- promocja
Kim jest ta dziewczyna? - ebook
Kim jest ta dziewczyna? - ebook
Gdy Edie zostaje przyłapana w kompromitującej sytuacji z panem młodym na jego własnym weselu, wybucha skandal. Powszechne oburzenie przenosi się do sieci, a przez profile społecznościowe Edie przetacza się fala hejtu. Nazwana złodziejką mężów i skazana na towarzyski ostracyzm, pragnie zapaść się pod ziemię. Ponieważ atmosfera w biurze jest gęsta od plotek i komentarzy, szef wysyła ją do Nottingham na coś w rodzaju przymusowego urlopu, gdzie jako ghostwriterka ma napisać autobiografię wschodzącej gwiazdy filmowej, Elliota Owena. Idealny plan? Niekoniecznie... Hejt wciąż boli, współpraca z Elliotem od początku układa się fatalnie, a życie pod jednym dachem z ojcem i wiecznie niezadowoloną młodszą siostrą staje się źródłem kolejnych frustracji. Gdy wydaje się, że cały świat sprzysiągł się przeciw niej, Edie musi udowodnić sobie i innym, że wie, kim jest, i potrafi żyć po swojemu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2125-2 |
Rozmiar pliku: | 765 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To za darmo? – warknął mężczyzna po sześćdziesiątce z aparatem słuchowym o wyglądzie ziemianina, ze wzrokiem utkwionym w trzymany przez Edie kieliszek.
Edie i Louisowi przydzielono miejsce przy stole, gdzie zasiadała zbieranina ludzi wyglądających na takich, co to nie muszą ciężko pracować. Większość z nich już rozeszła się po kątach, chcąc jakoś zagospodarować dłużący się czas między posiłkiem a tańcami, ale ten facet został. Towarzyszyła mu nieśmiała, ubrana z równie charakterystyczną elegancją żona.
– Niezupełnie. Ale mogę coś panu przynieść.
– Nie, proszę sobie nie przeszkadzać. Przychodzisz tu, impreza ciągnie się w nieskończoność i strzygą cię jak jakąś owcę. Sama ta lista prezentów to już bezczelność. Czterysta funtów za jakąś cholernie brzydką trzepaczkę do ciasta, głupie barany. Cicho, Deirdre, dobrze wiesz, że mam rację.
Edie opadła na swoje krzesło, starając się nie roześmiać. Ona też uważała, że produkty gospodarstwa domowego marki Kitchen Aid służą głównie do drenażu kieszeni.
Wychyliła swoje kwaskowate wino i podziękowała Bogu, że stworzył alkohol, dzięki któremu można przeżyć podobne okazje. Przy głównym stole podsunięto mikrofon panu młodemu, Jackowi. Ten postukał widelcem o kieliszek i odchrząknął, przykładając sobie do ust zwiniętą pięść. Świeżej daty teściowa ciągnęła go za rękaw. Podniósł w górę otwartą dłoń, jakby chciał powiedzieć: „Kochani, przepraszam na chwileczkę”.
– Co to za nowomodne wariactwo, brązowe buty do niebieskiego garnituru i jeszcze różowy krawat – człowiek z aparatem słuchowym skomentował strój pana młodego. – Można by pomyśleć, że to lawendowy związek.
Edie uważała, że wysoki i szczupły Jack odziany od stóp do głów w ubiór z wiosennoletniej kolekcji Paula Smitha wygląda doskonale, ale nie miała ochoty wdawać się w dyskusję.
– Co to jest lawendowy związek? – zapytał Louis.
– Taki ślub na niby, żeby ukryć prawdziwą naturę kogoś, kto kocha inaczej.
– Och, rozumiem. To tak jak u nas. – Louis wyszczerzył zęby w uśmiechu, przyciągając Edie do siebie.
– Proszę mi wybaczyć, ale nie jestem zszokowany – odrzekł facet, przyglądając się wymuskanej fryzurze Louisa. – Od razu poznałem, że pan należy do tych, co to lubią wąchać kwiatki.
Edie nie oczekiwała, że tego wieczoru usłyszy aż tyle różnych eufemizmów na określenie osoby homoseksualnej.
– Ciągle masz zamiar starać się o więzy małżeńskie? – mruknął Louis pod nosem.
– Powinnam się raczej martwić, czy takie więzy będą się starać o mnie – odparła Edie.
– Skarbie, tabuny ludzi chętnie by się z tobą ożeniły. Jesteś taka „żonkowata”. Ja na ciebie patrzę i myślę: Ożeń się ze mną.
Edie roześmiała się głucho.
– Ciekawe, dlaczego te tabuny nic mi o tym nie mówią.
– Bo ty, wiesz, jesteś taka… enigmatyczna – odparł Louis, stukając o dno swojej szklanki plastikowym mieszadełkiem.
Edie poczuła ucisk w żołądku. Dziwaczne meandry, którymi postępował tok myślenia Louisa, nieodmiennie prowadziły do stacji końcowej o nazwie „Nie mogę uwierzyć, że coś takiego powiedziałeś”.
– Ha, ha. Doprawdy?
– Chciałem powiedzieć, że masz dużo wielbicieli. Prawdziwa dusza towarzystwa. Ale zawsze jesteś taka… oddzielna, sama.
– Myślę, że bycie wielbicielem nie jest tożsame z dążeniem do związku – stwierdziła obojętnym tonem, omiatając wzrokiem zgiełkliwą salę w nadziei znalezienia pretekstu do zmiany tematu rozmowy.
– Może jesteś związkofobką? A może inni są związkofobami? – zagadnął Louis, odkładając mieszadełko na bok.
– Och, myślę, że ja wszystkich odpycham. Mam jakąś siłę odśrodkową – odrzekła. – A może dośrodkową?
– Nie żartujesz? Bo ja mówiłem całkiem poważnie.
Edie westchnęła.
– Lubię ludzi i oni mnie lubią, ale nigdy nie zdarzyło mi się lubić kogoś, kto jednocześnie lubiłby mnie. To proste.
– A może taki ktoś nie wie, że się nim interesujesz? Jesteś dość skryta.
– Być może – zgodziła się w nadziei, że to szybciej zakończy dyskusję.
– A więc nikt nigdy nie obiecywał ci szczęśliwego życia do samej śmierci? Nie złamałaś niczyjego serca?
– Ha, ani jednego.
