampana i tym się zadręczała, choć wszyscy uspokajali, że nic się nie stało.
– Gdzie ja jestem? – Alice bała się odpowiedzi. Leżała w jakiejś podejrzanej spelunie albo klubie nocnym? Jak wytłumaczy Nickowi, że zapomniała o ciąży?
– Jesteś w siłowni – wyjaśniła Jane. – Przewróciłaś się i straciłaś przytomność. Omal nie dostałam zawału z przerażenia, choć w głębi ducha cieszyłam się, bo miałam pretekst, żeby zrobić przerwę.
Siłownia? Alice zawsze omijała takie miejsca. Czyżby ocknęła się pijana w siłowni?
– Straciłaś równowagę – zawtórował Jane ktoś szczebiotliwym, piskliwym głosem. – Ale poleciałaś! Napędziłaś nam strachu, niezdaro! Już wezwałyśmy pogotowie, więc spokojnie, zaraz będzie fachowa pomoc.
Obok Jane klęczała mocno opalona, szczupła dziewczyna z tlenionymi włosami ściągniętymi w kucyk. Miała na sobie błyszczące szorty z lycry i kończącą się nad pępkiem obcisłą czerwoną koszulkę z napisem „Spin crazy”. Alice od pierwszej chwili poczuła do niej antypatię. Nie da się obrażać i nazywać niezdarą. Elisabeth, siostra, miała na to inne określenie. Twierdziła, że Alice jest przewrażliwiona, traktuje siebie zbyt poważnie.
– Zemdlałam? – spytała Alice z nadzieją w głosie.
Ciężarne często mdlały. Jej nigdy jeszcze się to nie udało, jako dziesięciolatka uparcie ćwiczyła w nadziei, że zemdleje w kościele i zostanie wyniesiona w muskularnych ramionach pana Gillespie, nauczyciela wuefu.
– Pytam, bo jestem w ciąży. – Zaraz się okaże, kto tutaj jest niezdarą.
Jane rozdziawiła usta ze zdumienia.
– Chryste! Alice, nie mów…!
Instruktorka ściągnęła wargi, jakby przyłapała Alice na jakimś grzeszku.
– Ojejciu, złotko, przecież na początku kursu pytałam, czy któraś nie spodziewa się dziecka. Niepotrzebnie ukrywałaś. Nie ma się czego wstydzić. Zaproponowałabym ci jakieś modyfikacje.
Alice dudniło w głowie. Co one bredzą?
– Ciąża – odezwała się znowu Jane. – W takiej sytuacji. Dramat.
– Nieprawda. – Alice przyłożyła rękę do brzucha, żeby Rodzynek nie usłyszał i nie poczuł się urażony. Co Jane obchodzi sytuacja finansowa jej i Nicka? A w ogóle na wieść o ciąży wszyscy powinni być wniebowzięci.
– Ale co zrobisz w tej sytuacji? – drążyła Jane.
Na miłość boską!
– Co zrobię? Jak to, co zrobię? Urodzę, to oczywiste. – Pociągnęła nosem. – Pachniesz lawendą. Wiedziałam, że czuję jej zapach.
Jak każda ciężarna miała wyostrzony zmysł powonienia.
– To mój dezodorant.
Jane wyglądała fatalnie. Pod oczami pojawiły się wory. Trudno było ich nie zauważyć. Chyba najwyższy czas, by zaczęła stosować krem przeciwzmarszczkowy.
– Dobrze się czujesz, Jane?
– Jasne – prychnęła Jane. – Martw się lepiej o siebie, kobieto. To ty jesteś w ciąży i rozbijasz sobie łeb.
Dziecko! Egoistycznie myślała o swojej obolałej głowie, choć powinna martwić się o biednego Rodzyneczka. Wspaniałą będzie matką, nie ma co.
– Mam nadzieję, że podczas upadku nie zrobiłam maleństwu krzywdy – zaniepokoiła się.
– Och, dzieci są twardsze, niż się wydaje. Nie przejmuj się – rozległ się głos innej kobiety.
Dopiero teraz Alice podniosła wzrok i dostrzegła wokół siebie wianuszek zaczerwienionych pań w średnim wieku, ubranych w stroje sportowe. Niektóre wyciągały szyje i gapiły się z niezdrową ciekawością, niczym świadkowie wypadku drogowego, inne podparły się i gawędziły jak na przyjęciu. Zdaje się, że znajdowały się w długim pomieszczeniu oświetlonym jarzeniówkami. Z oddali dobiegała jakaś delikatna muzyka, metaliczny stukot i wybuchy męskiego śmiechu.
– Bogiem a prawdą, będąc w ciąży, nie powinnaś wykonywać intensywnych ćwiczeń – wtrąciła.
– Przecież ja w ogóle nie ćwiczę – tłumaczyła się Alice. – Choć wiem, że powinnam poświęcać temu więcej czasu.
– Nawet gdybyś stanęła na głowie, nie znalazłabyś więcej czasu na ćwiczenia, złotko – stwierdziła Jane.
– Nic z tego nie rozumiem. – Powiodła wzrokiem po kręgu obcych twarzy. To wszystko takie… głupie. – Nawet nie wiem, gdzie jestem.
– Pewnie ma wstrząśnienie mózgu – odezwała się któraś podekscytowana. – Ludzie ze wstrząśnieniem mózgu są oszołomieni i zdezorientowani.
– O, znalazła się pani doktor!
– Dopiero co skończyłam kurs pierwszej pomocy. Zapamiętałam dokładnie to określenie: oszołomieni i zdezorientowani. Nie wolno dopuścić do powstania ucisku na mózg. To bardzo niebezpieczne.
Instruktorka z przerażoną miną pogładziła Alice po ramieniu.
