King Kong - ebook
King Kong - ebook
Król powrócił
Przez lata Carl Denham zaskarbił sobie miano najlepszego twórcy filmów dokumentalnych i teraz postanowił pójść o krok dalej. Wraz z ekipą filmową i aktorką Ann Darrow wyruszył ku mitycznej Wyspie Czaszek, kierowany tajemniczą mapą.
To, co tam ujrzeli, przyćmiło ich najgorsze koszmary. Cały archipelag ogrodzono wielkim murem, który uchronić miał świat śmiertelnych przed czymś strasznym. Przed bogiem-bestią. Przed królem Wyspy Czaszek.
King Konga stworzył w 1933 roku Merian C. Cooper, amerykański filmowiec, który – wraz z Cerdikiem Fauntleroyem i innymi Amerykanami służącymi podczas wojny polsko-bolszewickiej – położył podwaliny pod polskie lotnictwo wojenne. Wymyślone przez nich logo do dziś malowane jest na samolotach, m.in. używał je legendarny Dywizjon 303.
Choć Devos W. Lovelace napisał powieść na zlecenie Coopera i zgodnie z jego wizją scenariusza, to w paru miejscach różni się ona od filmu. Niektóre sceny, jak ta z wielkimi insektami, pojawiły się dopiero w filmie z 2005 w reżyserii Petera Jacksona (Władca Pierścieni).
Historia opowiedziana w tej książce najbliższa jest oryginalnej wizji króla małp
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-298-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć zapadający zmierzch nie ułatwiał rozróżniania szczegółów, a do tego wszystko było ukryte za welonem leniwie opadającego śniegu, nie ulegało wątpliwości, że „Wędrowiec” jest po prostu zwykłym wysłużonym frachtowcem. Nawet największy romantyk o bujnej wyobraźni nie byłby w stanie dostrzec w sylwetce statku owej gracji czy opływowych kształtów, jakich szczury lądowe oczekują zwykle po banderze gotowej do rozpoczęcia straceńczej przygody.
Zaniedbane nabrzeże w Hoboken wydawało się wprost stworzone dla takich statków jak ten. Wraz z podobnymi jednostkami „Wędrowiec” zlewał się tu z bezbarwnym tłem bezpretensjonalnego starego miasta: otulał go wygodny kamuflaż nieistnienia. Nie groziły mu tu zawstydzające porównania ze wspaniałymi liniowcami wznoszącymi swe nieskazitelne królewskie dzioby ku cieniom wieżowców w odległej części rzeki na Manhattanie.
Załoga statku dobrze wiedziała, że głęboko w jego sercu pracowały silniki dość mocne, by niezależnie od wszelkich przeciwności losu pchnąć naprzód jego stary, tępy dziób z prędkością czternastu węzłów. Nie było też dla nich tajemnicą, że kadłub otaczający te silniki oraz głęboką stalową komorę, która niejednego członka załogi napawała przerażeniem, wszystkich zaś zadziwiała, jest niezwykle mocny i godny zaufania. Jednakowoż szczury lądowe przyciągane na nabrzeże poczuciem nostalgii tak często dotykającej tych, których życie sprowadza się do siedzenia przy małym biurku i krótkich dojazdów do pracy pociągami, spoglądały na jego zardzewiałą i odrapaną burtę, bełkocząc bezmyślnie:
— Mój Boże! Mam nadzieję, że nikt nie wypływa już tym czymś w morze!
Te właśnie słowa wyrzekł Weston, który przyjechał na nabrzeże taksówką w sprawie niemającej zupełnie nic wspólnego z nostalgią, cofając jednocześnie dłoń dzierżącą zapłatę za kurs z Czterdziestej Drugiej i Broadwayu. W końcu gdyby się okazało, że pomylił przystań, byłoby idiotyczną ekstrawagancją pozwolić temu piratowi na czterech kółkach, by złamał chorągiewkę i doliczył tym samym piętnaście centów do opłaty za powrót.