– W takim razie stanowisz paradoks, piękna Edie Thompson. Dziewczyna, której każdy pożąda, a na którą nikt się nie decyduje.
Edie prychnęła ze złością, a Louisowi tylko o to chodziło.
– Nikt się nie decyduje! Pięknie, Louis, wielkie dzięki!
– Skarbie, nie o to mi chodziło! Ze mną zresztą jest tak samo, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie poślubi w najbliższym czasie, a mam już trzydzieści cztery lata. Dla geja to koniec.
Bzdury plecie, to jasne. Louis wolałby zapaść na inwazyjnego raka niż wziąć ślub. Cały swój wolny czas spędzał na gejowskim portalu Grindr, szukając nic nieznaczących przygód. Ostatnio przeżywał taką z bogatym, straszliwie owłosionym facetem, którego nazywał Chewbaccą, a ten odwzajemniał mu się mianem Księżniczki Louis. Cóż, chce się z nią tylko podroczyć.
– Przecież powiedziałem, że jesteś piękna, boska – ciągnął z nadąsaną miną, jakby to on musiał się bronić przed napaścią ze strony Edie. Okrucieństwo Louisa posiada bowiem swoją wewnętrzną, podziwu godną choreografię: kilka starannie opracowanych, wysoce zwinnych i bezbłędnie wykonanych kroków.
– Panie i panowie, przepraszamy za opóźnienie – powiedział w końcu do mikrofonu pan młody.
Z lekka anemiczna przemowa Jacka stanowiła, zgodnie z podpowiedziami znalezionymi zapewne na internetowych forach, wyliczankę kilku oczywistych w tych okolicznościach kwestii. Oznajmił, że panna młoda pięknie wygląda i podziękował wszystkim za przybycie. Odczytał życzenia od nieobecnych krewnych. Podziękował hotelowi za gościnność i obu rodzicielskim parom za wsparcie.
Gdy zakończył z emfazą: – Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem, Charlotte. Do końca życia będę robił wszystko, żebyś nie żałowała podjętej dziś decyzji – Edie gwałtownym ruchem wlała sobie do gardła kieliszek szampana, którym wznoszono toast.
Toast drużby Craiga był w równym stopniu zabawny, co potwornie nietaktowny. Dość drobiazgowo opisywał bowiem seksualne podboje Jacka z czasów studenckich. Mówca najwyraźniej uważał, że te dykteryjki są na miejscu, gdyż „wszyscy to widzieli”, a w ogóle to oni są „cholernie fajną bandą kumpli”. (Jack studiował w Durham). Przy wzmiance o meczu rugby nazywanego przez nich Świńską Rozgrywką Jack wtrącił:
– Może to pominiesz, co?
Więc Craig przeszedł bezpośrednio do zakończenia:
– Za Jacka i Charlotte! Wszyscy!
Panna młoda miała przylepiony do twarzy nerwowy uśmieszek, a jej mama wyglądała, jakby jakiś chirurg kroił jej w tym momencie tyłek.
Mikrofon podsunięto naczelnej druhnie, Lucie.
Edie słyszała już co nieco o legendarnej Lucie Maguire. Charlotte często i z podziwem opowiadała w biurze o tej odnoszącej niesamowite sukcesy agentce nieruchomości („Potrafiłaby ci sprzedać nawet sławojkę!”), matce stanowiących spore wyzwanie bliźniaków, których relegowano z przedszkola („są niezwykle żywi”) i mistrzyni gry w quidditcha.
– To gra z książki dla dzieci – wyjaśnił Edie Jack. – W co jeszcze zagra? W misie-patysie z Kubusia Puchatka?”.
Ona zawsze „mówi to, co myśli” (czytaj: jest chamką); „nie cierpi głupków” (czytaj: jest okropną chamką) i „nie znosi bzdur” (czytaj: jest straszliwą chamką).
Edie myślała, że z Lucie nie sposób się zaprzyjaźnić. No, chyba że jakaś pandemia wybije resztę ludności świata. Chociaż nawet wtedy byłoby trudno.
– Cześć wszystkim – zaczęła pewnym siebie głosem w tonacji rżniętego szkła. Rękę oparła na opiętym łososiowym jedwabiem biodrze. – Mam na imię Lucie. Jestem naczelną druhną i najlepszą przyjaciółką Charlotte ze studiów w St Andrews.
Edie prawie na serio spodziewała się, że na koniec tej prezentacji Lucie wymieni swoje tytuły i osiągnięcia naukowe oraz wspomni o certyfikacie Narodowego Stowarzyszenia Agentów Nieruchomości.
– Mam teraz dla naszych szczęśliwych nowożeńców drobną, lekko bezczelną niespodziankę.
Doprawdy? – pomyślała Edie, prostując się na krześle. Weselna niespodzianka bez prawa weta? Uff…
– Chciałam dziś zrobić dla mojej najlepszej przyjaciółki coś naprawdę wyjątkowego i zdecydowałam się właśnie na to. Gratulacje, Jack i Charlotte. To dla was. Aha, pisząc tę piosenkę, nadałam wam wspólne imię. Charlack, tak jak Brangelina^(). Mam nadzieję, że to dla was okej, ludziska.
Piosenka? Wszyscy w sali gwałtownie ścisnęli pośladki.
– No to zaczynamy. Raz, dwa, trzy…
Dwie pozostałe – czerwone dosłownie jak buraki – druhny jednocześnie wzięły do rąk dzwoneczki i zaczęły nimi rytmicznie potrząsać. Ich twarze wyrażały rozpacz ludzi, których doprowadzono do ostateczności właśnie teraz, w najmniej odpowiednim momencie.
Lucie zaczęła śpiewać. Miała dość mocny głos, żeby śpiewać bez akompaniamentu, ale to jej a cappella wprawiło słuchaczy w typowo angielskie zażenowanie. Wszyscy siedzieli sztywno, z zastygłymi na ustach uśmiechami i wybałuszonymi oczami. A ona darła się do melodii przeboju Julie Andrews „My Favourite Things”:
Bassety pieski, wysokie kalosze
Filmy z Clooneyem włącz, bardzo cię proszę
Land rover błotem pokryty dość grubo
To są te rzeczy, co Charlacki lubią!
Edie nie mogła zrozumieć, jak można było uznać coś takiego za dobry pomysł i nie wykazać się nawet cieniem wątpliwości. Samo słowo Charlack brzmiało przecież jak nazwisko negatywnego bohatera z „Doktora Who”. Tego przykrótkiego.
