Kilometr zerowy. Droga do szczęścia - ebook
Kilometr zerowy. Droga do szczęścia - ebook
Ile jesteś w stanie poświęcić, żeby uratować przyjaciółkę?
Maëlle pracuje jako dyrektorka finansowa w start-upie. Długie godziny w biurze sprawiają, że kobieta nie ma czasu na refleksję nad własnym życiem, rozwijanie pasji ani miłość.
Wszystko zmienia się w momencie, kiedy przyjaciółka prosi ją o pomoc. Maëlle ma wybrać się do Nepalu, by zdobyć manuskrypt, który pomoże Romane pokonać chorobę.
Pełna wątpliwości i strachu, postanawia wyruszyć w Himalaje. Niespodziewana wyprawa całkowicie odmienia życie zabieganej kobiety. Choć początkowo trudno jej się przyzwyczaić do surowych warunków, każdy dzień podróży pozwala jej na chwilę zwolnić, pozbyć się uprzedzeń i otworzyć na piękno świata i ludzi. Poza zasięgiem sieci komórkowej, internetu i z dala od zawodowych zobowiązań Maëlle wreszcie znajduje czas na to, żeby zajrzeć w głąb własnego serca.
Czy wyprawa do Sanktuarium Annapurny będzie jej kilometrem zerowym?
Kogo jeszcze, oprócz przyjaciółki, uratuje Maëlle?
Kilometr zerowy od 2017 roku nie schodzi z francuskich list bestsellerów, a w plebiscycie na ukochaną książkę Francuzów zajął znakomite 11. miejsce!
To lektura idealna na wielbicielek Jedz, módl się, kochaj, Alchemika i Dzikiej drogi!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9482-0 |
Rozmiar pliku: | 1 017 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potrzeba większej siły charakteru, by zrozumieć przeciwnika, niż by go pokonać.
Sébastien Provost
Złapałam taksówkę i przejechałam przez pół Paryża do Panteonu. Ostatni raz byłam w tej dzielnicy pięć lat temu, kiedy wygłosiłam wykład w École normale supérieure (ENS). Z powodu braku funduszy zdecydowaliśmy się na lobbing bezpośredni w najlepszych uczelniach inżynierskich, pragnąc przyciągnąć wielu uzdolnionych ludzi do stworzonej przez nas firmy: start-upu geniuszy, w którym od ośmiu lat dwoiłam się i troiłam od rana do nocy, licząc na cud. Zakres obowiązków na moim stanowisku dyrektorki finansowej bardzo szybko się rozszerzył: stałam się dyrektorką do spraw prawnych, dyrektorką do spraw zasobów ludzkich, dyrektorką oddziałów regionalnych. Uczyłam się wszystkiego, czego tylko mogłam, i padałam z nóg.
Zostało mi niewiele czasu, by pozamykać wszystkie bieżące sprawy i wreszcie cieszyć się kilkoma dniami wakacji. Jak w każdy czwartek wyszłam z biura wcześniej, by pójść na siłownię. W programie dziewięćdziesiąt minut na bieżni… Biegłam pogrążona w swoich myślach, obojętna na ludzi zmieniających się na przyrządach wokół mnie. A potem przypomniałam sobie, że muszę jeszcze dokończyć zakupy w internecie.
Co było tak pilne, że Romane tak bardzo nalegała na spotkanie? Nie widziałyśmy się prawie od roku.
– Maëlle, muszę z tobą porozmawiać. Spotkajmy się jutro o dziesiątej rano, na ulicy Ulm, pod numerem dwudziestym szóstym.
– Co się stało? Czy to nie może poczekać do weekendu?
– Nie, to naprawdę ważne. Przyjedź! – powtórzyła Romane oschłym tonem, po czym pożegnała się czule, jak to ona potrafiła, i rozłączyła się, nie słuchając moich argumentów.
Po krótkiej chwili osłupienia spróbowałam oddzwonić, ale zderzyłam się z jej automatyczną sekretarką. W końcu wysłałam jej esemes: „Jutro nie bardzo mi pasuje. Może niedzielny brunch w Angelinie?”. W tej słynnej herbaciarni pod arkadami Tuileries często zwierzałyśmy się sobie przy późnym śniadaniu. Opowiadałyśmy o swoim życiu: o nagłych wypadkach, rozczarowaniach, miłościach, zwłaszcza miłościach! Odpowiedź na wiadomość przyszła natychmiast: „Muszę z tobą porozmawiać. Liczę na ciebie, przyjaciółko”.
Romane nie była typem osoby, która prosi o pomoc. Ta trzydziestoczteroletnia Libanka imponowała zarówno wzrostem, jak i osiągnięciami. Życie jej nie oszczędzało, ale każda trudność czyniła ją silniejszą – dzięki nim stawała się twardsza, niczym skóra w miejscu zagojonej rany.
Poznałyśmy się w Sciences Po, czyli Instytucie Nauk Politycznych. Ona jednak ostatecznie postanowiła zostać lekarką. Wiedziała o mnie wszystko i zdradziła mi wiele na swój temat. Byłyśmy nierozłączne. Nie było między nami tematów tabu, poza jej dzieciństwem w Bejrucie, o którym wspomniała tylko raz, w czasie naszej tajnej nocnej eskapady. Opowiedziała o wydarzeniach, które zdawały mi się należeć do innego stulecia: wojna, bomby, strach… a potem nigdy już nie wróciła do swojej przeszłości. Zafascynowały mnie siła i odwaga, które z niej emanowały. Romane bardzo młodo wyszła za mąż, prawdopodobnie przestrzegając rodzimej tradycji. Przeżyła trzy porody, jeden po drugim, po czym rzuciła się w wir pracy, jakby chciała nadrobić cały ten czas zmarnowany na spełnianie wymagań kulturowych. I nadrobiła! W ciągu pięciu lat udało jej się zdobyć wysokie stanowisko w znanej na całym świecie firmie farmaceutycznej. Rzadko ją widywałam, ale czytałam o niej w gazetach. W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zapraszała mnie na lunch, lecz ja odmawiałam. Sama przechodziłam ciężki okres w pracy. Teraz jednak skończyły mi się argumenty, więc się poddałam. „OK, Romane, przyjdę”.