– Ojejciu, złotko. Niewykluczone, że masz minimalne wstrząśnienie mózgu – powiedziała aż nazbyt donośnym głosem.
– Owszem, ale to nie powoduje głuchoty – warknęła Jane. Pochyliła się nad Alice i zaczęła łagodnie tłumaczyć. – Nie niepokój się. Jesteś na siłowni, przyszłaś na piątkowe zajęcia stepu. Te, na które od lat próbowałaś mnie zaciągnąć, pamiętasz? Szczerze powiedziawszy, nie rozumiem, co ty w tym widzisz. Tak czy inaczej, zaliczyłaś efektowną wywrotkę i uderzyłaś się w głowę. Nic poza tym. Wszystko będzie dobrze. Tylko dlaczego się nie przyznałaś, że spodziewasz się dziecka?
– Co to są piątkowe zajęcia stepu? – zapytała Alice.
– Och, jest naprawdę fatalnie. – Jane była przejęta sytuacją.
– Przyjechała karetka! – krzyknął ktoś.
Instruktorka błyskawicznie odżyła. Poderwała się i rozpędziła kobiety niczym dzielna gospocha.
– Wystarczy, dziewczyny. Zróbmy przejście dla ratowników, dobra?
Jane wciąż klęczała przy Alice, z roztargnieniem poklepując ją po ramieniu. Nagle przestała.
– No nie. Dlaczego tobie zawsze się musi poszczęścić?
Alice przekręciła głowę i zobaczyła dwóch mężczyzn w granatowych kombinezonach. Szli w jej stronę ze sprzętem pierwszej pomocy. Zażenowana, próbowała usiąść.
– Leż, skarbie, nie ruszaj się! – zawołał wyższy.
– Wygląda zupełnie jak George Clooney – szepnęła jej do ucha Jane.
Miała rację. Alice od razu poprawił się nastrój. Poczuła się, jakby ocknęła się na planie _Ostrego dyżuru_.
– Cześć. – George Clooney przykucnął przy nich z dłońmi między kolanami. – Jak masz na imię?
– Jane – przedstawiła się Jane. – Ach, ona. Alice.
– Jak brzmi twoje pełne imię i nazwisko, Alice? – Delikatnie wziął ją za nadgarstek i przycisnął dwoma palcami tętno.
– Alice Mary Love.
– Przewróciłaś się, tak, Alice?
– Podobno. Nie pamiętam.
Łzy wezbrały jej pod powiekami i poczuła się wyróżniona, jak zawsze, gdy rozmawiała z osobą mającą choćby nikły związek z medycyną – nawet z farmaceutką w aptece. Winiła za to matkę – w dzieciństwie za bardzo chuchała i dmuchała na dzieci. Alice i Elisabeth wyrosły na okropne hipochondryczki.
– Wiesz, gdzie jesteś? – drążył George.
– Podobno na siłowni.
– Przewróciła się, ćwicząc na stepie. – Jane przez koszulkę poprawiła ramiączko stanika. – Widziałam. Zrobiła imponujące salto w tył i wyrżnęła głową w podłogę. Straciła przytomność na jakieś dziesięć minut.
Podeszła bliżej maniaczka stepu. Alice patrzyła na dyndający koński ogon, długie smukłe nogi i twarde, rzeźbione mięśnie brzucha.
– Przypuszczam, że na chwilę się rozproszyła – zwróciła się maniaczka stepu do George’a Clooneya konfidencjonalnym szeptem „między nami, zawodowcami”. – Nie polecam tych zajęć ciężarnym. Przed rozpoczęciem kursu pytałam, czy któraś nie spodziewa się dziecka.
– Który to tydzień, Alice? – spytał George.
– Trzynasty – odparła po sekundzie. – To znaczy, czternasty. Jestem w czternastym tygodniu.
Jakieś pół miesiąca temu zgłosiła się na badanie USG po dwunastym tygodniu. Rodzynek zrobił wtedy dziwnego fikołka, podobnego do figury tańca disco. Zupełnie jakby ktoś dźgnął go w plecy. Później Nick i Alice bawili znajomych, próbując odtworzyć ten ruch. Wszyscy uprzejmie chwalili i przyznawali, że to niezwykłe.
Położyła dłoń na brzuchu i dopiero wtedy dostrzegła, co ma na sobie. Adidasy i białe skarpetki. Czarne szorty i kusą żółtą koszulkę z błyszczącą naklejką ze złocistej folii. Przedstawiała, zdaje się, dinozaura z dymkiem, w którym było napisane: „Dinozaury wymiatają”. Wymiatają?!
– Co to za ciuchy? – zwróciła się oskarżycielskim tonem do Jane. – To nie są moje ubrania.
Jane spojrzała na George’a, unosząc brwi.
– Do mojej koszulki przyczepił się jakiś dinozaur. – Alice była oburzona.
– Jaki mamy dziś dzień tygodnia, Alice?
– Piątek – odparła pewnie. Trochę oszukiwała. Wykorzystała wzmiankę Jane o „piątkowych zajęciach stepu”. Cokolwiek by to znaczyło.
– Pamiętasz, co jadłaś na śniadanie? – George delikatnie dotykał jej czaszki. Drugi ratownik owinął jej wokół ramienia rękaw i zaczął pompować ciśnieniomierz.
– Tost z masłem orzechowym? – strzeliła, bo właśnie to najczęściej jadała.
– Nie wie, co jadłaś – wtrąciła się Jane. – Próbuje tylko ustalić, czy pamiętasz, co to było.
Rękaw ciśnieniomierza zaciskał się wokół ramienia Alice.
George usiadł na piętach.
– Bądź tak miła, Alice, i zechciej powiedzieć, jak się nazywa nasz zacny premier?