Pagórki Cotswolds, śniadania na trawie
Formuła Jeden, tak dobrze się bawię!
Wimbledon straszny, gdzie wszyscy się gubią
To są te rzeczy, co Charlacki lubią!
Edie nie mogła spojrzeć na Louisa, bo niechybnie straciłaby powagę. Mogła jedynie sobie wyobrażać jego zachwyt. Główny stolik zastygł, zasłuchany.
Gdy praca męczy, brzęczą telefony
Gdy ona i on czuje się zgubiony
Niech sobie zaraz przypomną te rzeczy
A nic nigdy nie będzie od rzeczy.
Edie udało się zachować kamienną twarz. Gdy głos przypominający portowy buczek przeciwmgielny dośpiewał ostatnią linijkę, myślała, że ten koszmar nareszcie dobiegł końca. Ale nic z tego. Lucie szykowała się do następnej zwrotki.
W krótkiej chwili ciszy dało się usłyszeć, jak człowiek z aparatem słuchowym mówi do swojej żony:
– Co to miało być? Kto wmówił tej kobiecie, że potrafi śpiewać? Boże, co za przerażający jazgot.
Lucie miała zamiar kontynuować, ale komentarz przygłuchego mężczyzny, który najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, jak głośno mówi, sparaliżował publiczność. Wszyscy słyszeli, jak żona rozpaczliwie próbuje go uciszyć.
– Na miłość boską, przestań. Przyszedłem na wesele, a nie na amatorską rewię. Czuję się jak książę Filip, gdy go się zmusza do oglądania gołych tyłków rozmaitych tubylców. Nonsens, Deirdre, to jest po prostu w złym guście.
Histeryczne i lekko zaślinione „ciiii…!” jego małżonki spowodowało wybuchy nerwowego śmiechu w kilku kątach sali.
Edie poczuła, że Louis nie wytrzymał. Całym jego ciałem wstrząsały konwulsje.
Odległe kraje i chińskie jedzenie
A w odrzutowcu dość długie siedzenie
Od Tiffany’ego paczuszki tip-top
Charlacki lubią, a także hip-hop.
– Czy ta gehenna nie ma końca? Ten kraj jest skazany na zagładę, skoro tak wulgarne demonstracje własnych niedostatków mogą być tu uznawane za przyzwoitą rozrywkę. Co? Na pewno nikt mnie nie słyszy. Ta kobieta ma chyba żelazne płuca. Jodłuje jak, nie przymierzając, Kiri Te Canary^(). To jedna z tych historii, w których zakończeniu czytamy: „I zanim zwrócił lufę ku sobie…”.
Edie wbiła wzrok w podłogę. Sam fakt siedzenia obok tego krzykacza powodował, że czuła się współodpowiedzialna. A przecież nie może odebrać mu głosu ani odłączyć zasilania.
Jej oczy nieuchronnie powędrowały w kierunku Jacka, który też na nią patrzył, zatykając sobie usta dłonią. Jego wzrok zdawał się mówić: co tu jest grane? To jakieś szaleństwo!
Powinna się domyślić – on nie tylko uważa, że to jest śmieszne, ale w dodatku to właśnie ją, Edie, wybrał na powierniczkę i spiskowca. Omal się nie uśmiechnęła w odpowiedzi, ale szybko wzięła się w garść i spojrzała w dal. Nie, nie rób tego. Przynajmniej nie dziś.
– Idę do klopa – mruknęła.Rozdział 3
Gdy myła ręce, ogarniało ją coraz silniejsze przekonanie, że nie powinna uczestniczyć w dzisiejszej imprezie. Owszem, rozważyła wszelkie za i przeciw, ale zapomniała o najważniejszym: że tutaj będzie czuła się fatalnie.
Zaczęła się bić z myślami zaraz po otrzymaniu mejla z zaproszeniem. Wzięcie dnia wolnego nie przedstawiało dla niej problemu. Powinna odpowiedzieć względnie szybko, z drugiej zaś strony zbytnia gorliwość mogłaby wydać się podejrzana.
Jak każdy człowiek po uszy tkwiący w czymś, w czym tkwić nie powinien, miała trudności z oceną konsekwencji swojej decyzji. Być może nikt w ogóle nie zauważy jej nieobecności, a może wręcz przeciwnie: nad jej pustym krzesłem będzie świecić olbrzymia strzała z napisem: HMMM, NIE MA TU EDIE, CIEKAWE DLACZEGO?
Tak więc dzieliła włos na czworo, dopóki Charlotte nie zagadnęła jej przy baniaku z ciepławą wodą:
– Edie, przychodzisz, prawda? No, na ślub. Bo nie odpowiedziałaś na zaproszenie.
W tle mignęła głowa Jacka.
Edie uśmiechnęła się i powiedziała:
– Nojasnejużsięniemogędoczekaćdzięki.
Tą głupią gadką przypieczętowała swój los. Natychmiast obiecała sobie, że jej obecność nie będzie jedynie wyrazem rozsądku i sprytu, że naprawdę będzie jej tam fajnie. Tak jakby nie pamiętała, że swojego udziału w imprezach towarzyskich, będących częścią pakietu pracowniczego, a przypominających morderczy wyścig Tough Mudder, nigdy dobrze nie oceniała.
Gdy szczęśliwa para młoda wygłosiła przysięgi i wymieniła się obrączkami, Edie powtarzała sobie, że nic jej to nie obchodzi. Jej uczucia poszybowały hen daleko, niczym jakiś balon, i nie miały nic wspólnego z przykrym zakłopotaniem. Cóż, gdyby ciocia miała wąsy…
Bo tak naprawdę była spięta, odrętwiała i czuła się nie na miejscu. A alkohol utwierdzał ją jedynie w poczuciu, że jest kupką nieszczęścia.
Wyjęła dłonie spod suszarki. Sztuczne rzęsy w jednym oku zaczęły się jej odklejać, musiała więc uchwycić je kciukiem i palcem wskazującym i umieścić z powrotem na miejscu.
Gdyby miałaby być wobec siebie uczciwa, musiałaby przyznać, że głównym powodem jej obecności w tym miejscu jest duma. Nieprzyjście byłoby równoznaczne z wywieszeniem wielkiej flagi z napisem: Nie radzę sobie. Sygnał dla niej i dla innych.