Nie było korków. Po niespełna dwudziestu minutach taksówka minęła Conservatoire national des arts et métiers i kierowca wysadził mnie na rogu ulic Claude-Bernard i Ulm. Byłam kwadrans przed czasem. Skorzystałam więc z okazji, by wstąpić do restauracji na kawę, która pomogłaby mi dojść do siebie po niespokojnej nocy, spędzonej na domysłach co do powodów tego tajemniczego spotkania.
Byłam jedyną klientką, nie licząc mężczyzny leżącego na ladzie baru z kieliszkiem białego wina w ręku, wygłaszającego teorie na temat nieudolności naszego prezydenta w walce z kryzysem. Młody tyczkowaty barista w stroju kelnera przysłuchiwał się mu z niepokojącym zainteresowaniem. Aromat wydobywający się z ekspresu do kawy mieszał się z dochodzącymi z kuchni zapachami dania dnia: czwartkowego gulaszu cielęcego, jak wypisano na tablicy, wzbogaconymi oparami płynu do dezynfekcji z wciąż wilgotnej podłogi. Kelner natychmiast przyniósł mi zamówienie, położył rachunek na stole i wrócił do ożywionej dyskusji z pijanym klientem przy barze.
Pogrążyłam się z powrotem w swoich myślach. Zachowanie Romane było niecodzienne. To dziwne spotkanie, rano w środku tygodnia, zupełnie do niej nie pasowało. Co chciała mi powiedzieć? Dlaczego dzisiaj?
O 9.55 wyszłam z restauracji i przeszłam przez ulicę, depcząc jesień. Pożółkłe liście platana wirowały między moimi nogami w walcu na trzy pas: moja prawa stopa je rozrzucała, lewa kontynuowała taniec, po czym wiatr przynosił mi je z powrotem w nieustającym wirze. Choć niebo było błękitne, rześkość poranka nie pozwalała zapomnieć, jaką mamy porę roku.
Szłam w górę ulicy Ulm, aż zatrzymałam się przed jednym z wejść do ENS. Gdy byłam jeszcze studentką, poderwałam uczącego się tu chłopaka, a on załatwił mi kartę wstępu do tutejszej biblioteki, która pozwoliła Romane i mnie korzystać przez cały rok z archiwum i niepublikowanych rękopisów oraz odbywać serdeczne spotkania! Zaskoczyło mnie, że Romane umówiła się ze mną właśnie tutaj, bo od tamtej pory nigdy tu razem nie przyszłyśmy.
Kiedy stałam przed żelazną bramą, wracały do mnie wszystkie piękne wspomnienia, lecz wtedy mój wzrok padł na numer: 45. To nie ten podała mi wczoraj Romane. Miałyśmy się spotkać pod numerem 26. Poczekałam jeszcze pięć minut, ale nie dostrzegłszy jej, poszłam pod wskazany numer. Romane nigdy się nie spóźniała i nie tolerowała spóźnień u innych. Zobaczyłam, że macha do mnie z oddali, więc przyspieszyłam kroku. Sportowy styl był dla niej zupełnie nietypowy. W czarnej błyszczącej parce, obcisłych dżinsach i wysokich trampkach wydawała się gotowa na porządny spacer po lesie. Nachodząca na oczy szara wełniana czapka wprawiła mnie w jeszcze większe zdumienie. Rzuciłam się jej na szyję, a ona przytuliła mnie mocno, jak zawsze.
– Co mają znaczyć te wszystkie tajemnice? Co tak ważnego masz mi do powiedzenia? Przyszłam, ale mam dziś rano mało czasu, wiesz, jak jest… praca!
Romane słuchała, nie przerywając. Uderzyły mnie smukłość jej twarzy, gładka matowa cera i spojrzenie – zarazem łagodne i zdecydowane. Mimo emanującej z niej siły tego ranka zdawała się bardzo krucha. Całkowicie wydepilowała brwi, zastępując je kreskami narysowanymi ciemną kredką. Uznałam, że to wielka szkoda, ale nie podzieliłam się z nią swoimi odczuciami.
W odpowiedzi uniosła głowę w kierunku numeru 26. Podążyłam za jej wzrokiem: nad drzwiami wejściowymi górowała wielka szara tablica z napisem „Szpital”, a obok widniało logo Instytutu Curie. Dopiero teraz dostrzegłam ten ogromny budynek zajmujący jedną trzecią ulicy.
– Co my tu… robimy? – Zamarłam, czując, jak strach ścina mi krew w żyłach, a ciałem wstrząsa dreszcz. Stałam jak sparaliżowana, nie wiedząc, co powiedzieć. Próbowałam się uspokoić, szukałam jej pięknych czarnych loków prześwitujących między grubymi splotami jej czapki, ale ich nie było. Zasłoniłam usta dłońmi, by ukryć oszołomienie. Nie mogłam oderwać wzroku od jej twarzy. Z oczu popłynęły mi łzy, a głos uwiązł w gardle.
– Bystra jak zawsze – szepnęła, biorąc mnie w ramiona.
