- W empik go
Kino „Szpak” - ebook
Kino „Szpak” - ebook
Każdy z nas miał swoją klasę, swoje liceum, swoje kino. Swoją niepowtarzalną młodość. Tęsknimy do nich, choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiemy, do czego. Kino "Szpak" to opowieść o minionym czasie, szkolnych przyjaźniach, pierwszych miłościach, bójkach na przerwach, wagarach, młodości, zaufaniu i zagubieniu. Jest podróżą sentymentalną dojrzałego mężczyzny do szkolnych przygód z podwarszawskiej Falenicy. To pełen ciepła i nostalgii zbiór historii o potędze przyjaźni. Powieść klamrowo zamyka współczesna wędrówka dwu przyjaciół zatartymi śladami młodości sprzed trzydziestu paru lat. Autor opisuje świat wspomnień taki, jakim był. Trochę śmieszny, a trochę groźny. Podszyty absurdem. Zniewolony. Zaczarowany przez pamięć, która wszystko zmienia na lepsze. Kino "Szpak" już nie istnieje. Ale przewracając kartki książki, można jeszcze obejrzeć jakiś zapomniany, wyblakły, nieznośnie wzruszający film.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61154-02-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
mojej żonie Kasi Józkowi Kurylakowi
oraz Poldkowi Ziantkowi Borówie i Szpuntowi
KINO „SZPAK”
Stoimy z Józefem w kinie „Szpak”. On w kasie biletowej, ja, w trzecim albo czwartym rzędzie. Józef drepcze po kasie, jakby szukał kogoś, kto mu sprzeda bilet. Ale kasy już nie ma, ani ekranu, ani rzędów skrzypiących krzeseł, rozpadła się kabina projekcyjna, zbutwiały witryny, w których wieszano kiedyś plakaty. Stoimy na gruzach, wśród pokrzyw i kępek wyleniałej trawy. Z zewnątrz kino jeszcze istnieje, jest mur, drzwi prowadzące do holu, choć po klamce pozostał tylko poszarpany otwór. Po tej stronie rumowisko. Pokazuję Józefowi, gdzie zwykle siedziałem; gdzie Bumcek, gdzie Borówa. Rozwieram ramiona, by mu uzmysłowić, jak duży był panoramiczny ekran. Prowadzę w kąt poczekalni, gdzie dyskretnie pijano tanie wino zwane jabolem. Ale Józef ma własne sprawy w moim kinie. Wraca do kasy. Podejrzewam, że gdy mu powiedziałem, dokąd jedziemy, coś sobie wymyślił i właśnie kasa biletowa jest mu do tego potrzebna. Józef jest poetą i zawsze szuka tego, co innych ludzi zupełnie nie obchodzi. Pewnie ukryty za szczątkami okienka ogląda film, którego nie chce mi pokazać, ale nie dbam o to, bo ja oglądam mój tu na widowni, stojąc dokładnie na miejscu dziesiątego krzesła w trzecim rzędzie i mając po lewej stronie Borówę, a po prawej Ziantka.