Takie patrzenie na siebie w łazienkowym lustrze to ciekawe doświadczenie. Nie ma już magicznego filtru Amaro, makijaż się rozmazał, alkohol nałożył na biel gałek ocznych maleńkie żyłki koloru malinowego. Obraz zaiste wart kontemplacji. Co z nią jest nie tak? Co ją tu przywiodło? Poważny człowiek nie powinien się doprowadzać do takiego stanu.
Wzięła głęboki oddech, gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi łazienki i powiedziała sobie, że zaledwie za kilka godzin spokojnie położy się spać. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że Lucie już zakończyła występ.
Gdy przechodziła przez bar, poczuła płynące z ogrodu ciepłe świeże powietrze i usłyszała jakieś odgłosy.
Edie nieźle znosiła samotność, ale teraz zdawała sobie sprawę, że melancholijna izolacja i snucie się w pojedynkę po ogrodzie nie złożą się na taki wizerunek jej osoby, jakiego by sobie życzyła.
Aha, ma przecież telefon, który może posłużyć za rekwizyt. Pod pretekstem robienia zdjęć hotelu można trochę pokręcić się po okolicy. Człowiek grzebiący w smartfonie nigdy nie robi wrażenia samotnego.
W uprzykrzonym obuwiu zaczęła ostrożny spacer po trawie. Lucie najwyraźniej zakończyła swoją dżihadystyczną misję, przez otwarte drzwi sali restauracyjno-tanecznej płynęły dźwięki „By Your Side” w wykonaniu Sade.
Kilka emerytek uczestniczących w zagadce kryminalnej ukradkiem przysiadło na ławkach celem wypalenia papierosa. To był bardzo miły widok, Edie chciałaby móc się nim cieszyć. Życzyła sobie, by szczęście innych nie było dziś czymś, co ją uwiera. Samą tę świadomość uznała za znak, że wszystko może idzie ku lepszemu.
Oddaliła się od hotelu na tyle, by poczuć się kimś z zewnątrz, widzem, beznamiętnym świadkiem wesela. Odległość pozwoliła jej odzyskać spokój. Zwróciła telefon obiektywem w stronę hotelu, by zrobić mu zdjęcie o zmroku. Gdy bawiła się ustawieniami i przyglądała rezultatowi swojej pracy, przeklinając trzęsące się ręce i przygotowując do powtórzenia ujęcia, ujrzała zmierzającą przez trawnik w jej kierunku postać. Opuściła telefon niżej.
To Jack. Powinna była wcześniej się zorientować, że to on. Czyżby pana młodego obarczono zadaniem zapędzenia wszystkich do środka, by koniecznie zobaczyli pierwszy taniec? Edie miała nadzieję, że jakimś trafem ta przyjemność ją ominie.
Zbliżając się, Jack włożył ręce do kieszeni.
– Cześć, Edie.
– Cześć?
– Co tu robisz? W środku są toalety, jeśli masz taką potrzebę.
Edie miała ochotę się roześmiać, ale się powstrzymała.
– Fotografuję hotel. Ładnie wygląda, taki rozświetlony.
Jack obejrzał się przez ramię, jakby chciał to sprawdzić.
– Chciałem się przywitać, a nigdzie nie mogłem cię znaleźć. Pomyślałem, że może się z kimś wymknęłaś.
– Z kim?
– Nie wiem. A ty czaisz się w pobliżu. Robisz się dziwna.
Uśmiechnął się tym swoim pełnym uwielbienia uśmiechem. Zanim Edie go poznała, była przekonana, że wyrażenie „być jedyną osobą w tłumie” jest tylko figurą stylistyczną.
– Nie robię się dziwna! – zaprzeczyła gwałtownie. Czuła, że gotuje się w niej krew.
– Musimy omówić sprawę słonia w składzie porcelany – powiedział Jack, a Edie odniosła wrażenie, że serce jej zamiera.
– Czego…?
– Okropności wielkiej jak Pearl Harbor.
Otrząsnęła się z chwilowego szoku, poczuła ulgę i mimowolnie roześmiała. Wyczuł ją.
– Opuściłaś salę, zanim solistka nakazała druhnom akompaniament w postaci improwizacji jazzowej! Mój Boże, to było najgorsze wydarzenie w dziejach świata, Edie. A przecież kiedyś zdarzyło mi się przyłapać własnego ojca z „Playboyem” w ręku.
Edie ponownie stłumiła śmiech.
– A co na to Charlotte?
– To zdumiewające, ale bardziej boli ją, że jej wuj Morris rozzłościł Lucie swoimi komentarzami, kiedy śpiewała. Podobno są one oznaką „redukcji zahamowań”, co świadczy o zaawansowanej demencji. Chociaż szczerze mówiąc, nie powiedział nic, co nie byłoby słuszne. Widać nie tylko on ma demencję.
– O nie. Biedny wujek Morris. I biedna Charlotte.
– Nie musisz jej aż tak współczuć. Wujek Morris jest tolerowany z powodu bogactwa, które wylewa mu się nosem i uszami. Każdy tylko czyha na swój kawałek tortu po jego śmierci.
– Aha – wyrwało się Edie. Pomyślała nie po raz pierwszy tego wieczoru, że nie jest tu między swymi. No, może znajduje się tu jeden jedyny „jej” człowiek, ale teraz on jest już bardziej „ich”. Na zawsze.
– To wszystko jest bardzo dziwne – ciągnął Jack, machając ręką w stronę, skąd z budynku skąpanego w żółtej poświacie dochodził charakterystyczny harmider. – Jestem żonaty. Ja.
Edie rozzłościło jego oczekiwanie, że dołączy do jego wypowiedzi jakiś tęskny czy żałościwy komentarz. Jack już od dawna nie zwierzał się jej z rozterek. Zresztą chyba nigdy nie brał pod uwagę jej zdania przy podejmowaniu decyzji.
– Właśnie dlatego tu dziś jesteś, Jack. A co myślałeś? Że przyjechałeś na grilla? Na urodziny kota? Na obrzezanie?
– Ha, ha. Ty nigdy nie stracisz umiejętności szokującej riposty, E.T.
To też było denerwujące. Nieżonaty Jack nigdy nie uważał jej za szokującą. Interesującą, zabawną, owszem. A teraz ona jest dla niego jakąś lepką kreaturą, nienadającą się do poślubienia ekscentryczką. Której na dodatek nikt nie chce.
– Tak czy owak – odezwała się słodkim, a jednocześnie dziarskim głosem – powinniśmy już wracać. Nie może cię nie być na najdroższym przyjęciu życia.