Instytut Curie od dziesięcioleci walczy z rakiem, więc nie było trudno złożyć wszystko w całość. Próbowałam znaleźć w sobie siłę i nie pozwolić, by emocje wzięły górę. Nogi się pode mną ugięły, ale wzięłam się w garść.
– Cholera, Romane… tylko nie ty!
Spojrzała na mnie zrezygnowana.
– Ja tak samo jak inni, Maëlle – odparła, po czym kontynuowała stanowczym głosem: – Cóż, nie przyprowadziłam cię tutaj, żeby się nad sobą użalać. Wiem, że się spieszysz, mam tu zaraz chemię, chodź ze mną, to ci wytłumaczę, dlaczego dzwoniłam.
– Chemię?
– Tak, ale nie martw się, to nie jest zaraźliwe. No chodź, bo się spóźnię.
Oszołomiona, poszłam za nią. Romane minęła recepcję, nie zatrzymując się. Poczułam w nozdrzach zapach szpitala. To połączenie środków dezynfekcyjnych i bólu sprawiło, że pożałowałam swojego wypadu do kawiarni. Nie wiedziałam, która z nas była bardziej chora, ale w tamtej chwili byłam przekonana, że jednak ja!
Po przebyciu ciemnego korytarza, który zdawał się nie mieć końca, dotarłyśmy do czegoś w rodzaju śluzy, zewnętrznej galerii o długości około dwudziestu metrów, łączącej dwa budynki. Romane przystanęła. Centrum chemioterapii znajdowało się w innym sektorze. Pokryty pleksą łącznik przepuszczał światło, ale ja czułam się tak, jakbym wchodziła do celi śmierci. Nogi, na których i tak już ledwo stałam, coraz bardziej mi się trzęsły, serce biło jak oszalałe, a żołądek podszedł mi do gardła. Minęłyśmy pierwszą pacjentkę, z łysą głową, bez brwi i rzęs. Potem kolejną, z kroplówką w ręku, która oddychała z trudem. Uśmiechnęła się do nas, a Romane spontanicznie zrobiła to samo. Nie mając odwagi podnieść głowy, próbowałam wykrztusić „dzień dobry”, ale utkwiło mi w gardle.
Na końcu korytarza czekały dwa rzędy wolnych krzesełek. Rzuciłam się na pierwsze, by dojść do siebie, podczas gdy moja przyjaciółka zgłosiła się do recepcjonistki, Carole.
– Dzień dobry, przyniosę pani kartę – oznajmiła uprzejmie kobieta.
Entuzjazm i spokój Romane wprawiły mnie w osłupienie. Zdawała się nie odczuwać najmniejszego strachu, jakby rozmawiała ze sprzedawczynią, która proponuje jej przejście do przymierzalni.
– Powodzenia.
Romane podziękowała i odwróciła się do mnie.
– Idziesz? To niedaleko. – Po czym ruszyła korytarzem naprzeciwko.
Jak miałam w ogóle stanąć na nogi? Jak znaleźć siłę, by stawić czoła temu cierpieniu? Nie byłam na to przygotowana, moje mięśnie zesztywniały. Siedziałam niczym sparaliżowana, na granicy omdlenia. Romane odwróciła się i przerażona rzuciła się ku mnie biegiem.
– Źle się czujesz? Jesteś blada. Chcesz szklankę wody?
– Nie… znaczy, tak… To dosyć trudne, nie wyobrażałam sobie… – Miałam mętlik w głowie, a okropny ból skroni pogłębiał mój żałosny stan.
– Jeżeli wolisz poczekać na zewnątrz, spotkamy się później. Chyba że nie masz czasu? – Nie czekając na odpowiedź, Romane się podniosła. – Pójdę po wodę, zaraz wracam.
Recepcjonistka Carole podeszła i usiadła obok mnie.
– Proszę się nie martwić, za pierwszym razem zawsze tak jest, ale potem człowiek się przyzwyczaja.
– Przyzwyczaja się? Ale do czego?
– Do zapachów, do wyglądu innych pacjentów… do tego, by nie brać na siebie ich cierpienia. Kiedy odrzuci się to, co zewnętrzne, pozostaje tylko jedna prawda: walka z chorobą. Jedyny sposób, w jaki może pani pomóc przyjaciółce, to wierzyć w nią i dać jej siłę, której tak bardzo potrzebuje.
– Bardzo bym chciała, ale nie jestem pewna, czy mam wystarczająco dużo energii.
– Ma pani, ponieważ ona panią wybrała! Widzę ją co tydzień od sześciu miesięcy, niezmiennie z tą samą zadziornością i uśmiechem na twarzy. Wiem z doświadczenia, że właśnie tacy ludzie najlepiej radzą sobie z chorobą. Udaje nam się wyleczyć ponad osiemdziesiąt procent nowotworów piersi. Ona jest na dobrej drodze.
– Jestem tego pewna, ale…
– To ona jest chora, nie pani! Pierwszy raz przyszła tu z kimś bliskim, to ważne, by stanęła pani na wysokości zadania i dała jej odczuć, że wszystko będzie dobrze. – Poklepała mnie po ramieniu. – Proszę wziąć się w garść, ona zaraz wróci, musi pani być silna, bo ona pani potrzebuje! – Carole wróciła za swoje biurko.
Wyprostowałam się, jej słowa przywróciły mi trzeźwość myślenia. Romane musi mieć we mnie oparcie, to ona jest chora. Ale dlaczego przyjaciółka przyprowadziła mnie tu właśnie dzisiaj, skoro zawsze przychodziła tu sama?
Pojawiła się ze szklanką wody w dłoni.