W domu za rumowiskiem otwarło się niespodziewanie małe okienko i ukazała się w nim twarz chudego staruszka. Przygląda się nam natarczywie, pewien, że jesteśmy tu ze względu na niego, przeciwko niemu, jakieś grube chcemy mu zrobić świństwo, więc staruszek daje nam do zrozumienia, że nas przejrzał i żebyśmy sobie nie myśleli, że nam się uda. Jeśli przyszliśmy tu na rumowisko, będące kiedyś kinem „Szpak”, po jego długo zbierane oszczędności, to musimy wiedzieć, że on ma liczych sąsiadów, także staruszków, i że wszyscy będą bronić swych oszczędności do ostatniej kropli krwi. Powinienem pójść do niego i powiedzieć, że nie mamy złych zamiarów, że Józef jest poetą i nigdy nie robi krzywdy staruszkom, że jesteśmy obaj w podróży sentymentalnej, która nie chce się skończyć. Jeździmy moim starym samochodem i szukamy niegdysiejszych śniegów. Chodzimy po istniejących kiedyś ulicach i wypytujemy ludzi, czy kogoś kiedyś nie znali, czy nie widzieli pani takiej a takiej, albo pana, a oni nigdy nic nie pamiętają, patrzą na nas zdziwieni, podejrzewając — jak ten staruszek — że chcemy im zrobić coś złego. Powinienem też wyjaśnić, że tak naprawdę nie szukamy żadnych kobiet i mężczyzn, tylko samych siebie, bo zgubiliśmy się sobie po drodze, nawet nie zauważając kiedy, i wydaje nam się, że to nasze zgubione ja mieszka tam w minionym czasie i gdyby odnaleźć ten czas i ono odnalazłoby się cudownym sposobem. Ale czas, przecież minął, nie ma go i nie będzie, są tylko ruiny kina „Szpak” i wiszące na skrawku muru okienko kasy biletowej. Nie ma nikogo, kto sprzedałby Józefowi bilet na film, który sobie wymyślił. Nic nie ma, oprócz staruszków, którzy nie pamiętają nikogo i niczego. I jest jeszcze nasza podróż sentymentalna — rdza na samochodzie, drogi, stacje benzynowe, fragmenty murów, pokrzywy, nerwowo biegające pająki. Jeśli nawet istnieje ten film, który Józef sobie wymyślił, to i tak nie ma i nie będzie już nigdy kina, które mogłoby go wyświetlić. I nas też nie będzie, bo przecież nie znaleźliśmy siebie wśród pokrzyw i stacji benzynowych, przeminęliśmy na zawsze. Nie ma podróży sentymentalnych, są tylko wyprawy donikąd.
UCIEKINIERZY
STARY BORÓWA
Po pierwsze, musisz wiedzieć, Józefie, że na ulicy Margerytki słońce wschodziło nad dachem Borówy, a zachodziło za dach Szpunta. Dzięki temu byliśmy zawsze w środku dnia. Borówa rzucał długi cień, ja krótki. Czasem dołączał cień Poldka. Czasem Ziantka. Czasem nikomu nie chciało się iść i słońce panowało bez przeszkód nad ulicą.
Kim wtedy byłem? Argonautą, Ikarem czy zwykłym chłopakiem z Falenicy, jak moi kumple? Czy myśmy wtedy czegoś pragnęli, za czymkolwiek tęsknili, czy tylko przesuwaliśmy się wraz ze słońcem od Borówy do Szpunta, zgodnie z porządkiem świata? Nie pamiętam.
Wiem, że o świcie pierwsze światło zapalało się w oknie starego Borówy, a w chwilę później w ciszy rozlegał się doniosły, cerkiewny chór. Zapalało się światło w oknie Borówowej, słychać było wrzask, zaciekłe jazgotanie, trzask drzwi — i chór milkł gwałtownie. Wtedy zapalały się światła w następnych oknach, jedno po drugim, aż do końca ulicy
Rodzice mojego kumpla Borówy byli, Józefie, najdziwniejszym małżeństwem na świecie. Łączyło ich tylko jedno — oboje mieli po sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu
Stary Borówa był chudy jak patyczek, gdy szedł ulicą Margerytki w wietrzny dzień, pochylał się komicznie na boki, a czasem chwytał się latarni i odpoczywał. Głowa opadała mu nieustannie na ramię, robił wrażenie zawstydzonego swoim wzrostem, zapewne zrobiłby wiele, żeby się zmniejszyć i zniknąć z oczu
Jedyne, za co mieszkańcy ulicy Margerytki cenili starego Borówę, to motocykl marki „Junak”, którym odjeżdżał od czasu do czasu, kurczowo trzymając się kierownicy.
Nie do uwierzenia, że stary, nieśmiały Borówa zakochał się kiedyś w Borówowej i spłodził z nią Borówę.