– John Howard. – Miała nadzieję, że to ostatnie pytanie z polityki, bo ta stanowiła jej piętę achillesową i nieodmiennie budziła w niej przerażenie.
Jane prychnęła z mieszanką pogardy i rozbawienia.
– Och. Przecież chyba wciąż jest premierem, prawda? – Alice najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Latami będą jej to wypominać. Och, Alice, naprawdę nie znasz nazwiska premiera? Czyżbyś przeoczyła wybory? – Jestem przekonana, że nim jest.
– A który mamy rok? – George nie wydawał się tym poruszony.
– Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty ósmy – odparła pewnie Alice. Tu nie miała cienia wątpliwości. Dziecko urodzi się w przyszłym, dziewięćdziesiątym dziewiątym.
Jane zakryła usta dłonią. George chciał coś powiedzieć, ale go powstrzymała. Położyła rękę na ramieniu Alice i bacznie się jej przyglądała oczami okrągłymi z podniecenia. Na koniuszkach rzęs drżały drobinki tuszu. Połączenie lawendowego dezodorantu i czosnkowego oddechu zwalało z nóg.
– Ile masz lat, Alice?
– Dwadzieścia dziewięć, Jane_. –_ Dramatyczny ton koleżanki działał jej na nerwy. O co jej chodziło? – Tyle samo co ty.
Jane odchyliła się i triumfująco spojrzała na George’a Clooneya.
– Właśnie dostałam zaproszenie na jej czterdzieste urodziny – oznajmiła.
To było tego samego dnia, kiedy Alice Mary Love poszła na siłownię i nieopatrznie wyrzuciła z życia jedną dekadę.2
Jane zapewniła, że chętnie pojechałaby z nią do szpitala, ale na drugą musi stawić się w sądzie.
– Po co jedziesz do sądu? – dopytywała się Alice, której bardzo odpowiadało, że koleżanka nie będzie jej towarzyszyć. Taka dawka Jane na jeden dzień absolutnie wystarczyła. Zaproszenie na czterdzieste urodziny? O czym ona mówiła?
Jane uśmiechnęła się dziwnie i przemilczała pytanie o sąd.
– Zadzwonię i poproszę, żeby ktoś czekał na ciebie w szpitalu.
– Nie ktoś. – Alice patrzyła, jak ratownicy rozstawiają nosze. Konstrukcja nie wyglądała na solidną. – Nick.
– Tak, oczywiście_,_ zadzwonię po Nicka_. –_ Jane dobitnie wypowiadała słowa, wykrzywiając usta, jakby występowała w pantomimie dla dzieci.
– Nie trzeba. Pójdę o własnych siłach – zwróciła się Alice do George’a Clooneya.
Nie lubiła, gdy ją podnoszono. Nawet kiedy robił to Nick, a był naprawdę silny. Bała się swojej wagi. Będzie się czuć okropnie, jeśli ratownicy dźwigając ją, zaczną stękać i jęczeć jak tragarze, gdy taszczą ciężkie meble.
– Nic mi nie jest. To tylko głowa – dodała.
– Doznałaś poważnego wstrząśnienia mózgu – odparł George. – Z urazami głowy nie ma żartów.
– Nie bądź taka. Noszenie atrakcyjnych kobiet to najprzyjemniejsza część tej roboty – odezwał się drugi ratownik. – Nie odbieraj nam tego.
– Właśnie, nie odbieraj im tego, Alice – zawtórowała Jane. – Z twoją głową coś nie tak. Ubzdurałaś sobie, że masz dwadzieścia dziewięć lat.
O co właściwie jej chodziło?
Alice położyła się i nie stawiała oporu, gdy mężczyźni sprawnie przenosili ją na nosze. Kiedy głowa opadła jej na bok, z bólu zrobiło jej się ciemno przed oczami.
– O, jeszcze twoja torba.
Jane wzięła spod ściany worek i położyła go przy poszkodowanej.
– To nie moje – zaprotestowała Alice.
– Właśnie że tak.
Wpatrywała się w duży płócienny plecak. Po czerwonej klapie maszerowały błyszczące dinozaury, identyczne jak ten na bluzce. Miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.
Ratownicy bez wysiłku podnieśli nosze. Cóż, widocznie przywykli do dźwigania największych ciężarów.
– Praca! – przeraziła się nagle. – Koniecznie zawiadom biuro. A w ogóle, skoro to piątek, co robimy tutaj, zamiast siedzieć w robocie?
– No właśnie, sama nie wiem! Co robimy tutaj, zamiast siedzieć w robocie? – powtórzyła Jane tym samym idiotycznie dobitnym tonem. – Ale nie przejmuj się. Zadzwonię do Nicka i zawiadomię biuro. Przypuszczam, że mówiąc o pracy, masz na myśli… hm… ABR Bricks?
– Owszem, Jane – przytaknęła ostrożnie Alice.
Pracowały w ABR od trzech lat. Czyżby biedactwo cierpiało na jakąś chorobę psychiczną?
– Koniecznie zawiadom Sue, że dziś nie przyjdę.
– Sue – powtórzyła wolno Jane. – Rozumiem, że masz na myśli Sue Mason?
– Tak, Jane. Sue Mason.
Wariatka, bez dwóch zdań.
Sue Mason była ich szefową – rygorystką, z hysiem na punkcie zaświadczeń lekarskich, punktualności i właściwego stroju biurowego. Alice nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pójdzie na urlop macierzyński i będzie mogła urwać się z tego przeklętego miejsca.
Teraz patrzyła, jak Jane odprowadza wzrokiem ją i ratowników. Koleżanka palcem wskazującym i kciukiem ścisnęła wargi. Wyglądała zupełnie jak ryba.