– Powinnam była cię ostrzec.
– Ależ nie, po prostu zrobiło mi się gorąco. Wiesz, szpitale to nie moja bajka!
Wypiłam wodę jednym haustem i wstałam. Twarz Romane błyszczała od potu. Teraz to ona zdawała się w kiepskim stanie. Zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez ramię.
– Co ci jest? Zgrzałaś się?
– Duszno mi, ale nie jestem pewna, czy jesteś gotowa, aby zobaczyć mnie taką, jaką jestem.
– Chyba żartujesz, już cię widzę taką, jaką jesteś: wojowniczkę, która to przetrwa. Zdejmuj czapkę i ruszamy do boju. Razem będziemy silniejsze!
Przygotowałam się na widok jej łysej głowy. Odsłoniła ją, spuszczając wzrok, by nie napotkać mojego spojrzenia. Uniosłam jej podbródek i popatrzyłam prosto w oczy.
– Co za szczęście, że masz taką piękną czaszkę! Wyglądasz jak Natalie Portman w filmie V jak Vendetta. Ta sama zmysłowość, ten sam uśmiech, taka sama laska! – Przytuliłam ją i szepnęłam jej do ucha: – Przecież nie pozwolimy, by jakiś rak rujnował nam życie!
Carole mrugnęła do mnie ukradkiem i ja też puściłam do niej oko.
– Idziemy, Romane. Wytłumacz mi, jak to działa!
Uśmiechnęła się i wzięła mnie pod ramię. Po zgłoszeniu się do pielęgniarki wróciła i razem usiadłyśmy w poczekalni.
– Opowiedz mi… Kiedy się zorientowałaś? Jak długo to trwa?
Przyjaciółka opowiedziała mi szczegółowo o pierwszych podejrzeniach, badaniach, lęku o wyniki, wyroku, walce, bólu, konsekwencjach, strachu… Słuchałam, wyobrażając sobie, przez co musiała przejść, kiedy Pascale, młoda dziewczyna w białym fartuchu, zawołała ją na zabieg.
– Tym razem ma pani towarzystwo?
– Tak, dziewczyński wypad, dawno się nie widziałyśmy… – Romane zamrugała.
Weszłyśmy do wielkiej wspólnej sali przedzielonej parawanami dającymi chorym pozory prywatności. Każda z nas zajęła swoje miejsce. Romane położyła się, odsłaniając ramię i górę klatki piersiowej, aby dać dostęp do wenflonu, Pascale przygotowywała lek, a ja siedziałam w fotelu i czułam, że zaraz zemdleję.
– W zeszłym tygodniu dostała pani Taxol, dziś będzie łagodniej, tylko Avastin. – Pascale podeszła do mojej przyjaciółki. – Gotowa?
– Tak – odparła Romane, zaciskając zęby.
Wzięła głęboki oddech, ja zrobiłam to samo, napełniając płuca do granic możliwości. Pascale błyskawicznie podłączyła kroplówkę, po czym zawiesiła torebkę z płynem na wieszaku pompy, którą zaprogramowała.
– Macie pół godziny na pogaduchy, dziewczęta! Dajcie znać, gdybyście mnie potrzebowały.
Romane nie zdradzała żadnych oznak cierpienia. Podniosła wezgłowie łóżka, naciskając guzik pilota i posłała mi współczujący uśmiech.
– Wiem, że się tym przejmujesz. Nie jest łatwo wytrzymać to, przez co każę ci przechodzić, ale mam do ciebie wielką prośbę.
– Tak, oczywiście! Co tylko zechcesz. – Przysunęłam fotel do przodu i usiadłam na skraju, żeby być jak najbliżej przyjaciółki.
Spuściła głowę.
– Kogo innego mogłabym poprosić?
Obawiając się, że nie sprostam temu, co zaraz usłyszę, nie spuszczałam wzroku z jej ust.
– Pamiętasz, kiedy widziałyśmy się w zeszłym roku, dołączyłam do zespołu badaczy wybierających się z misją do Katmandu. Miałam tam zostać przez dwa miesiące, ale trzy tygodnie po przyjeździe otrzymałam od mojego ginekologa wiadomość dotyczącą badań, które zrobiłam przed wyjazdem. Wyniki były bezdyskusyjne.
– Rak?
– Tak. Zrozpaczona zwierzyłam się amerykańskiemu profesorowi, Jasonowi, mieszkającemu tam od pięciu lat. Opowiedział mi o pradawnej nepalskiej metodzie, która dzięki świadomości i zmianie stanu umysłu pozwalałaby dostąpić uzdrowienia.
Zmarszczyłam brwi. Romane opowiadała dalej:
– Wzmianki o tej metodzie można znaleźć w kilku książkach, ale żadna z nich nie wyjaśnia jej istoty. Jason wyznał, że choć ślady zostały zatarte, jest głęboko przekonany, że jej odkrycie zmieniłoby świat; zresztą to właśnie dlatego przyjechał do Nepalu. – Romane złapała oddech, podciągając bluzkę na piersi. – Podczas kolacji pokazał mi zdumiewające dane, które zebrał: w różnych epokach i odległych od siebie krajach nawiązywano do tego samego aktu świadomości.
Z powątpiewaniem opadłam na oparcie fotela i założyłam nogę na nogę.
– I przez te wszystkie lata nikt nie wpadł na ślad tej metody?
– Nie. Kilku badaczy było blisko, ale nikomu się nie udało. Najbardziej prawdopodobna hipoteza głosi, że rząd ukrył zapiski w czasie konfliktu między Nepalem a Chinami.
Słuchałam, nie rozumiejąc, do czego zmierza Romane i czego właściwie ode mnie oczekuje.