Nie wypuszczając pieniędzy z dłoni, wytoczył się z taksówki, sapiąc z godnością charakterystyczną dla otyłego mężczyzny po pięćdziesiątce. W tej samej chwili stary dozorca wytknął zimny czerwony nos zza rogu swojej stróżówki.
Weston krzyknął do niego:
— Halo, kapitanie! Czy to jest statek tych ludzi od filmu?
Dopiero gdy zimny, czerwony nos mu przytaknął, Weston wręczył wreszcie pieniądze taksówkarzowi, przy czym w jego spojrzeniu wciąż można było dostrzec wyraz powątpiewania. Nie do końca uszczęśliwiony faktem, że to właśnie tutaj miał dotrzeć, ruszył wśród łagodnie kołyszących się płatków śniegu w stronę trapu „Wędrowca”.
— A więc ty też wyruszasz w ten szaleńczy rejs? — stary dozorca zagadnął go nagle z ponurego cienia stróżówki.
— Szaleńczy? — Weston obrócił się tym szybciej, że słowo to dobrze podsumowywało myśli rodzące się właśnie w jego własnym umyśle. — A co w nim niby takiego szaleńczego?
— No, przede wszystkim facet, który tu szefuje.
— Denham?
— Nie kto inny! Jak ten facet będzie chciał sobie zrobić zdjęcie z lwem, to najpierw do niego podejdzie i każe mu się ładnie uśmiechnąć. Jeśli to nie jest szaleństwo, to ja nic już nie wiem.
Weston zachichotał. Taka ocena nie odbiegała zanadto od jego własnej opinii na temat dzielnego mężczyzny zawiadującego „Wędrowcem”.
— Twardziel z niego, to na pewno — przyznał. — Ale dlaczego niby sam rejs miałby być szaleńczy?
— Bo mi na taki wygląda, po prostu.
Dozorca wyłonił się ze swego przytulnego, bezpiecznego schronienia, żeby móc łatwiej kontynuować rozmowę.
— Wszyscy tutaj w doku — a wierzaj mi, nie brakuje tu bystrych gości, choć może nie podłapali jakiejś świetnej, zaszczytnej roboty — no więc wszyscy, ale to wszyscy w doku gadają, że to szaleńczy rejs. Weź na ten przykład towar, jaki Denham ukrył w ładowni! Nawet ja nie umiem uwierzyć, że naprawdę wnieśli tu niektóre z tych rzeczy, a przecież na własne oczy widziałem, jak je taszczyli na statek. No i do tego ta cała załoga! Trzy razy więcej chłopa, niż powinno być na tego rodzaju łajbie. Trzeba ich będzie pakować do kajut łyżką do butów!
Przerwał, ale wyłącznie po to, aby wziąć głębszy oddech. Był bez wątpienia przygotowany do wyrzucenia z siebie całej litanii kolejnych zarzutów wobec „Wędrowca”. Zanim jednak udało mu się ponownie przystąpić do krytycznego ostrzału, uciszył go na dobre młody, zdecydowany głos.
— Hej, wy tam na trapie! Czego tu chcecie?
Weston spojrzał w górę ku niskiej balustradzie biegnącej wzdłuż pokładu na śródokręciu. Światło dochodzące z kabiny na rufie zarysowało przed nim jakąś sylwetkę; przypominając sobie opis podany przez Denhama, w tym oświetleniu Weston od razu uzyskał pewność, że miał oto przed sobą przystojnego pierwszego oficera „Wędrowca”. Nie było najmniejszej wątpliwości, że stał tam ten sam młody, wysoki człowiek, którego Denham tak wychwalał. Te niespokojne oczy, silne i szerokie usta — wszystko się zgadzało. I Weston, którego doświadczenie nauczyło, by nie obdarzać obcych nieuzasadnioną sympatią, niezależnie od tego, jak byliby czarujący, tym razem całkowicie poddał się zachwytowi. Trudno mu było nie przyznać, że stojący przed nim młody mężczyzna był najbardziej ujmującą postacią, jaką mógłby chcieć spotkać na swej drodze — lub jaką mogłaby chcieć spotkać na swej drodze jakaś kobieta, dodał w myślach, przyglądając mu się ponownie.