Teraz kochał tylko chóry cerkiewne. Pudełka z taśmami wypełniały cały jego pokój, do każdego była przyklejona karteczka z dokładnym opisem. Stary Borówa mógł mówić godzinami o chórach cerkiewnych, ale nikt go, Józefie, nie chciał słuchać. Siedział więc biedak w domu i sam sobie opowiadał o chórach, cerkiewnej architekturze, popach, popadiach, diakonach Mówił szeptem, tak że trudno było rozróżnić słowa Wyglądało to na zaklinanie, zamawianie. Cała ulica współczuła staremu Borówie
Było też komu zazdrościć, bo w pół drogi między Borówą a Szpuntem mieszkał mistrz szabli Pawłowski, za którym biegliśmy nieraz, gdy sunął ulicą swym eleganckim, delikatnie szumiącym mercedesem Tak to sąsiadowały ze sobą upadek i sukces
Borówowa… Gdybyś, Józefie, jak ja mógł w młodości widzieć Borówową, być może nie byłbyś teraz poetą, tylko podróżnikiem, wędrowcem, uciekinierem Nie dość, że miała sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ale była gruba, masywna, monstrualna. Gdy szła na swych klocowatych nogach, ziemia drżała
Borówowa była salową w szpitalu Przemienienia Pańskiego i codziennie przejeżdżając tramwajem obok praskiej cerkwi, publicznie wygrażała jej pięścią
Była przekonana, że w prawosławych chórach ukrywa się diabeł sprzymierzony ze starym Borówą. Dlatego obwiesiła ściany swojego pokoju różnej wielkości krucyfiksami Dziesiątki cierpiących Chrystusów patrzyło na siedzącą na łóżku Borówową, która jeszcze niepewna swego, głośno odmawiała różaniec
Ale i to nie zapewniło jej spokoju, bo za ścianą cichutko, ale nad podziw konsekwentnie śpiewał chór, a gdy milkł, dobiegał stamtąd dokuczliwy szept. Borówowa dostawała histerii, pędziła do pokoju męża, wrzeszczała i waliła pięścią w magnetofon. Stary Borówa zmykał z domu na piechotę albo motocyklem marki „Junak”, jeśli mu się bardziej spieszyło.
Zawsze biegłem wtedy do płotu, żeby powiedzieć staremu Borówie „dzień dobry” i w ten sposób dodać mu otuchy.
W końcu Borówowa nie wytrzymała i poszła do proboszcza
Nasz proboszcz, Józefie, był księdzem starej daty i nie odpychał od siebie żadnej istoty ludzkiej. Poznał natychmiast Borówową, której ogromna postać górowała w kościele nad tłumem wiernych, i widząc ją z bliska mimo woli zadrżał. Jednak przekonany, że to sam Stwórca wystawia go w ten sposób na próbę, spytał dobrotliwie, jak prawdziwy pasterz pytać powinien:
– Co cię do mnie sprowadza, dobra kobieto?
Słysząc słowa „dobra kobieto”, Borówowa wydała z siebie krótki ryk, a następnie siadła gwałtownie na zabytkowym krześle, które zatrzeszczało z przerażenia
– A zatem — kontynuował proboszcz, nie dając się zbić z pantałyku — co cię do mnie sprowadza, dobra kobieto?
– Mąż! — powiedziała Borówowa i już miała opaść na kolana, ale zrezygnowała
Proboszcz westchnął pobożnie.
– Pije? — spytał ze zrozumieniem.
– A gdzie tam, księże proboszczu! Najwyżej oranżadę
– Bi… — zaczął proboszcz i urwał, bo uświadomił sobie, że trudno byłoby znaleźć mężczyznę, który mógłby bijać Borówową, więc zamiast tego spytał: — Męczy?
– Oj, męczy, kochany księże proboszczu, męczy strasznie, tak męczy.