– Postanowiłam chodzić od drzwi do drzwi, umawiałam się na kolejne spotkania w ambasadzie i ministerstwach w Katmandu, ale nikt nie słyszał o tym rękopisie. Za każdym razem jednak gdy poruszałam ten temat, ludzie zdawali się przejęci. A potem mój lekarz polecił mi wrócić do Francji na leczenie.
– Zrobiłaś więc wszystko, co mogłaś!
– Poczekaj na ciąg dalszy: dzień przed moim wyjazdem w lobby hotelowym jakiś mężczyzna wręczył mi list, po czym uciekł.
– Twoja historia przypomina scenariusz nowego filmu o poszukiwaczach skarbów…
– Mówię poważnie, Maëlle!
– Wybacz, słucham. Ale przyznaj, że…
Jej spojrzenie stało się chłodne. Powstrzymałam się od sarkazmu. Romane wyjęła z torebki kopertę i podała mi jej zawartość: zmiętą kartkę, na której napisano doskonałą angielszczyzną: „Zapomnij o swoich poszukiwaniach, przyniosą ci wyłącznie kłopoty”.
Wyglądało na to, że ta sprawa jest dla niej bardzo ważna, zastanawiałam się jednak, czy skutki uboczne chemioterapii nie sprawiają, że fantazjuje. Czytała mi w myślach.
– Wiem, że to wszystko brzmi absurdalnie. Ja też przez kilka tygodni miałam wątpliwości!
– Wcale się nie dziwię!
– Utrzymywałam kontakt z Jasonem. Mimo wielokrotnych ostrzeżeń kontynuował poszukiwania. Każdy anonimowy list tylko potwierdzał prawdziwość legendy. A wydarzenia pokazały, że miał rację. Przedwczoraj zadzwonił, aby mi powiedzieć, że wszedł w posiadanie kopii manuskryptu, którą jest gotów mi przekazać! Tak jak podejrzewaliśmy, odkrył, że to rząd ukrywa rękopis. Stawka była zbyt wysoka, by ryzykować spadek dochodów ze sprzedaży leków. Ujawnienie praktyk polegających na sile uzdrawiającego i profilaktycznego myślenia mogłoby zaburzyć zyskowną równowagę w sektorze.
– Zaczekaj! Potrzeba by kilku lat, żeby zdestabilizować tego typu działalność! Czytałam ostatnio, że globalny rynek farmaceutyczny jest wyceniany na ponad osiemset pięćdziesiąt miliardów dolarów obrotu, czyli czterokrotnie więcej niż dwadzieścia lat temu. I wciąż rośnie, wiesz to lepiej niż ja…
– W takim razie wyobraź sobie koncepcję, która odwróciłaby ten trend. Uderzyłoby to w gospodarkę światową.
– Moment, Romane, spróbuj nabrać trochę dystansu! Pisma o technikach myślenia, wizualizacji czy przemianie to żadna nowość. Naprawdę wierzysz, że jeden manuskrypt może wszystko zmienić?
– Tak, jeśli przedostanie się do zbiorowej świadomości! Wszystkim nam brakuje tej metody!
Westchnęłam.
– Przyjmijmy, że masz rację. Czego ode mnie oczekujesz?
– Przywieź mi ten manuskrypt. Zdajesz sobie sprawę, Maëlle, że dzięki niemu mogę wyzdrowieć!
– Daj spokój, Romane! Chyba nie łykasz tych wszystkich opowieści? Musisz zaufać medycynie i walczyć dalej! Dziś udaje się wyleczyć większość nowotworów piersi, a ty jesteś na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Jestem tu z tobą. Dla nas dwóch to będzie bułka z masłem!
– Chciałabym wykorzystać wszystkie dostępne możliwości. Nie prosiłabym cię, gdyby to nie było dla mnie ważne.
– Wiem o tym, ale myślę, że dałaś się wciągnąć w jakąś nieprawdopodobną historię i chcesz w nią wierzyć, bo to sprawia, że czujesz się lepiej. Rozumiem. Ale bądź realistką. Musisz skoncentrować całą swoją energię na tym, co konkretne i prawdziwe, to znaczy na chemii, odpoczynku i pomaganiu medycynie, by zrobiła, co do niej należy.
Romane przybrała dziecinny ton.
– Pojedziesz tam dla mnie, co?
– Oczywiście, że nie!
– Kiedy ostatni raz cię o coś poprosiłam? – Brzmienie jej głosu się zmieniło.
Wiedziałam, że jest waleczna i nieustępliwa, niczym lwica wobec ofiary, która nie ma żadnych szans ucieczki. Postawiła mi trafne pytanie; rzeczywiście nie pamiętałam, by przez te wszystkie lata kiedykolwiek zwracała się do mnie o pomoc. Spuściłam wzrok. Odpowiedziała za mnie, jakby chciała zadać ostateczny cios.
– Nigdy, Maëlle, nigdy nie poprosiłam cię nawet o najmniejszą przysługę w ciągu szesnastu lat naszej przyjaźni.
– To prawda, Romane, ale jeśli bym się na to zgodziła, oznaczałoby to, że popieram te szalone historie, a ja nie chcę cię okłamywać, rozumiesz, prawda?
Odwróciła wzrok. Wzięłam ją za rękę.
– Pomyślę o tym i wrócimy do tematu po moim urlopie.
– Jeśli nie wyjedziesz jak najszybciej, będzie już za późno. To sprawa życia i śmierci.
– Ale to dla mnie niemożliwe!
– Życie to nic innego jak seria wyborów.
– Przestań, Romane, nie poznaję cię, przerażasz mnie. Ledwo znasz tego faceta.