– Szybkiego powrotu do zdrowia! – zawołała instruktorka, stając przed grupą.
Jej głos, wzmocniony przez mikrofon przyczepiony do ucha, poniósł się po sali. Ratownicy nie doszli jeszcze do drzwi, gdy zadudniła rytmiczna muzyka. Alice obejrzała się i zobaczyła, że instruktorka energicznie wskakuje i zeskakuje z niskiej plastikowej platformy. Uczestniczki zajęć naśladowały każdy jej ruch na identycznych podstawkach.
– Dajemy, kobietki! Krok podstawowy i rozciągamy mięsień dwugłowy uda. Wykop, zamach i zaczynamy rodeo!
Kobiety wierzgały i kręciły nad głowami wyimaginowanym lassem.
No nie! __ Musi zapamiętać ten zwariowany dzień w najdrobniejszych szczegółach, żeby potem wszystko opowiedzieć Nickowi. A kiedy odtworzy „rodeo”, będzie śmiał się do łez. Tak, cały ten dzień to niezły ubaw.
Oczywiście, jeśli nie brać pod uwagę co bardziej przerażających elementów tej historii. Na przykład skąd się wzięła w siłowni? Do tego jeszcze w towarzystwie Jane Turner, która zachowywała się jak regularny czubek?
Przez przeszklone drzwi przeszli do długiej hali, wielkością dorównującej supermarketowi. Alice zupełnie nie poznawała otoczenia.
Wzdłuż stały rzędy skomplikowanych maszyn, obsługiwanych przez mężczyzn i przez kobiety. Wszyscy napinali mięśnie, próbując podnieść, przyciągnąć bądź odepchnąć ciężary ponad ich siły. Panowały tu cisza i skupienie jak w bibliotece. Nikt nie przerwał ćwiczeń, gdy ratownicy przechodzili z noszami. Wszyscy odprowadzali ich obojętnym, pustym wzrokiem, jakby patrzyli na relację telewizyjną.
– Alice!
Z bieżni zeskoczył mężczyzna, zsuwając słuchawki z głowy na ramiona.
– Co ci się stało?
Przysięgłaby, że pierwszy raz widzi tę zaczerwienioną twarz, pokrytą kropelkami potu. Wpatrywała się w niego, szukając w myślach jakiejś uprzejmej formułki. Czysty surrealizm: prowadzić rozmowę z nieznajomym, leżąc na noszach. Wszystko jasne. To sen. Jak ten, że zjawia się w piżamie na oficjalnym przyjęciu.
– Rozwaliła sobie bańkę – wyjaśnił za nią George Clooney. To nie była terminologia medyczna.
– Fatalnie! – Mężczyzna otarł ręcznikiem czoło. – Tego ci brakowało! I w dodatku przed taką akcją!
Próbowała zrobić smętną minę w związku z „taką akcją”. Może facet był kolegą Nicka i chodziło o jakąś służbową imprezę, o której powinna wiedzieć?
– Za to teraz może przystopujesz z tym świrowaniem na siłce, co, Alice?
– Ho – odparła. Nie miała pojęcia, co właściwie zamierzała powiedzieć, ale właśnie tak to zabrzmiało: ho.
Ratownicy szli dalej, nie zwalniając. Gość z powrotem wskoczył na bieżnię i dreptał dalej, wołając:
– Trzymaj się, Alice! Powiem Maggie, żeby zadzwoniła!
Przytknął kciuk do ucha, a najmniejszy palec do ust.
Przymknęła oczy. W brzuchu jej się gotowało.
– Dobrze się czujesz, Alice? – spytał George Clooney.
Uchyliła powieki.
– Trochę mi niedobrze.
– Normalka. Tego należy się spodziewać.
Zatrzymali się przed windą.
– Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jestem – przypomniała George’owi. Czuła, że warto o tym wspomnieć.
– Nie przejmuj się tym teraz – uspokoił ratownik.
Drzwi rozsunęły się z sykiem. Z windy wysiadła kobieta uczesana w ładnego, gładkiego boba.
– Alice! Dobrze się czujesz? Co się stało? – Miała nosową wymowę paniusi z wyższych sfer. – Co za zbieg okoliczności! Właśnie o tobie myślałam! Miałam do ciebie zadzwonić w związku z… hm… tym drobnym incydentem w szkole. Chloe o wszystkim mi opowiedziała. Moje ty biedactwo… I jeszcze to! Tego tylko ci brakowało przed jutrzejszym wieczorem i wielką chwilą!
Trajkotała jak katarynka. Tymczasem ratownicy wcisnęli się z noszami do windy i nacisnęli guzik parteru. Drzwi zasunęły się za kobietą, która – jak wcześniej facet na bieżni – przykładała do ucha wyimaginowaną słuchawkę telefoniczną, a w tej samej chwili ktoś zawołał:
– Ta na noszach! To Alice Love?
– Masz dużo znajomych – skomentował George.
– Nie – odparła. – Bynajmniej.
Przypomniały się jej słowa Jane: „Właśnie dostałam zaproszenie na jej czterdzieste urodziny”.
Przekręciła głowę i zwymiotowała prosto na lśniące, czarne buty George’a Clooneya.
Praca domowa Elisabeth zadana przez dra Hodgesa
Właśnie kończyła się przerwa na lunch, kiedy zadzwonił telefon. Za pięć minut miałam wrócić na salę. Powinnam być właśnie w łazience i sprawdzać, czy między zębami nie zostały resztki jedzenia. Odezwała się: „Elisabeth? O, cześć, tu Jane. Pojawił się problem”, jakby na świecie była tylko jedna Jane (ktoś z takim imieniem powinien odruchowo podawać też nazwisko), a ja nerwowo przeszukiwałam w pamięci: Jane, Jane, Jane z problemem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to Jane Turner. Jane od Alice.