– Och, Edie, daj spokój.
– Bo co?
Znów była spięta. Dlaczego stoją we dwoje w półmroku, o co tu chodzi? Zaplotła ręce.
– Tak się cieszę, że dziś przyszłaś. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Twój widok ucieszył mnie bardziej niż czyjkolwiek.
Chyba nie bardziej niż narzeczonej? – pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos.
– Cóż… dzięki.
Co innego mogła powiedzieć?
– Proszę cię, nie zachowuj się, jakbyśmy nie mogli się nadal kolegować. Nic się nie zmieniło.
Nie miała pojęcia, co Jack chce przez to powiedzieć. Gdyby zawsze byli tylko dobrymi kolegami, jego ślub rzeczywiście niczego by nie zmieniał. Nagle uświadomiła sobie, że nigdy tak do końca nie rozumiała Jacka i w tym właśnie tkwił ich problem.
Gdy zastanawiała się nad odpowiedzią, odezwał się:
– Wiesz, ja to rozumiem. Uważasz mnie za tchórza.
– Co takiego?
– Pakuję się w coś, w co chyba nie powinienem.
– Co przez to rozumiesz?
Wiedziała, że to może nie najbardziej odpowiedni czas na takie pytania. To nie jest uczciwa rozmowa. Wszystko tu jest żałosne. Jack poślubił inną i nie powinien teraz, w jakichś krzakach, zdradzać koleżance z pracy swych sekretów. O nic ani o nikogo nie warto tu walczyć. Sprawa jest nie do uratowania. Od pewnego czasu wiedziała już, że Jack nie jest dobrym człowiekiem. No, przynajmniej nie jest silny. I jego dzisiejsze zachowanie jest tego dowodem.
Ale nęcił możliwością poruszenia spraw, o których od dawna chciała z nim porozmawiać.
– Wiesz, czasem nie wiadomo, jak się zachować. – Pokręcił głową, westchnął i czubkiem półbuta od Paula Smitha zaczął rysować coś na trawie.
– Nie zawsze. Zawarcie małżeństwa to akurat prosta rzecz. Mówisz tak albo nie. To jest zawarte w formule przysięgi.
– Nie chodziło mi… o to, właśnie. Charlie jest wspaniała, oczywiście. Miałem na myśli… to wszystko. Kompletny zamęt. Och, sam już nie wiem.
Poczuła, że Jack jest bardziej pijany, niż jej się z początku wydawało.
– Czego oczekujesz ode mnie? – zapytała tak beznamiętnie, jak tylko potrafiła.
– Edie, nie bądź taka. Usiłuję ci powiedzieć, że dużo dla mnie znaczysz. Bo chyba o tym nie wiesz.
Nie potrafiła na to odpowiedzieć. A skoro tak, to Jack wymamrotał „O Boże”, podszedł i ją pocałował.Rozdział 4
Gdy poczuła delikatne muśnięcie jego świeżo ogolonej szczęki i dotyk ciepłych, wilgotnych od piwa warg na ustach, aż się zachwiała z wrażenia. Informacja o tym, że Jack ją całuje, była tak niesamowita, że nie mogła od razu dotrzeć do jej kory mózgowej. Pełne zrozumienie jej wymagało kilku etapów.
1. Jack cię całuje. W dzień swojego ślubu. Niemożliwe? Ależ wszystko wskazuje, że TO SIĘ WŁAŚNIE DZIEJE.
2. To trwa dłużej niż zwykłe cmoknięcie? A może to pomyłka? Może celował w policzek i nie trafił?
3. Okej, nic z tych rzeczy. To jest zdecydowanie POCAŁUNEK marki pocałunek. Co jest, do cholery? Co on wyprawia?
4. A co, do cholery, TY wyprawiasz? Zdaje się, że właśnie oddajesz mu pocałunek. Czy na pewno tego chcesz? Ratunku!
5. RATUNKU! Pilne.
Chwila ta trwała w nieskończoność. Wciąż się całowali. Edie w końcu zrozumiała wagę sytuacji i swojego w niej udziału. Cofnęła się.
Po jej prawej stronie coś się poruszyło. Dostrzegła, że stoi za nimi Charlotte. Jej biała suknia jaśniała w narastającym mroku niczym odsłonięta kość. Jack odwrócił się i też ją zobaczył. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie, zastygli niczym przedziwny żywy obraz. Jakby za moment na niebie miała się ukazać błyskawica, a tuż za nią rozlec grzmot.
– Charlotte… – zaczął Jack. Przerwał mu skowyt czy też raczej wycie, jakie wydała z siebie świeżo upieczona pani Marshall. – Och, Charlotte, my nie…
– Ty cholerny draniu! Ty pieprzony łobuzie! – wrzeszczała Charlotte. – Jak mogłeś mi to zrobić?! Jak mogłeś, do jasnej cholery, zrobić mi coś takiego?! Nienawidzę cię! Ty pieprzony… – Rzuciła się na niego i zaczęła go okładać, a Jack próbował powstrzymać jej zaciśnięte pięści.
Edie przyglądała się temu w osłupieniu, czując nagłą chęć, by zwymiotować.
Wcześniej tego dnia Louis z charakterystyczną dla siebie odrazą opowiadał, jak powinna zachowywać się panna młoda w ten najpiękniejszy dzień swojego życia. Otóż powinna ona unosić się w poświacie gwiezdnego pyłu, unikając za wszelką cenę pokazania, że jej też dotyczy proza i brzydota życia. Ilustrował to przykładem z baletu: nikt nigdy nie powinien spostrzec, że tancerka też się poci. Edie pomyślała wtedy, że Louis połknął chyba egzemplarz „The Lady”^().
A jednak widok osoby w wytwornym kobiecym stroju, która wdała się w regularną bójkę, robił wrażenie. Charlotte z włosami upiętymi w wymuskany francuski kok, błyszczącymi policzkami, w szeleszczącej niczym krepina mocno rozkloszowanej sukni, urządziła sobie nocne polowanie na swojego ledwo opierzonego męża. I to z użyciem wymanikiurowanych dłoni, na których lśnił gigantyczny pierścień zaręczynowy i nowiutka obrączka ślubna z białego złota.
– To nie to, co myślisz! – krzyknęła Edie, której własny głos wydał się w tym momencie obcy. Przecież było widać, co tu jest grane.