– Wybór należy do ciebie.
W tej chwili pompa zaczęła piszczeć. Natychmiast zjawiła się przy nas Pascale. Wyłączyła alarm, zanotowała informacje wyświetlone na ekranie i odpięła Romane od aparatury.
– Przepraszam, drogie panie, ale czas ustąpić miejsca innym. – Spojrzała na Romane. – Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. – Następnie zwróciła się do mnie. – Do zobaczenia wkrótce?
Milczałyśmy aż do wyjścia ze szpitala. Romane uparła się, że mnie odwiezie. W samochodzie długo panowała cisza, wreszcie zwierzyła mi się z przejęciem:
– Wolałabym pojechać tam sama, ale jestem uziemiona z powodu leczenia. – Milczała przez chwilę, czekając na moją odpowiedź, która nie nadeszła. – Przygotowuję się na to, że ta metoda na mnie nie zadziała, ale chcę mieć pewność, że spróbowałam wszystkiego.
Dotarłyśmy na miejsce. Zaparkowała, pogrzebała w torebce i wyjęła z niej kopertę, którą mi wręczyła.
– Otwórz ją, kiedy podejmiesz decyzję. Ale obiecaj mi, że nie zrobisz tego wcześniej.
– Myślę, że starczy już tych tajemnic na dziś! Powiedz mi, co jest w środku.
– Obiecaj!
– Dobrze już, dobrze!
Pocałowałam przyjaciółkę, a ona przytuliła mnie mocno, szepcząc mi do ucha przeciągłe „dziękuję”.
– Tak bardzo cię kocham – powiedziała na koniec.
Zaskoczona tym wybuchem uczuć u tak powściągliwej osoby nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Poszłam w stronę Luwru, trzymając w jednej dłoni list, a drugą machając jej na pożegnanie. Jeszcze długo czułam na plecach jej wzrok.
Wydarzenia tego poranka całkowicie mnie oszołomiły. W drodze do mojego biura przy placu de la Madeleine przeszłam przez ogrody Tuileries. Było trochę po południu, ale zupełnie nie czułam głodu. Podążałam za promieniem słońca aż do dziedzińca Luwru, następnie do odwróconej piramidy, Łuku Triumfalnego na Place du Carrousel i fontanny. Tego dnia byłam chyba jedyną osobą, która nie zwracała najmniejszej uwagi na uroki tego pięknego miejsca. Widok niskiego krzesełka z oparciem odchylonym w stronę słońca sprawił, że zatrzymałam się na chwilę. Nie próbowałam się bronić, wyczerpana usiadłam głęboko na krześle, zamknęłam oczy i wystawiłam twarz na kojący blask ognistej kuli. Łagodny wiatr pieścił moje policzki swym ciepłym dotykiem. Na chwilę zapadłam w sen, aż z drzemki wyrwał mnie głośny śmiech czterech młodych turystek. Wyprostowałam się, szukając komórki, która wyciszona spoczywała w kieszeni mojego płaszcza. Trzydzieści pięć połączeń, czterdzieści osiem e-maili, dwanaście esemesów i trzy powiadomienia o spotkaniach. Zerwałam się na równe nogi i przyspieszyłam kroku, by wyjść z ogrodu przy Place de la Concorde. Liście stuletnich drzew znów próbowały zaprosić mnie do walca, ale straciłam do tego serce. Zirytowana rozpędziłam je na cztery strony świata mocnym kopniakiem. Szłam ulicą Royale, odsłuchując nagromadzone wiadomości.
Ledwie otworzyły się drzwi windy, podbiegła do mnie recepcjonistka.
– Maëlle, prezes cię szuka, próbowałam się do ciebie dodzwonić.
– Widziałam. Powiadom go, że już jestem.
Kiedy przechodziłam przez pierwszy open space, podszedł do mnie dyrektor handlowy.
– Wszystko w porządku? Pierre cię szuka.
Muszę przyznać, że przez ostatnie osiem lat ani razu nie opuściłam stanowiska pracy bez uprzedzenia na dłużej niż dwie godziny. Co do wiadomości, z telefonem przyklejonym do dłoni zwykłam odpowiadać na każdą w ciągu kwadransa.
Po tym, jak zatrzymało mnie jeszcze trzech zaniepokojonych współpracowników, popchnęłam wreszcie drzwi mojego biura. Włączyłam komputer, oślepiło mnie światło ekranu, wzmagając ból głowy. Nie minęły dwie minuty, gdy do pokoju wpadł rozwścieczony Pierre.
– Co ty, u diabła, wyprawiasz, Maëlle? Mieliśmy dziś rano przygotować prezentację dla inwestorów! Przypominam ci, że widzimy się z nimi w poniedziałek!
Ten czterdziestotrzyletni mężczyzna, z którym spędziłam ostatnie sto miesięcy, zastanawiając się nad strategią naszej firmy, oddając jej całe moje życie, dzień po dniu, pyta mnie, co ja wyprawiam! Wzięłam pół dnia wolnego, a ten od razu robi mi scenę. Oczywiście nie mógł wiedzieć, że ostatnie kilka godzin całkowicie zmieniło wszystkie moje priorytety. Patrzyłam na te uwijające się mróweczki, których byłam królową, ale nic już nie smakowało tak samo. Romane opanowała moje myśli do tego stopnia, że nie wiedziałam już, która z nas ma raka.
Wybuchłam płaczem, co wywołało konsternację Pierre’a. Zmienił ton.
– Dobrze, już dobrze, Maëlle, nie przejmuj się tak, znasz mnie, wiesz, jaki bywam impulsywny, jesteś do tego przyzwyczajona.