— No, czego chcecie? — głośne pytanie padło ponownie, podczas gdy Weston skupiał wzrok na mężczyźnie.
— Chcę wejść na pokład, panie Driscoll — odrzekł Weston. I nieco już weselszy z uwagi na to, że pierwszy oficer tak przypadł mu do gustu, począł ostrożnie wchodzić po mokrym i śliskim trapie.
— Ach, więc pan z pewnością nazywa się Weston.
— Nie ma drugiego takiego jak ja na Broadwayu — odrzekł. — Weston, as wśród agentów teatralnych, mimo że… — dodał, zasapany nieco tą całą wspinaczką — kondycja już nie taka jak kiedyś.
— A więc na pokład! Na pokład! — krzyknął Driscoll. — Denham się niecierpliwił, czekając na pana. Znalazł pan tę dziewczynę?
Radość Westona błyskawicznie uleciała w otaczający go mrok. Skrzywił się tylko i nic nie odpowiedział, podążając w ślad za pełnym energii Driscollem, który wskoczył na rufę i wspiął się po drabince do oświetlonej kabiny.
To niskie pomieszczenie ujmowało co prawda widoczną czystością, urządzone było jednak ze spartańską prostotą typową dla miejsc, którym brakowało kobiecej ręki. Poza zawieszonym na jednej ze ścian lustrem oraz dobrze zaopatrzonym wieszakiem na fajki zdobiącym drugą, nie było tu żadnych dekoracji — chyba że za element wystroju ktoś uznałby dwa płaszcze i kapelusze. Poza tym były tam jeszcze tylko cztery krzesła, a także podłużny, szeroki stół idealny do tego, by studiować na nim mapy, otwarta skrzynia zawierająca czarne kule z blachy falistej, większe od pomarańczy, lecz mniejsze od grejpfruta, oraz pięknie wypolerowana mosiężna spluwaczka znajdująca się tuż obok stopy jednego z dwóch mężczyzn oczekujących w kabinie.
Był on szczupły, najwyżej średniego wzrostu. Jego mocne szczęki, ukryte pod ciężkimi wąsami, zajęte były przeżuwaniem obfitej porcji tytoniu. Miał na sobie koszulę i kamizelkę. Kapitańska czapka na głowie nadawała mu przywódczy wygląd, a mimo to odsunął się na bok, by na samym środku sceny mógł się ukazać jego towarzysz.
To jeden z tych dobrze ubranych, zadbanych trzydziestopięciolatków, na jakich można się było natknąć w każdym biurze maklerskim; tyle że od tego mężczyzny biła szczególna aura władczości i niezłomności. Jego jasnobrązowe oczy, w których pobłyskiwała niezaspokojona potrzeba poszukiwania przygody życia, zwróciły się ku wchodzącemu Westonowi, a zniecierpliwiony głos oznajmił bez żadnych wstępów:
— Weston! Właśnie miałem schodzić na ląd i po ciebie dzwonić!
— Gdybym wiedział, tobym poczekał — stwierdził Weston, przyglądając się swoim przemoczonym butom.
— Uściśnij dłoń kapitanowi Englehornowi — nalegał Denham.
Mężczyzna w kapitańskiej czapce strzyknął śliną w sam środek wypolerowanej spluwaczki, po czym odwrócił się i wyciągnął swoją wielką, szorstką dłoń, zaś po wymienieniu uścisku przesunął nieco skrzynię z metalowymi kulami, aby zrobić więcej miejsca przy stole tam, gdzie miał zasiąść Weston.
— Jak mniemam, zdążyłeś już poznać Jacka — dodał Denham, po czym Weston skinął z uśmiechem Driscollowi, ten zaś odpowiedział tym samym. Denham kontynuował: — Cóż! Stanąłeś więc oto twarzą w twarz z dwójką ludzi, których z pewnością nie spotkałbyś na Broadwayu, staruszku! Obaj towarzyszyli mi w dwóch poprzednich wyprawach i zdradzę ci, że gdyby nie byłoby ich przy mnie także tym razem, musiałbym się długo namyślać, zanim zdecydowałbym się na tę podróż.