Charlotte momentalnie uwolniła Jacka z morderczego uścisku. Jej ładną, podkreśloną subtelnym makijażem twarz wykrzywił wściekły grymas.
– Niech cię cholerne piekło pochłonie ty pieprzona suko.
Ton tej wypowiedzi był tak zdecydowany, że nie wymagała ona żadnych znaków przestankowych.
Edie była prawie pewna, że nigdy przedtem nie słyszała, by Charlotte przeklinała. Nie ruszyła się z miejsca w imię dziwnego przekonania, że to by tylko potwierdzało jej winę i że powinna zostać i wszystko wytłumaczyć.
Gdy dotarło do niej, jak obłąkana jest ta myśl, w końcu odeszła. Gdy zbliżyła się do hotelu, dostrzegła, że całej scenie przyglądała się – z ciekawością i zakłopotaniem – grupka gapiów. Przez łąkę niosły się ich głosy.
Okej, po kolei. Edie poczuła, że robi jej się niedobrze. Nie, nie pójdzie do ogólnej toalety, za bardzo rzucałoby się to w oczy. Musi się dostać do pokoju.
Drżącymi rękami wydobyła z torebki klucz z metalową przywieszką i szybko skręciła w kierunku głównego wejścia. Tam przechadzało się mniej ludzi.
Jej jedyną troską było teraz pozbycie się posiłku złożonego głównie z kurczaka, który najwyraźniej wyrywał się na światło dzienne, do odpowiedniego pojemnika. Wiedziała, że po tym ponurym akcie otworzą się przed nią nowe horyzonty. Ale wszystko w swoim czasie.
Gdy piorunem pokonywała schody, a potem ciche hotelowe korytarze, wydawało jej się nie do zniesienia, że czas jest tak uparcie linearny i że to, co wydaje się światem alternatywnym, jest w istocie nieubłaganą rzeczywistością. Że nie istnieje żaden magiczny stoper, który dałoby się ręcznie nakręcić tak, żeby ta upiorna historia się nie wydarzyła.
Żeby mogła anulować swoją decyzję odbycia przechadzki po ogrodach. Teraz nie mogła tego cofnąć, taśmę można przesunąć do tyłu tylko w starym magnetowidzie. Nie da się już powiedzieć Jackowi czegoś innego i oddalić się, gdy tylko zaczął te swoje wieloznaczne gadki. Albo po prostu stanąć tak, by wcześniej ujrzeć zbliżającą się Charlotte, jej ślubną szatę i zaciekawienie, o czym też Jack może plotkować z Edie. Poprosiłaby ich wtedy zapewne do środka, oświadczając, że pora pokroić weselny tort.
Ale nie. Edie całowała się z panem młodym na jego weselu i tego już w żaden sposób nie można zmienić. Tak jak urządzenie Tardis z „Doktora Who” nie było w stanie zabić Hitlera u początku jego zbrodniczej drogi.
Wpadła do swojego pustego hotelowego pokoju. Panujący w nim rozgardiasz przypomniał jej, jak jeszcze niedawno całkiem niewinnie prostowała tu sobie włosy, starannie przeglądała się w dużym lustrze i raczyła się herbatą z mlekiem UHT. Zamknęła za sobą drzwi i sprawdziła, czy jest bezpieczna, energicznie pociągając za klamkę i ją szarpiąc. Zrzuciła ze stóp buty.
Wtargnęła do toalety, odsunęła z twarzy włosy i zwymiotowała. Raz, drugi, trzeci. Po czym przemyła usta wodą. Była teraz sam na sam ze swoimi przemyśleniami. Rękami obejmowała umywalkę, chwiała się na nogach, nie mając odwagi spojrzeć na swoje odbicie.
Zaczęły się dywagacje.
Charlotte wiedziała, że Jack poszedł za nią, za Edie, prawda? Że ją całował. Ale to przecież nie jej, Edie, wina. To Jack powinien się tłumaczyć.
Zastanawiała się, co teraz będzie się mówić. Musi wyjechać. Natychmiast. Opanowała się i spojrzała na zegarek. Dwudziesta pierwsza czternaście. Pewnie za późno na pociąg? A może weźmie taksówkę? Do Londynu? Na żądanie? To będzie kosztować majątek. Trudno, zapłaci. Pomyślała tylko, że kiedy taksówka przyjedzie, ona przedefiluje z walizką obok recepcji i że będzie to istny marsz hańby, jak powrót do domu nad ranem po nic nieznaczącym seksie.
Właściwie pozostaje jedno wyjście – zabarykadować się na poddaszu.
Znaczenie tego, co się wydarzyło, docierało do niej kolejnymi falami z narastającą siłą. Jak na ironię w sali na dole didżej puścił właśnie „Hung Up” Madonny. Time goes by, so slowly. Tak, czas płynie powoli…
Jak w horrorze, tyle że tu na odgłosy krwawej jatki i okrzyki bólu przewrotnie nakłada się „śmiechowa” ścieżka dźwiękowa sitcomu czy innego show oglądanego przez nieświadomą niczego ofiarę.
Zaciskając pięści i zgrzytając zębami, zaczęła przemierzać pokój niezdecydowana, czy jednak nie zejść na dół, nie stanąć przed ludźmi i nie wykrzyczeć: „To on!”. Wiedziała jednak, że już została napiętnowana i nosi na ręce Mroczny Znak.
Odważyła się wyjrzeć przez okno, ale ogród był upiornie pusty.
Nie mogła nie zajrzeć do sieci, choć całym swym jestestwem bardzo tego nie chciała. Usiadła na łóżku z czterema narożnymi słupkami i ponuro wpatrywała się w jarzący się wyświetlacz smartfona. Kliknęła kilkakrotnie, za każdym razem obawiając się zobaczyć coś takiego, że znów ją zemdli. Ale na razie nic nie znalazła.
Cisza przed burzą. Otagowane zdjęcia, jak idą do ołtarza, uśmiechają się, podpisują akt ślubu oraz post Charlotte: „Szampana na moje stargane nerwy!” ze sporą liczbą lajków. Co ludzie powiedzą? Co teraz dzieje się na dole?
– Edie? Edie! – Gwałtowne walenie pięścią w drzwi spowodowało, że jej zalęknione serce o mało nie wyskoczyło z piersi, jak w rysunkowych „Zwariowanych melodiach” wytwórni Warner Bros.
– Edie, to ja, Louis. Lepiej mnie wpuść.