Nie mogłam powstrzymać łez. Był coraz bardziej zakłopotany.
– Ale co się dzieje?
– Jestem zmęczona. Idę do domu. Nie martw się, przyjdę jutro. Wszystko będzie gotowe.
– To nie o spotkanie się martwię, tylko o ciebie. Co ci się dziś przydarzyło?
– Tsunami, ale nie mogę o tym teraz rozmawiać.
– Wiesz, że tu jestem. Zadzwoń, kiedy będziesz chciała, i weź tyle wolnego, ile potrzebujesz. Poradzę sobie z inwestorami.
Wzięłam się w garść. Podziękowałam mu, pozbierałam swoje rzeczy i wyszłam.
Niebo groźnie pociemniało, zapowiadając burzę, która nie kazała na siebie długo czekać. Wpadłam na klatkę mojej kamienicy, wspięłam się po schodach na pierwsze piętro, rzuciłam się na kanapę i zawinęłam w koc niczym w kokon.
Jak to możliwe? Wystarczyły dwie godziny, by mój świat wywrócił się do góry nogami. Słowa Romane wciąż kołatały się w mojej głowie. Co miała na myśli, mówiąc, że to sprawa życia i śmierci? To prawda, że przez te wszystkie lata nigdy mnie o nic nie poprosiła. A ja zawsze mogłam liczyć na jej obecność i niezachwianą przyjaźń, zarówno w dobrych, jak i w złych czasach. Ale jak mam rzucić wszystko i pojechać do Nepalu? Nawet nie wiem, gdzie dokładnie leży ten kraj, poza tym że w Himalajach. W dodatku muszę być teraz w pracy. Ale jak mam odmówić najdroższej przyjaciółce? Z drugiej strony, jak mam zaakceptować tę niedorzeczną historię? Chociaż na miejscu Romane też pewnie uczepiłabym się każdej możliwości.
Przez następne trzy godziny męczyły mnie pytania bez odpowiedzi. W głębi duszy wiedziałam, że jeśli coś się stanie mojej przyjaciółce, to do końca życia będę żałować, że nie wykorzystałam tej szansy. Zaczęłam rozważać tę opcję, pomyślałam o czekających mnie w pracy zadaniach. Pierre, jak sam powiedział, poradzi sobie beze mnie przez kilka dni, a ja mogłam odwołać swój wakacyjny wyjazd. Co do reszty… Nie było żadnej reszty!
Byłam przekonana, że Romane łudzi się co do istnienia i magicznej mocy tej metody, ale nie mogłam znieść myśli, że sprawię jej zawód. Miotałam się jeszcze przez godzinę, po czym podjęłam decyzję. Nie mogłam się dłużej wykręcać.
Zaburczało mi w brzuchu: oznaka ulgi! Włożyłam dwie kromki do tostera, posmarowałam je pastą tarama, skropiłam odrobiną soku z cytryny i nalałam sobie kieliszek białego wina, które wypiłam jednym haustem. Napełniłam kolejny kieliszek i położyłam się, by delektować się przekąską. Alkohol rozjaśniał moje myśli i koił ciało. Nagle wyskoczyłam z łóżka, przypomniawszy sobie o liście, który dała mi Romane, gdy się rozstawałyśmy. Wsunęłam go do kieszeni, a potem o nim zapomniałam. Kazała mi obiecać, że otworzę go dopiero po podjęciu decyzji. Czy to już? Czy może robię to przedwcześnie?
Gdybym posłuchała powiedzenia, według którego ranek nieraz przynosi radę, a noc często odmienia myśli, powinnam poczekać z czytaniem tego listu. Położyłam kopertę przed sobą na blacie kuchennym, usiadłam na wysokim stołku i znów biłam się z myślami. Po zadaniu sobie po raz enty tych samych pytań potwierdziłam swoją decyzję: podróż w tę i z powrotem kontra wieczne wyrzuty sumienia! Rozerwałam kopertę, która otworzyła się, ukazując mi bilet lotniczy do Katmandu wystawiony na moje nazwisko oraz list od Romane.
Maëlle,
wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz. Nigdy nie poprosiłabym Cię o tę przysługę, gdyby nie była dla mnie tak ważna. Jak możesz przeczytać na bilecie, musisz wylecieć jutro, inaczej nie zdążysz spotkać się z Jasonem.
Jutro?! Czy ona postradała zmysły?!
Złapałam telefon. „Romane, oddzwoń, kiedy otrzymasz tę wiadomość. Jestem gotowa tam pojechać, ale nie jutro!” Spojrzałam na godzinę odlotu na bilecie: 15.40 z lotniska Roissy-Charles de Gaulle. To było niemożliwe! Czytałam dalej.
On czeka na Ciebie w Katmandu, ale nie może tam zostać dłużej. Wręczy Ci kopię manuskryptu do rąk własnych. Zarezerwowałam Ci pokój u przyjaciółki Mai, która prowadzi hotel Mandala w dzielnicy Bodnath, niedaleko lotniska. Wystarczy, że podasz nazwę hotelu, wszyscy taksówkarze go znają.
Wykorzystaj weekend na spacer po starym mieście. Maya chętnie poradzi Ci, co warto zwiedzić. Jak po każdej chemii wyłączam telefon i znikam na jakiś czas, zanim pojawią się skutki uboczne. Nie będziesz w stanie się ze mną skontaktować, dopóki nie dotrzesz na miejsce, ale zadzwonię. Cieszę się z Twojej decyzji i jestem dumna, że mam taką przyjaciółkę.