Zaległa owa krótka, niespokojna cisza, pojawiająca się zazwyczaj między mężczyznami, których obdzielono najwyższymi pochwałami. Następnie Denham opadł na swoje krzesło i spojrzał na agenta teatralnego.
— A gdzie dziewczyna, Weston?
— Nie znalazłem żadnej.
— Cóż znowu! — Denham uderzył w stół. — Posłuchaj, Weston! Związek Aktorów i Towarzystwo Haysa ostrzegły już każdą dziewczynę, jaką próbowałem zatrudnić. Wycofał się każdy agent poza tobą. Jesteś moją jedyną szansą. Wiesz dobrze, że jestem uczciwym człowiekiem…
— Wszyscy wiedzą, że jesteś uczciwym człowiekiem — chrząknął Weston, głośno nabierając przy tym powietrza. — Wszyscy wiedzą też jednak, że jesteś przy tym nadzwyczaj lekkomyślny. I czy naprawdę sądzisz, że jesteś w stanie wzbudzić w ludziach zaufanie czyniąc tę wyprawę aż tak tajemniczą?
— Prawda to — wycedził Englehorn, pochylając się ku spluwaczce.
— Absolutnie! — wykrzyknął Driscoll, pocierając przy tym swój wspaniały młody podbródek. — Dlaczego niby ani kapitan, ani pierwszy oficer nie wiedzą, dokąd płynie ta stara łajba…
— W rzeczy samej! — Weston odwrócił dłonie wnętrzem ku górze. — Pomyśl o mojej reputacji, Denham. Nie mogę wysłać do pracy młodej, ładnej dziewczyny, czy nawet pospolitej, gdybyś taką zechciał, nie mówiąc jej, czego ma oczekiwać.
— A czego niby miałaby oczekiwać? — chciał wiedzieć Denham.
— Wyruszenia na nie wiadomo jak długą wyprawę, do tego w miejsce, którego lokalizacji nie chcesz mi nawet przybliżyć… i to jako jedyna kobieta na statku rojącym się od najbardziej zakazanych drabów, jakich kiedykolwiek widziały moje wysłużone broadwayowskie oczy.
Usta trzech mężczyzn wyszczerzyły się w uśmiechu, zanim agent dodał pospiesznie:
— Mam tu oczywiście na myśli załogę.
— Weston! — Pięść Denhama ponownie trzasnęła w stół. — Ten rejs będzie największą rzeczą, jakiej dokonałem w życiu, i muszę mieć tę dziewczynę.
— Jak dotąd w żadnym twoim filmie nie było dziewczyny. Dlaczego teraz aż tak bardzo jej potrzebujesz?
— Do diaska! Nie myślisz chyba, że to tylko moja zachcianka?
— W takim razie… dlaczego?
— Dlaczego? Bo pragnie tego publiczność, oto dlaczego! Moja wspaniała publiczność pragnie zobaczyć piękną dziewczęcą twarz. Romans nie jest bez niej romansem, a przygoda staje się nudna niczym flaki z olejem — chyba że co jakiś czas pokaże się na ekranie twarz, dla której można by zatopić tysiąc statków… czy może raczej zdrowych rozsądków… Pomyśl tylko! Oddaję się filmowi w niewolę, oblewam się krwią i potem, aby był jak najdoskonalszy, a potem zacna publiczność orzeka, że podobałby się jej on dwa razy bardziej, gdyby występowała w nim jakaś dziewczyna. A właściciele kin narzekają: „Gdyby tylko była tu jeszcze panna, w której można by się zakochać, sprzedalibyśmy dwa razy więcej biletów”. Dobrze więc! — Pięść Denhama po raz ostatni stanowczo walnęła w stół. — Skoro tak bardzo chcą tej dziewczyny, dam im dziewczynę!