Wyjaśniła, że Alice przewróciła się w czasie zajęć stepu.
Pięknie. Na sali czekało na mnie stu czterdziestu trzech uczestników kursokonferencji. Siedzieli przy stolikach, nalewali sobie schłodzonej wody mineralnej albo ssali miętówki i ściskając w rękach długopisy, wpatrywali się w podium. Każdy wyłożył dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąt dolarów – albo dwa i pół tysiąca, jeśli skorzystał z oferty „kto pierwszy, ten lepszy” – żeby wysłuchać mojej prelekcji. Tyle właśnie płacą, żebym nauczyła ich, jak opracować skuteczną kampanię bezpośrednią. Wiem, obrzydliwy świat handlu i reklamy jest panu całkowicie obcy. Zgadza się, doktorze Hodges? Widziałam, jak uprzejmie kiwał pan głową znudzony, kiedy próbowałam wyjaśnić, na czym polega mój zawód. Pewnie nawet nie przemknęło panu przez myśl, że te listy i broszury, które pan dostaje pocztą, zostały napisane przez prawdziwych, żywych ludzi. Takich jak ja. Założę się, że na skrzynce na listy umieścił pan naklejkę „Żadnych broszur, ulotek i wszystkich tych śmieci”. Proszę się nie obawiać. Nie będę miała o to żalu.
Tak czy inaczej, nie był to najlepszy moment, bym rzucała wszystko i pędziła do siostry, bo przytrafił jej się wypadek na siłowni (niektórzy z nas muszą pracować i nie mają czasu, żeby w środku dnia urwać się na trening). Zwłaszcza że nadal z nią nie rozmawiałam po incydencie z mufinkami bananowymi. Tak, pamiętam. Obszernie rozmawialiśmy o tym, bym spróbowała popatrzeć na jej zachowania z bardziej „racjonalnej perspektywy”, ale i tak nie odzywam się do niej. (Naturalnie, sama Alice nie ma o tym pojęcia, ale proszę dać mi prawo do tej dziecinnej satysfakcji).
Czy to coś poważnego?, spytałam Jane, przyznaję, wyniośle i z rozdrażnieniem. Nawet mi nie zaświtało, że Alice mogło przytrafić się coś naprawdę złego.
„Wydaje jej się, że jest rok dziewięćdziesiąty ósmy, że ona ma dwadzieścia dziewięć lat i pracujemy razem w ABR Bricks”. To raczej poważne. W każdym razie bardzo niepokojące.
A potem dorzuciła: „Och, pewnie wiesz, że jest w ciąży?”.
Bardzo się wstydzę swojej reakcji. Na usprawiedliwienie mam tylko, doktorze Hodges, że była jak kichnięcie – przyszła sama i nie mogłam nad nią zapanować.
W jednej chwili z brzucha do głowy chlusnęła fala niepohamowanej, rozdygotanej furii. Daruj, Jane, powiedziałam, ale muszę kończyć. I rozłączyłam się.
George Clooney z filozoficznym spokojem przyjął obrzyganie mu butów. Zdruzgotana Alice próbowała zerwać się z noszy i jakoś je wyczyścić (Gdyby tylko znalazła chusteczkę! Może w tej dziwnej torbie?), ale ratownicy surowo przykazali, by się nie ruszała.
Kiedy w karetce przypięli ją pasami, ból brzucha ustąpił. Nieskazitelnie białe, plastikowe wnętrze działało na nią kojąco. Wszystko wydawało się sterylnie czyste, solidne i rzeczowe.
Do szpitala jechali dostojnie. Czuła się, jakby podróżowała taksówką. Żadnego wycia syren, migoczących świateł, pisku opon i wymuszania pierwszeństwa.
– Jeszcze nie umieram? – zwróciła się do George’a. Jego kolega prowadził, a on został z nią z tyłu. Zauważyła, że miał gęste brwi. Nick też miał wielkie, krzaczaste. Którejś nocy próbowała trochę je uregulować, ale wydarł się tak, że bała się, czy zaniepokojona sąsiadka, pani Bergen, nie wezwie policji.
– Ani się obejrzysz, jak wrócisz na siłownię – powiedział.
– Nie chodzę na siłownię – upierała się. – Uważam to za stratę czasu.
– Nic dodać, nic ująć. – Uśmiechnął się i poklepał ją po ramieniu.
Patrzyła na przemykające za jego głową urywki billboardów, biurowców i kawałki nieba.
Niech będzie, drobiazg. Tylko przez „rozwaloną bańkę” tak dziwnie się czuje. To przecież po prostu dłuższa, bardziej realistyczna wersja tego dziwnego uczucia, jakie ogarnia człowieka, gdy budzi się w obcym miejscu na wakacjach, nie pamiętając, gdzie jest. Nie ma powodów do paniki. To wręcz interesujące! Musi tylko się skupić.
– Która godzina? – zapytała.
– Dochodzi pora lunchu. – George zerknął na zegarek.
Dobra. Pora lunchu. Piątkowy lunch.
– Dlaczego spytałeś, co jadłam na śniadanie?
– Standardowe pytanie, zadawane osobom z urazem czaszki. Żeby ocenić stan umysłu.
Czyli gdyby przypomniała sobie, co jadła na śniadanie, pozostałe elementy układanki też wróciłyby na miejsce.
Śniadanie. Dziś rano. Och, na litość, musi to pamiętać.