I dopiero w tym momencie zorientowała się, że muzyka już nie gra.Rozdział 5
Widoczne podenerwowanie Louisa nie pomogło Edie w opanowaniu ogarniającej ją paniki. A już przez chwilę łudziła się, że Louis wpadnie do niej, by powiedzieć: Wszystko się uspokoiło, co ty tu jeszcze robisz?
Podeszła do drzwi na chwiejnych, wiotkich niczym wycior do fajki nogach i wpuściła go, zamykając za nim drzwi na klucz, jakby rzeczywiście po tym starym hotelu mógł się pałętać jakiś morderca. Louis przyglądał się jej, jakby miał przed sobą znanego recydywistę. Wziął się pod boki.
– No dobrze – mruknął. – Powiesz, co się właściwie, DO CHOLERY, stało?
– Boże, a co ludzie mówią? – jęknęła.
– Jack i Charlotte… – Louis zrobił przerwę; nigdy nie potrafił sobie odmówić teatralnych sztuczek w rodzaju zawieszenia głosu przed oznajmieniem, kto jest zwycięzcą pokazu talentów – …właśnie się rozstali.
Zadyszana Edie siadła na brzegu łóżka, usiłując się uspokoić. Drżała, prawie się trzęsła. Wiedziała, że zepsuła im ślub, ale żeby aż zrywać? To nie brzmi prawdopodobnie, takie rzeczy się nie zdarzają.
– To nie może być prawda – wymamrotała.
– Charlotte pojechała do domu rodziców – mówił Louis, teraz już z pewną satysfakcją – a Jack musi gdzieś tu być, w towarzystwie butelki whisky i kumpli z wieczoru kawalerskiego. Odbył się istny festiwal wrzasków, totalna histeria i chaos. Charlotte rzuciła w niego obrączką.
Edie zamknęła oczy, spoconą dłonią przytrzymała się słupka przy łóżku. Miała wrażenie, że wszystko wokół kręci się i kołysze.
– Mówili coś o mnie?
– Że Charlotte przyłapała was razem. Że macie romans.
– Nie mamy romansu!
– To co się w takim razie stało? – spytał Louis.
Po raz pierwszy miała to głośno opowiedzieć, nie mogło więc obyć się bez wahania.
– Poszłam do ogrodu i… on mnie pocałował. Trwało to tylko chwilę.
– Zaraz, zaraz, chcesz mi powiedzieć, że cię nie bzyknął?
Otworzyła usta.
– Bzyknął? Skąd?! Jasne, że nie! Jak byśmy mogli… Wkręcasz mnie, tak?
– Wiesz, niektórzy twierdzą, że do tego doszło. Albo że było blisko.
Edie znała skłonność Louisa do przesady i do dramatyzowania, ale nie była pewna, czy tym razem też dał jej upust. Być może był to efekt niekontrolowanego głuchego telefonu, jakby prawda sama w sobie nie była wystarczająco okropna.
– Byliśmy zaledwie kilka kroków od hotelu!
– Taaa, ja raczej podejrzewałem ten rodzaj kontaktu, do którego dochodzi po północy, na masce samochodu. No i najczęściej jednak nie dotyczy pana młodego, rozumiesz. A więc cię pocałował?
Kiwnęła głową.
– Ale romans i tak macie, co?
– Nie!
Boże, co za udręka. Każdy myśli to, czego ona akurat najmniej by sobie życzyła. Gdyby dano jej wybór, wolałaby pokazać się nago w miejscu publicznym, niż być w ten sposób obmawiana po kątach.
– Hm, okej, cóż… Więc Jack znienacka zapytał najpierw, czy podoba ci się na jego weselu, a potem, czy podoba ci się, jak ci wsadza język w usta?
– Zaczął, jak mi się wydawało, przyjacielską pogawędkę, ale był chyba nieźle nawalony. A w następnej minucie mnie pocałował.
– A ty nie oddałaś mu pocałunku?
– Nie! To znaczy… prawie. Byłam w szoku.
– Hm. Dziwne, że tak sobie spacerowałaś samotnie. Jak on cię znalazł? Na pewno nie wysłałaś mu esemesa?
– Poszłam do ogrodu, żeby zrobić zdjęcie. Mogę ci je nawet pokazać! – Pomachała mu przed nosem telefonem. – Zobacz! Nie ma tu też żadnych esemesów!
Zachowywała się, jakby sąd nakazał jej okazać i złożyć do depozytu dowody rzeczowe. Bo po prawdzie to był sąd. Sąd opinii publicznej. Chyba wolałaby tradycyjną formę procesu.
– Louis, pomyśl tylko – błagała. – Dlaczego miałabym chcieć obłapiać się z nim akurat dziś?
– A dlaczego jemu przyszło coś takiego do głowy, nie wiadomo skąd? Chyba nie mówisz mi wszystkiego, Edie.
– W pracy oczywiście się kontaktujemy. Przesyłamy sobie wiadomości, gawędzimy czasem. To wszystko. Przyjaźnimy się, nic więcej.
– Flirtowaliście kiedyś?
– Chyba tak. Troszeczkę.
Wiedziała, że aby pozyskać Louisa, musi mu coś dać. Zagryzł dolną wargę i najwyraźniej coś rozważał.
– Wierzę ci, ale uważam, że będziesz miała problem, żeby jeszcze ktoś ci uwierzył. Plotki już obiegły całe Harrogate, a prawda bywa nierychliwa. A też…
Przerwał, a Edie wybałuszyła oczy.
– Co takiego?
Ściszył głos.
– Tylko do dwóch osób można mieć w tej sprawie pretensje: do ciebie i do Jacka. On jest typem kolesia, który może po uszy wpaść w gówno, nic mu nie będzie i jeszcze znajdzie na dnie złoty zegarek. Nie chciałbym zabrzmieć jak zimny drań, ale ty potrzebujesz strategii piarowskiej. Ludzie muszą wiedzieć, że to jego sprawka, nie twoja.
– Jak mam to zrobić?
– Zrobię, co tylko będę mógł – oświadczył Louis wielkodusznie – ale ty też o tym pomyśl. W końcu pracujemy w reklamie. Twoja marka doznała uszczerbku, trzeba uruchomić zarządzanie kryzysowe.
Przytaknęła ruchem głowy. Musi odłożyć na bok wszystkie swoje uprzedzenia wobec Louisa i zaufać mu. Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie i nie możemy sobie wtedy pozwolić na luksus wątpliwości.