W tym momencie przypomniały się Westonowi wszystkie ponure dywagacje starego dozorcy. Choć Denhama z pewnością nie ogarnęło czyste szaleństwo, to nie było też wątpliwości, że jego plan nie sprawiał wrażenia takiego, do którego mógłby przyłożyć rękę szanujący się agent
teatralny.
— Przykro mi — odrzekł, podnosząc kapelusz. — Nie sądzę, bym mógł coś dla ciebie zrobić.
— Musisz zrobić bardzo wiele — odpowiedział Denham — a do tego musisz się z tym uwijać. Wyruszamy wraz z porannym przypływem. O świcie ma nas tu nie być.
— Dlaczego?
— Myślę, że jeśli teraz ci powiem, niczego to już nie zmieni — rzekł z irytacją Denham. — Mamy materiały wybuchowe w ładowni i dowiedziała się o nich firma ubezpieczeniowa. Jeśli szybko nie wypłyniemy, będziemy mieli na karku szeryfa. A potem zacznie się szarpanina sądowa i zostaniemy uziemieni na kilka dobrych miesięcy.
Jego nastrój uległ gwałtownej zmianie. Podszedł do skrzyni, którą przesunął Englehorn, i wydobył z niej jedną z żelaznych kul. Przyglądał się jej z uśmiechem przepełnionym zaborczą dumą.
— Nie mam najmniejszego zamiaru wmawiać ci, Weston, że dziewczyny, którą mi znajdziesz, nie czeka podczas tej wyprawy żadne niebezpieczeństwo — powiedział. — To oczywiste, że tu i ówdzie trochę się o nie otrze. Może — przyznał z szerokim uśmiechem — nawet więcej niż trochę. Uwierz mi jednak, że póki mamy pod ręką te cuda, do niczego naprawdę poważnego nie dojdzie.
— A co to takiego?
— Bomby gazowe, staruszku. Sam je skonstruowałem. Choć może należałoby raczej powiedzieć: sam udoskonaliłem standardowe modele. Mają taką siłę rażenia, że mogłyby oszołomić i powalić na ziemię całe stado słoni.
— C-co? — zająknął się Weston. — Denham, to o czym teraz mówisz, sprawia, że cały ten interes podoba mi się jeszcze mniej niż poprzednio. Zaczynam się cieszyć, że nie znalazłem ci tej dziewczyny.
— Przestań gadać jak agenci ubezpieczeniowi — odrzekł z pogardą Denham. — Ta odrobina materiałów wybuchowych w ogóle nie powinna cię martwić. Nie jest w stanie narobić więcej szkody niż garść słodyczy, jeśli tylko znajduje się w rękach odpowiednich ludzi, takich jak Jack, kapitan albo ja sam. Prawda jest taka, Weston, że zwykłe deszcze i pora monsunowa najprawdopodobniej okażą się dla nas nieporównywalnie bardziej niebezpieczne.
— Mo-mo-monsunowa?
— Otóż to! I jest to kolejny powód, dla którego muszę jak najszybciej dostać tę dziewczynę i ruszyć w morze. Ufam oczywiście kapitanowi, a także Jackowi, że przeprowadzą „Wędrowca” przez sztormy… — tu Denham zrobił pauzę, aby z uczuciem klepnąć Driscolla po szerokich barach — ale monsuny przywleką deszcze, a deszcze to przekleństwo dla filmu kręconego w plenerze. Zmarnujemy przez nie długie miesiące, zmarnujemy mnóstwo pieniędzy, a po tym wszystkim nie będziemy mieli nawet dowodu na to, że pracowaliśmy.
— Mo-mo-monsuny? Bo-bo-bomby gazowe? — Weston nie umiał przestać się jąkać. — Na niebiosa! Sprawiasz, że czuję się jak potencjalny morderca. — Wcisnął czapkę na swą okrągłą głowę i sięgnął dłonią ku klamce. — Oznajmiam ci, Denham, że z moją pomocą żadnej dziewczyny nie dostaniesz.
— Co?
— Dokładnie to, co powiedziałem.