Wizja codziennego śniadania jasno malowała się w jej głowie. Dwa tosty wyjęte z opiekacza, bulgotanie czajnika i promienie porannego słońca oświetlające brązową plamę na linoleum, która wyglądała, jakby można było ją raz-dwa wyszorować, choć za nic nie chciała zejść. Śniadanie to też nerwowe zerknięcia na zegar kolejowy, który dostali od matki Nicka na nowe gospodarstwo, i płonna nadzieja, że jednak wskaże wcześniejszą godzinę (a zawsze wskazywał późniejszą, niż Alice przypuszczała). To także trzeszczenie porannej audycji w ABC – zasmucone, przejęte głosy rozprawiały o światowych problemach. Nick, słuchając uważnie, rzucał czasem: „Jaja sobie robią?”, podczas gdy Alice puszczała to mimo uszu i udawała, że śpi.
Ani ona, ani Nick nie lubili wcześnie wstawać. Doceniali, że to ich łączy – oboje mieli za sobą związki z nieznośnymi, rozświergotanymi rannymi ptaszkami. Rano warczeli albo odzywali się monosylabami. Czasem grali i ich poranna zgryźliwość była przesadzona, ale czasem nie. Nawet wtedy jednak nie obrażali się na siebie, bo wiedzieli, że wieczorem, po pracy, znowu będą sobą.
Alice próbowała przywołać wspomnienie jakiegoś szczególnego śniadania.
Na przykład jak wtedy – w lodowaty poranek, w połowie remontu kuchni. Na dworze lało jak z cebra. Zapach farby wdzierał się do nozdrzy, kiedy siedząc na podłodze – bo wszystkie meble były przykryte folią malarską – bez słowa jedli tosty z masłem orzechowym. Była w nocnej koszuli, na którą zarzuciła rozpinany sweter. Na nogi wciągnęła stare piłkarskie getry Nicka. Mąż zdążył się już ogolić i ubrać do pracy. Brakowało mu tylko krawata. Poprzedniego wieczoru mówił, że czeka go ważna prezentacja. Panicznie się bał, zwłaszcza że miał wystąpić przed Łysym Neptkiem, Pieprzonym Megatronem i samym Panem Bogiem w jednej osobie. Alice, która nienawidziła publicznych wystąpień, poczuła wtedy, jak żołądek jej się ściska ze współczucia. Tego ranka Nick wypił łyk herbaty, odstawił kubek i otworzył usta, by ugryźć kawałek tostu. W tej samej chwili kęs upadł na przód jego ulubionej koszuli w błękitne prążki i przywarł do tkaniny. Popatrzyli na siebie z przerażeniem. Wolno oderwał tost od koszuli i odsłonił wielką, trójkątną, tłustą plamę. „To była moja jedyna czysta koszula”, powiedział tonem człowieka, któremu właśnie zadano śmiertelną ranę, po czym wziął kromkę i pacnął się nią w czoło.
„Wcale nie”, powiedziała wtedy Alice. „Wczoraj, kiedy grałeś w squasha, wyskoczyłam do pralni”. Nie dorobili się jeszcze pralki, więc korzystali z pobliskiej pralni automatycznej. Nick odlepił z twarzy tost. „Nie wierzę”. „To uwierz”. Wtedy przeczołgał się między puszkami farby, ujął jej twarz w dłonie i wycisnął na jej ustach długi, czuły pocałunek o smaku masła orzechowego.
To jednak nie było dzisiejsze śniadanie. Tamto wydarzyło się miesiące temu, albo tygodnie, albo coś. Kuchnia została odnowiona. A ona nie była jeszcze w ciąży. Piła kawę.
Pamiętała też serię śniadań, kiedy odbiło im na punkcie zdrowego odżywiania i przez kilka dni jedli jogurty ze świeżymi owocami. Kiedy to było? Mimo początkowych szumnych deklaracji dość szybko stracili entuzjazm.
Poza tym jeszcze śniadania, kiedy Nick wyjeżdżał w delegację. Jadła wtedy tosty w łóżku, sycąc się romantycznym bólem rozstania, jakby Nick był marynarzem albo żołnierzem. Nieco przypominało to rozkoszowanie się głodem, kiedy miało się w perspektywie sutą kolację.
Albo śniadanie, kiedy potwornie się ścięli – powykrzywiane twarze, płonące oczy i trzaskanie drzwiami – bo zabrakło mleka. To nie było miłe. (Na pewno nie chodziło o dzisiejsze. Pogodzili się tego samego wieczoru w czasie przedstawienia, w którym najmłodsza siostra Nicka grała niewielką rólkę. Szkoła wystawiła jakąś porażająco długą postmodernistyczną sztukę, z której ani Alice, ani Nick wiele nie rozumieli. „A tak na marginesie, wybaczam ci”, nachylił się do niej Nick i szepnął jej do ucha. „Zaraz, zaraz”, odszepnęła. „To ja ci wybaczam”. „Cicho! Oboje!”, syknęła kobieta przed nimi, skarciła ich wzrokiem jak rozgniewana belferka. Zaczęli chichotać histerycznie, aż musieli wyjść z teatru, przeciskając się między widzami, a po wszystkim jeszcze dostali potężną burę od siostry Nicka).
No i wreszcie śniadanie, kiedy burkliwie odczytywała litanię propozycji imienia dla dziecka, a on równie burkliwie odpowiadał „tak” lub „nie”. To było miłe, bo tego ranka oboje zdecydowanie tylko udawali niezadowolenie. „Nie wierzę, że pozwalają, byśmy sami nadali imię”, powiedział wtedy Nick. „To powinno być przywilejem władcy krainy”. „Albo królowej”, dodała Alice. „O nie, nigdy nie pozwoliliby kobiecie nadawać imienia”, oburzył się Nick. „Za żadne skarby świata”.
Czy to było ich dzisiejsze śniadanie? Nie. To wydarzyło się… jakiś czas temu. Na pewno nie dzisiaj.
Nie miała zielonego pojęcia, co jadła tego ranka.