– Myślisz, że między Jackiem a Charlotte naprawdę wszystko skończone? – spytała drżącym głosem.
Louis wzruszył ramionami.
– Mnie trudno byłoby wybaczyć coś takiego w dzień ślubu, taki wstyd. A tobie?
Bezradnie pokręciła głową. Dotychczas się nad tym nie zastanawiała. Skupiła się na tym, by samej jakoś to przeżyć. Nie myślała, z czym musi się zmierzyć Charlotte i że wszyscy wokół wiedzą, co ją spotkało.
Rozległ się łomot do drzwi tak potężny, jakby dobijało się do nich rozjuszone dzikie zwierzę. Oboje z Louisem poderwali się na równe nogi.
– EVIE THOMPSON! Tu Lucie Maguire! Jestem naczelną druhną! Otwieraj drzwi! NATYCHMIAST!
Edie i Louis spojrzeli na siebie w osłupieniu.
– EVIE! WIEM, ŻE TAM JESTEŚ, TY NĘDZNA KROWO! Nawarzyłaś piwa, to je teraz wypij!
– Powiedz, że to twój pokój – syknęła Edie do Louisa.
– Co? A jeśli ona wtedy pójdzie do mojego pokoju?
– Ale ciebie tam nie ma.
– Później będę.
– To jej też powiesz, że to twój pokój.
– Dowie się, że kłamałem.
– Louis! – błagała Edie w dzikiej rozpaczy. – Powiedz jej.
Skrzywił się i zawołał:
– Cześć, Lucie, tu Louis. Nie Edie.
– To gdzie jest Evie? Przecież to jej pokój! Nie żartuj sobie ze mnie, jestem w bardzo AGRESYWNYM NASTROJU.
Louis obiema rękami zrobił znany gest unoszenia środkowego palca i zaśpiewał:
– Nie, to mój pokój. Tu jest mały Louis.
– Wpuść mnie. Znasz tę dziewczynę? Gdzie ją mam znaleźć?
– Raczej cię nie wpuszczę. Jestem na golasa.
– To coś na siebie zarzuć.
– Ale jest ze mną ktoś, kto też jest na golasa. Rozumiesz?
– Czy to ona?
– Nie, to facet, mężczyzna. A teraz, jeśli nam pozwolisz, chcielibyśmy zająć się sobą.
Chwila ciszy.
– Nie wiesz, gdzie jest ta zdzira?
– Nie. Wydaje mi się, że już ustaliliśmy, że mam inne zainteresowania.
– Dobra, ale jak ją spotkasz, powiedz, że ja z jej cycków zrobię sobie nauszniki.
– Powiem!
Edie wzdrygnęła się.
Cisza.
– Ale pozwól też sobie powiedzieć, że uprawianie seksu w momencie, kiedy kobiecie życie wali się w gruzy, uważam za coś w bardzo złym guście. My wszyscy próbujemy jej pomóc, a wy sobie tu siedzicie na golasa.
– Taki już jestem. Kiedy nadciąga kryzys, rozbieram się. Wtedy najlepiej mi wychodzi.
Rozległo się zniesmaczone cmoknięcie i Lucie wycofała się, zamaszyście dudniąc butami. Mimo że znaleźli się na dnie rozpaczy, Edie i Louis nie potrafili powstrzymać się od zduszonego wybuchu śmiechu.
– Czy ja stąd wyjdę w jednym kawałku?
– Faktycznie, to wiedźma. Lepiej się przygotować.
Edie miała już plan. Recepcja pracuje całą dobę, można więc wymknąć się o świcie. Rozumowała w ten sposób: o wpół do piątej rano nawet największa furiatka nie ma już sił na złość i musi gdzieś odpocząć. Chociaż co do Lucie, to kto wie…
– Spójrz na to od dobrej strony. Nie gra już muzyka. Lucie nie może ci wyrządzić większej krzywdy niż jej śpiew, który przecież jakoś przeżyłaś.
Edie roześmiała się bez przekonania i z rozrzewnieniem pomyślała o chwili, kiedy to ktoś inny, a nie ona, znajdował się w centrum zainteresowania. To było chyba wieki temu…
– Ja już chyba mogę się bezpiecznie oddalić – stwierdził Louis.
Posmutniała na myśl, że teraz znów zostanie sama.
– Louis – powiedziała łamiącym się głosem. – Wiem, że źle zrobiłam, ale naprawdę tego nie chciałam. Czuję się okropnie. Wszyscy będą mnie nienawidzić.
– Nie będą – odrzekł bez przekonania. – Musisz tylko ich przekonać, że to Jack cię dopadł, a nie ty jego.
Oboje wiedzieli, że a) nie będzie możliwe przekonanie o tym każdego i b) nikt tak łatwo nie rozgrzeszy Edie, bo straciłby możliwość przekazywania plotek typu „Nigdy nie zgadniesz, co się stało”. Taka opowieść potrzebuje zołzy jako bohaterki. Inaczej traci smaczek.
– Ciągle jesteśmy przyjaciółmi? Chyba już nie będę miała innych przyjaciół.
– Skarbie. – Louis objął ją i szybko, dość szorstko przytulił. – Jasne, że jesteśmy.
Starannie zamknęła za nim drzwi i opadła na łóżko. Każdy odgłos z hotelowego korytarza ją przerażał. Wyobrażała sobie ciągnące pod jej drzwi procesje pod przewodem Lucie Maguire, która znów będzie na nią wrzeszczeć, ciskać gromy i zrobi coś okropnego z jej cyckami.
Gdy trochę się uspokoiła, zajrzała do internetu. Znów nic, chłód i spokój. Żadnych komentarzy dotyczących ostatnich wydarzeń, nikt nie usunął jej z listy znajomych na fejsie (choć musi się liczyć z tym, że to nastąpi).
Chociaż… po chwili, spanikowana, nagle uległa nieprzyjemnemu wrażeniu, że może… Nie, musi z tym walczyć, nie może ulec paranoi. Nie będzie sprawdzać. Na pewno się myli.
Okej, spojrzy tylko. Po to jedynie, by się upewnić, że to była paranoja. Rozgrzanym palcem stuknęła w dotykowy wyświetlacz.
Boże. Nie. Mrugnęła, by odgonić łzy, odświeżyła ekran raz i jeszcze raz. Tak bardzo chciałaby się mylić. Ale się nie myliła.
Louis usunął ich wspólną fotografię.