— Nie żartujesz, tak? I bardzo dobrze, w takim razie znajdę ją sobie bez twojej pomocy.
Jak na tak krępego i ciężkiego człowieka Denham z zadziwiającą zwinnością porwał z jednego wieszaka swój płaszcz, a z drugiego kapelusz.
— Jeśli ci się wydaje, że ot tak odpuszczę, bo nie potrafisz mi znaleźć odpowiednio odważnej dziewczyny…
Odepchnął pulchną sylwetkę Westona na bok i mocnym szarpnięciem otworzył drzwi.
— …zrobię największy film na świecie! Taki, jakiego nikt jeszcze nie widział, a nawet nie marzył, że kiedykolwiek zobaczy. Kiedy z nim wrócę, ludzie będą musieli wymyślić nowe przymiotniki, by go opisać. Zobaczysz!
Drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.
— Gdzie pan idzie? — zakrzyknął Englehorn.
Donośny głos Denhama dobiegł ich, kiedy słyszeli już stukot jego butów, najpierw po coraz niższych stopniach drabinki, a zaraz potem po trapie.
— Idę znaleźć dziewczynę do mojego filmu. I przyprowadzę ją… nawet gdybym miał ją skądś porwać.
Wewnątrz kabiny Weston zapinał swój płaszcz, wpatrując się przy tym w Driscolla i Englehorna. Był bardziej rad niż kiedykolwiek przedtem, że udało mu się nie wplątać w to całe szaleństwo. Tak, uznał, że „szaleństwo” było tu jak najwłaściwszym słowem. Jak widać, ten stary dozorca całkiem nieźle ocenił sytuację.
Driscoll zaniósł się śmiechem.
— Mogę się założyć — rzekł do Englehorna — że Denham wróci z dziewczyną.
— Pozwolę sobie nie przyjąć tego zakładu — odpowiedział mu Englehorn, przeżuwając spokojnie.
Następnie Driscoll odwrócił się do Westona, nie przestając się śmiać tak, że zęby rozświetliły jego opaloną facjatę.
— Miałby czelność powiedzieć mi, żebym się z nią ożenił, gdyby tylko wymagał tego jego scenariusz — podsumował. — Mogę panu towarzyszyć do taksówki?
ROZDZIAŁ DRUGI
Denham poszukiwał twarzy. Przepychając się przez tłumy ludzi kłębiące się przed teatrami na Broadwayu, czekał, wypatrywał, a od czasu do czasu przeklinał pod nosem, kiedy jakieś szczególnie obiecujące oblicze na drugi rzut oka okazywało się rozczarowująco zwyczajne.
Koncentrował się wyłącznie na twarzach, pomijając wszystkie pozostałe szczegóły. Przymknął oczy, tak że przypominały ledwie widoczne szparki, które niczym obiektyw kamery łowiły i poddawały wnikliwej ocenie każdy kolejny obraz, odrzucając niezliczone twarze, jakie dryfowały pośród tłumów. Twarze śmiałe, twarze przestraszone, twarze ponure i sympatyczne, nadąsane i wyczekujące, wymalowane, zbolałe, zacięte i obojętne. Nigdzie nie znalazł jednak takiej, która krzyczałaby: „To ja! Właśnie mnie szukasz!”.
Nawet człowiek równie niezłomny jak Denham nie był odporny na tak definitywną porażkę. W końcu, bliski już desperacji, potrząsnął głową i z gorzkim rozczarowaniem skierował swe kroki ku centrum miasta.
Krocząc z ponurą determinacją, opuścił jasno oświetlony Times Square i wybrał się na polowanie w kanionach alei położonych poniżej. Twarze ukryte w zacienionych bramach. Twarze na rogach ulic. Twarze na parkowych ławkach. Twarze w kolejkach po zapomogę. Twarze w automobilach. Twarze w tramwajach. Twarze zadbane. Twarze ubrudzone. Twarze smutne. Twarze radosne. Wciąż jednak nie ujrzał twarzy mogącej zajaśnieć niczym płomień świecy w jego filmie, który — był tego pewien — okaże się najwspanialszym filmem na świecie.