– Powiedziałam, że jadłam tost z masłem orzechowym, bo to zwykle jadam na śniadanie – przyznała się George’owi Clooneyowi. – Kompletnie nie pamiętam dzisiejszego śniadania.
– Nie przejmuj się, Alice. Też nie pamiętam, co jadłem na śniadanie.
I taki człowiek ocenia jej stan umysłu! Czy on w ogóle wie, co robi?
– Może też miałeś wstrząs mózgu?
Roześmiał się wymuszenie. Jakby tracił zainteresowanie Alice. Liczył, że następny przypadek okaże się ciekawszy? Pewnie najbardziej lubił bawić się defibrylatorem. Gdyby była ratownikiem medycznym, też by ją do tego ciągnęło.
Którejś niedzieli próbowała wyciągnąć Nicka na plażę, ale on, skacowany, leżał jak martwy na kanapie z zamkniętymi oczami, nie reagując na namowy. „O nie! Pacjent schodzi!”, zawołała. Chwyciła plastikowe łopatki kuchenne, potarła jedną o drugą, przyłożyła je do piersi Nicka, wydając polecenie: „Zaczynamy reanimację!”. Mąż posłusznie drgnął jak rażony prądem, ale nie ruszał się, póki nie krzyknęła: „Nie oddycha! Siostro, trzeba włożyć sondę! Ale już!” i próbowała wepchnąć mu do gardła słomkę.
Karetka zatrzymała się na światłach, Alice poprawiła się na noszach. Czuła się obco w swoim ciele. Była zmęczona, a jednocześnie rozsadzała ją dziwna, rozedrgana energia, która pchała do działania, kazała ruszyć się, coś osiągnąć. To pewnie ciąża. Wszyscy powtarzali, że kobieta czuje się wtedy dziwnie.
Przyciągnęła brodę do szyi, żeby jeszcze raz przyjrzeć się swojemu dziwacznemu, przepoconemu strojowi. Normalnie przecież nie włożyłaby czegoś takiego. Nigdy nie nosiła żółtych rzeczy ani kusych podkoszulków na ramiączkach. Znów wezbrała w niej panika. Opuściła głowę i wbiła wzrok w sufit karetki.
Problem w tym, że nie pamiętała też, co jadła wczoraj na kolację.
Pustka. Czarna dziura.
Jej danie z fasoli i tuńczyka? Ulubione curry jagnięce Nicka? Nie miała pojęcia.
Nie ma powodów do niepokoju. Dni powszednie i tak zlewały się w pamięci w jedno. Spróbuje sobie przypomnieć, co robiła w ostatni weekend.
W głowie zaczęły się kotłować wspomnienia różnych weekendów, jakby ktoś opróżnił w jej czaszce kosz z bielizną. Siedzenie na trawie w parku i czytanie gazet. Pikniki. Wędrówki po centrach ogrodniczych i sprzeczki o rośliny. Odnawianie domu. Ciągłe, nieustanne odnawianie domu. Kina. Kolacje. Kawa z Elisabeth. Poranny niedzielny seks, po nim sen, po nim croissanty z wietnamskiej piekarni. Urodziny przyjaciół. Czasem ślub. Wyjazdy. Spotkania z rodziną Nicka.
Mimo wszystko czuła jednak, że żaden z tych punktów nie dotyczy ostatniego weekendu. Nie potrafiła określić czasu i miejsca poszczególnych sytuacji. Niedawno czy już dawno temu. Po prostu – wydarzyły się.
Najgorsze, że nie potrafiła podczepić siebie pod „dzisiaj”, „wczoraj” ani nawet „ubiegły tydzień”. Bezradnie dryfowała nad kalendarzem niczym balon w powietrzu.
Nagle w myślach zobaczyła szare, zachmurzone niebo, pod którym unosiły się pęki różowych balonów, związanych białymi wstążkami jak bukiety kwiatów. Ostry wiatr targał nimi gwałtownie, z gniewem. Serce Alice ścisnął przejmujący smutek.
Potem uczucie odeszło niczym fala mdłości.
Jejku. Co to mogło być?
Tęskniła za Nickiem. On wszystko by naprawił. Powiedziałby jej dokładnie, co jedli wczoraj na kolację i jak spędzili ostatni weekend.
Na szczęście będzie czekał na nią w szpitalu. Może nawet kupi kwiaty. Pewnie już kupił. Oby nie, nie stać ich na takie ekstrawagancje.
Oczywiście w głębi ducha liczyła, że kupi_._ Należały jej się kwiaty. Zabrała ją karetka.
Pojawił się kolejny obraz. Wysokie czerwone róże z gipsówką w kryształowym wazonie, który dostali w prezencie ślubnym od kuzynów Nicka. Skąd to wyobrażenie? Nick nigdy nie dawał jej róż. Wiedział, że lubiła je tylko na krzakach, w ogrodzie. Róże z kwiaciarni nie pachniały i, nie wiedzieć czemu, kojarzyły się Alice z seryjnymi mordercami.
Karetka zatrzymała się i George wstał, nie rozprostował się do końca, by nie uderzyć głową w sufit.
– Jesteśmy na miejscu, Alice. Jak się czujesz? Wyglądasz, jakbyś snuła rozważania nad sensem istnienia.
Pchnął tylne drzwiczki. Do karetki wpadły ostre promienie słońca, które raziły Alice w oczy.
– Nie spytałam, jak właściwie masz na imię?
– Kevin – odparł George przepraszająco, jakby wiedział, że ją rozczaruje.