Kocham Cię
Romane
Dbaj o siebie i… zabierz ciepłe rzeczy. Wieczorem jest (bardzo) zimno ;-).
Wylot był zaplanowany z międzylądowaniem w Ad-Dausze i przylotem do Katmandu następnego dnia o jedenastej rano. Ogarnęła mnie panika. Próbowałam dzwonić do Romane, ale już po pierwszym sygnale odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Oszołomiona ponownie przeczytałam list. Co za koszmar! Już żałowałam swojej decyzji. W jaki bajzel się wpakowałam!
Zasnęłam z trudem, zdruzgotana wydarzeniami dnia. O czwartej nad ranem w mój sen wkradły się słowa Romane: „Mam do ciebie wielką prośbę”. „Nigdy nie poprosiłam cię nawet o najmniejszą przysługę w ciągu szesnastu lat naszej przyjaźni”. „Chciałabym wykorzystać wszystkie dostępne możliwości”. „Kocham cię”. A potem także słowa Carole: „To ważne, by stanęła pani na wysokości zadania”. „Ona panią wybrała”.
Wstałam, bo nie mogłam już zasnąć. Zostało mi kilka godzin na spakowanie walizki.
W taksówce wiozącej mnie na lotnisko napisałam wiadomość do Pierre’a, zapewniając go o moim szybkim powrocie.
*
Samolot przebił się przez grubą warstwę chmur, zostawiając za sobą paryską mżawkę i zamęt w mojej głowie.OCZAMI DZIECKA
Nasza sytuacja może być postrzegana jako niebo lub piekło: wszystko zależy od percepcji.
Pema Chödrön
– Wiza? – zapytał przysadzisty krępy Nepalczyk tonący w za dużym wojskowym mundurze.
Nie rozumiałam zbyt wiele z jego łamanej angielszczyzny, ale wywnioskowałam, że nie wjadę do kraju bez wizy, której oczywiście nie miałam. Na próżno dopytywałam celnika, co powinnam zrobić – ten zwrócił mi dokumenty i skinął na kolejnego podróżnego. Na szczęście pomogła mi jakaś Francuzka.
– Jeśli przed wyjazdem nie złożyła pani wniosku o wizę, to trzeba pójść do tamtego okienka po prawej. Będzie to panią kosztować pięćdziesiąt dolarów.
Moja radość prysła, gdy zobaczyłam kolejkę ciągnącą się do okienka. Zanim w końcu wyszłam z lotniska, minęły prawie dwie godziny.
Rozejrzałam się za taksówką. Młodzi Tybetańczycy otoczyli mnie, proponując niesienie bagażu, ale nie wypuściłam go z rąk. Grupa dzieci próbowała mi zaprezentować swoje towary, ale odepchnęłam je prostym gestem, a on wystarczył, by trzymały się na dystans. I dobrze! Miałam dosyć tego kraju, w którym trzeba negocjować dziesięć minut, żeby zrobić kilka kroków.
Po prawej dostrzegłam grupkę taksówkarzy. W trzech rzędach stało około dwudziestu identycznych białych samochodów. Zwróciłam się po angielsku do pierwszego kierowcy, a ten gestem wskazał swojego kolegę, żeby mnie zabrał. Ten ostatni złapał moją walizkę i wrzucił ją na dach, nie zawracając sobie głowy jej przywiązywaniem. Osłupiała nie protestowałam. Nie miałam już siły walczyć.
Otworzył przede mną tylne drzwi z piskiem sugerującym antyczność pojazdu. Wsunęłam się na siedzenie ze sztucznej skóry przykryte czerwono-żółtym ażurowym wełnianym kocem. Taksówkarz obszedł samochód, usiadł po prawej stronie, a potem odwrócił się do mnie z uśmiechem i wybełkotał po angielsku:
– Dzień dobry, dokąd jedziemy?
– Do Bodnath poproszę.
– Do stupy?*
– Nie, jadę do hotelu Mandala w Bodnath.
– Nic mi to nie mówi, ale jest kilka hoteli niedaleko świątyni, to pewnie będzie któryś z nich. No to co, jedziemy?
Spojrzałam na niego zdziwiona. Nie spodziewałam się wahania z jego strony. Romane napisała przecież, że wszyscy znają to miejsce… Mężczyzna ruszył z rykiem silnika i po chwili pędził, lawirując między samochodami, rowerami i ciężarówkami. Wzbijał przy tym chmurę kurzu spowijającą nas do końca tej podróży. Co za pech, prawdopodobnie trafiłam na jedynego kierowcę w mieście, który nie znał mojego hotelu! Styl jego jazdy sprawiał, że robiło mi się niedobrze. Uśmiechałam się uprzejmie, ale czułam coraz większe mdłości. Spróbowałam więc skupić uwagę na drodze, a wtedy moim oczom ukazały się nieprawdopodobne sceny przewijające się za szybą: po prawej dwuosobowy materac przywiązany do pleców motocyklisty, po lewej cała rodzina na motorowerze – najmniejsze dziecko na kierownicy, kolejne między maluchem a kierowcą, wreszcie ostatnie z tyłu, mocno przytulone do talii ojca, żeby nie spaść przy pierwszym lepszym zakręcie czy przyspieszeniu. Piesi ryzykowali życie na każdym kroku, ale nie wydawali się tym szczególnie przejęci. Niedaleko krowa skubnęła jakąś trawę wystającą z jezdni, po czym wtopiła się w ruch uliczny. Jakiś staruszek wymachiwał laską, przeklinając lekkomyślnego młodego rowerzystę, który potrącił go w pędzie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Zabytkowa buddyjska budowla sakralna. Ta znajdująca się w Bodnath jest jedną z największych na świecie.