Denham zorientował się, że zatoczył koło. Zostawił w tyle ławki na Madison Square oraz słabe, lecz nigdy niegasnące światło nad nimi. Przeczesał Piątą Aleję, Park Avenue i dumną, kameralną Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę. Teraz szedł ponurymi zaułkami zachodnich Czterdziestek, dryfując z powrotem ku tłumom Broadwayu, które zaczynały się właśnie wysypywać z dziesiątków teatrów i ogromnych kin.
Niechętny, by stawić czoło nadchodzącej nieubłaganie porażce, zdecydował się zagrać na czas, zapalając papierosa. Gdy okazało się, że jego papierośnica jest pusta, zatrzymał się w małym przydrożnym sklepiku. W nadchodzących tygodniach miał sobie niejednokrotnie gratulować owej decyzji i dziękować losowi za łut szczęścia, który go tutaj przywiódł. Sklepik był zaiste niewielki, przypominał raczej dość skromny kram. Ledwie mieścił się w nim śniady, nieogolony właściciel i towary, które należało trzymać pod dachem. Było tam tak ciasno, że skrzynki z jabłkami, którym nie przeszkadzały warunki zewnętrzne, musiały już być wystawione przed wejściem.
Podejrzliwy sklepikarz nie spuszczał wzroku z jabłek nawet wtedy, kiedy sprzedawał Denhamowi papierosy. Sam Denham też zresztą na nie spoglądał i to w zasadzie właśnie on jako pierwszy zobaczył, co się dzieje.
Do stojaka z jabłkami podeszła ostrożnie dziewczyna i wyciągnęła szczupłą, białą dłoń, a jej palce powoli, lecz chciwie objęły czerwony owoc.
Denham dostrzegł to pierwszy, jednak śniady sklepikarz zorientował się w sytuacji dosłownie w chwilę później i gdy jego klient otwierał świeżo zakupioną paczkę papierosów, natychmiast wybiegł z wrzaskiem przed wejście do
sklepiku.
— Aha! Mam cię! Złodziejaszko! Ho-ho! — Chwycił dziewczynę za nadgarstek. — Nie, nie, nie uciekniesz! Hej! Gdzie jakaś policja?
— Nie! — krzyknęła dziewczyna, słabo próbując się uwolnić z uścisku mężczyzny. — Puść mnie, proszę. Przecież niczego nie wzięłam. Chciałam, ale nie wzięłam.
— Co godzina ktoś kraść! Ja! Mam dość! Hej, panie policjant!
— Zamknij się! — rozkazał mu Denham. — Dziewczyna mówi prawdę. Puściła to twoje zgniłe jabłko, jeszcze zanim wybiegłeś ze sklepu. Nic by ci nie ukradła.
— Nie ukradłabym, naprawdę.
— Masz, Sokratesie — uciął dysputę Denham. — Weź tego dolara i zapomnij o wszystkim.
Moneta całkowicie zmieniła podejście właściciela sklepu. Ścisnął ją w garści, puścił rękę dziewczyny i pospiesznie wrócił do środka, obsypując Denhama podziękowaniami.
Niespodziewanie uwolniona z uścisku dziewczyna upadłaby, gdyby Denham nie objął jej swoim ramieniem. Głowa dziewczyny opadła w tył tak, że światło jedynej żarówki w sklepiku rozjaśniło jej twarz i Denham po raz pierwszy mógł się jej dobrze przyjrzeć. To też uczynił. A potem spojrzał jeszcze raz — i oczy, które miał tak długo zmrużone, teraz nareszcie otworzyły się szeroko. Spojrzał po raz kolejny, a potem głośno się roześmiał, wyprostował tryumfalnie ramiona i wyciągnął rękę, podchodząc do ulicy.
— Taksówka! — zawołał, a kiedy ta już z piskiem hamulców podjechała do krawężnika, rzucił: — Do najbliższej restauracji! Ale szybko!