Praca domowa Elisabeth zadana przez dra Hodgesa
Jeśli mam być szczera, doktorze Hodges, praca działa na mnie trochę jak narkotyk, przyznaję ze wstydem. Naturalnie, nie jest to prawdziwy haj. Ale solidny zastrzyk adrenaliny, owszem. Światła przygasają, rozmowy cichną. Wchodzę na podium i czekam, aż Layla ze śmiertelną powagą, jakby chodziło o start rakiety NASA, da mi znak, że mogę zaczynać. Pada na mnie blask reflektora, oślepiający jak mocne słońce. Słyszę pobrzękiwanie szklanek z wodą i stłumione pokasływania. Lubię chłód klimatyzowanych hotelowych sal konferencyjnych i ich zapach, kojarzący się z czystością, schludnością i rzeczowością. Ta atmosfera mnie uspokaja. A kiedy się odzywam, mikrofon wygładza mój głos, ton nabiera autorytatywnego brzmienia.
Oczywiście zdarza się też, że wychodzę na scenę, jakby przytłoczona ciężarem. Garbię się wtedy, pochylam głowę. Przypominam starą jędzę. Najchętniej przysunęłabym mikrofon do ust i zapytała: „Drodzy państwo, jaki to ma sens? Wyglądacie na sympatycznych, dlatego pomóżcie mi i powiedzcie, czemu to służy?”.
A przecież doskonale znam odpowiedź.
Uczestnicy kursu pomagają mi spłacić kredyt. Każdy indywidualnie zrzuca się na nasze zakupy, nasze rachunki za prąd oraz wodę i rozliczenia Visy. Wszyscy razem zaś szczodrze zrzucają się na strzykawki, bezkształtne koszulki szpitalne i na ostatniego anestezjologa o oczach łagodnych jak u psa, który trzymał mnie za ręką i mówił: „A teraz zaśnij, skarbie”. Nieważne, zbaczam z tematu. Ale pan przecież chce, żebym zbaczała. Mam pisać, pisać i jeszcze raz pisać – cokolwiek przyjdzie mi na myśl. Na pańskiej twarzy zawsze gości wyraz łagodnego zainteresowania, ale może i panu zdarzają się takie dni? Wpadam do gabinetu, nie mogąc się doczekać, kiedy wyleję z siebie wszystkie smutki i wyrzucę najdrobniejsze, żałosne szczegóły swojej egzystencji, pan zaś marzy tylko, by oprzeć łokcie na stole, ułożyć brodę na dłoniach i powiedzieć: „Czemu to właściwie służy, Elisabeth?”. Po czym natychmiast przypomina pan sobie, że cel jest prosty. Płacę za pańskie rozliczenie Visy, kredyt, zakupy… i tak kółko się zamyka.
Wspomniał pan ostatnio, że poczucie bezsensu stanowi objaw depresji, ale ja wcale nie cierpię na depresję. Doskonale wiem, w czym rzecz. Wszystko sprowadza się do pieniędzy.
Kiedy rozłączyłam się z Jane, telefon natychmiast zaczął znowu dzwonić (pewnie pomyślała, że straciłam zasięg). Wyłączyłam aparat w połowie sygnału. „Czasem się zastanawiam”, odezwał się przechodzący obok mężczyzna, „czy nie lepiej by nam się żyło bez tego cholerstwa”. „Racja”, odparłam. „Zasrane badziewie!”. (Nigdy przedtem nie wypowiedziałam na głos tych słów. Same nagle wskoczyły mi do głowy. I spodobały mi się. Możliwe, że powtórzę je na najbliższej sesji i zobaczę, czy się pan skrzywi). On zaś dodał: „A tak w ogóle, gratuluję warsztatów. Byłem na dziesiątkach takich konferencji i pierwszy raz słyszę, że prelegent mówi do rzeczy”.
Facet próbował ze mną flirtować. To się zdarza. Przypuszczam, że tak działają na mężczyzn mikrofon i światła reflektorów. Zabawne. Przecież każdy mężczyzna z daleka powinien zobaczyć, że cała zmysłowość i seksualność została ze mnie wyssana. Czuję się jak zasuszony owoc. Tak, właśnie tak się czuję. Jestem wysuszoną śliwką, doktorze Hodges. Nie soczystą i kuszącą, ale twardą, pomarszczoną, zasuszoną śliwką bez smaku, którą przeżuwa się z obrzydzeniem.
Wzięłam parę oddechów, zaciągnęłam się kojącym, klimatyzowanym powietrzem. Przyczepiłam mikrofon do żakietu. Tak się spieszyłam, by wrócić na scenę, że aż drżałam. Mam wrażenie, że dziś po południu na kilka minut straciłam poczytalność, doktorze Hodges. Porozmawiamy o tym na najbliższej sesji.
A może chwilowa niepoczytalność to tylko wymówka, tłumacząca niewybaczalne zachowanie. Może wstyd nie pozwoli mi przyznać się, iż rozłączyłam się na wieść, że moja jedyna siostra miała wypadek. Już ustawiam pod pana całą sytuację. Chcę wyjść na poobijaną i zranioną, by poczuł pan, że może coś dla mnie zrobić. Chcę też, żeby uznał mnie pan za sympatyczną, doktorze Hodges. Poranioną, sympatyczną osobę.
Wkroczyłam na podium niczym gwiazda rocka i zaczęłam mówić o „wizualizowaniu swoich perspektyw”. Byłam jak w transie. Słuchacze jedli mi z ręki. Śmiali się, kiedy chciałam. Przekrzykiwali się, udzielając odpowiedzi. A w czasie, gdy wszyscy dokonywaliśmy wizualizacji swoich perspektyw, ja widziałam swoją siostrzyczkę.
Urazy głowy bywają poważne, myślałam.
Nick wyjechał i wypadek Alice nie jest właściwie zmartwieniem Jane, myślałam.
I wreszcie – w dziewięćdziesiątym ósmym Alice była w ciąży z Madison, pomyślałam.