Pół godziny później, gdy siedział w wyłożonej białymi płytkami w restauracji za rogiem, z jego twarzy wciąż nie znikał wyraz tryumfu. Dziewczyna siedziała na krześle naprzeciwko niego przesłonięta białą barykadą pustych talerzy i kubków. Jedząc, nie powiedziała ani słowa, a Denham też nic nie mówił. Oparłszy się łokciami o stół, wychylił się do przodu i z pełnym wdzięczności zadowoleniem przyglądał się jej twarzy.
Była ona więcej niż piękna — choć bez wątpienia urody jej nie brakowało, jako że jego operatorskie oko z miejsca dało się urzec dobrze wymodelowanym i wyrazistym rysom. Jej wielkie, wypełnione nieprzebranym błękitem oczy zerkały na niego spod cieni rzęs, pełne wargi obiecywały namiętność i humor, uniesiony podbródek świadczył zaś o odwadze. Jej skóra była przejrzyście biała, i to nie, jak ocenił Denham, z tego wyłącznie powodu, że dziewczyna była wyraźnie niedożywiona. Ów nadzwyczajny rodzaj skóry idealnie współgrał z włosami, które falami spływały spod jej podniszczonego kapelusza. Przypominały czyste złoto. Gdyby Denham zamienił się w poetę, którym nie był, mógłby rzec o nich, że wyglądały niczym falujące promienie słoneczne.
Widząc jego uważne, pełne zachwytu spojrzenie, dziewczyna rozchyliła usta w uśmiechu.
— Jestem teraz zupełnie odmienioną Ann Darrow — rzekła.
— Czujesz się lepiej, co?
— Tak, dziękuję panu. Był pan dla mnie ogromnie miły.
— Nie przypisuj mi nadmiernych zasług — powiedział bez ogródek Denham. — Nie marnuję na ciebie czasu i pieniędzy z bezinteresownej życzliwości.
Cała radość i większa część uśmiechu natychmiast zniknęły z twarzy Ann. Lekko zadrżała. Denham zignorował jej reakcję.
— Jak to się stało, że masz takie kłopoty?
— Chyba po prostu zabrakło mi szczęścia. Jest wiele takich dziewczyn jak ja.
— Ale niewiele z nich ma twoją urodę.
— Och, w jakiejś ładnej sukience może i nie wyglądałabym źle. — W uśmiechu Ann wciąż widać było cień strachu. — Ale w tym wyświechtanym stroju…
— Masz jakąś rodzinę?
— Podobno mam gdzieś wujka.
— Grałaś w czymś kiedyś?
— Tylko jakieś drobne rólki w studiu filmowym w Fort Lee. Raz udało mi się dostać prawdziwą rolę, ale potem zamknęli to studio.
Zaryzykował jeszcze jedno pytanie.
— Jesteś jedną z tych miastowych dziewczyn, które krzyczą na widok myszy i mdleją, gdy widzą węża?
— Wychowałam się na wsi… Hmm, raczej nie chciałabym się bawić myszami, ale zabiłam kiedyś węża… raz.
Denham ponownie uniósł ramiona w jeszcze wyraźniejszym niż wcześniej geście tryumfu, a następnie odsunął krzesło i wstał.
— Słuchaj, siostrzyczko. Mam dla ciebie robotę.
Ann również wstała i zmierzyła Denhama wzrokiem. Czekała, bacznie spoglądając mu w oczy.
— Jak już się najesz, wypoczniesz i wystroisz, będziesz dokładnie taką dziewczyną, jakiej potrzebuję.
— A kiedy… kiedy mam zacząć pracę?
— Od razu. W tej chwili. A twoim pierwszym zadaniem będzie zdobycie jakiegoś nowego ubrania. No już. Na pewno znajdziemy na Broadwayu jakieś sklepy, które wciąż są otwarte.
— Ale… co to za praca?
— To pieniądze, przygoda i sława. Dreszcz emocji, jakiego jeszcze dotąd nie zaznałaś. I długa podróż morska, która rozpocznie się o szóstej nad ranem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki