- W empik go
Kinofrenia - ebook
Kinofrenia - ebook
To zdecydowanie nie jest najlepszy moment w życiu Diany. Właśnie straciła pracę, rozstała się z narzeczonym i nie bardzo ma pomysł, jak przezwyciężyć towarzyszące jej poczucie beznadziei. Z braku lepszego zajęcia postanawia zapisać się na studia filmoznawcze i… tak zaczyna się przygoda, która przenosi ją do innego wymiaru. Dosłownie, gdyż zgłębiając tajniki kina i spędzając długie godziny na seansach filmowych, Diana zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Tymczasem w jej głowie zaczyna się materializować pomysł na scenariusz, który staje się jej obsesją. W którym miejscu przebiega granica między fikcją a rzeczywistością? Które słowa są jej własnymi, a które zapożyczyła z filmowych dialogów? Gdy raz przejdzie się na drugą stronę srebrnego ekranu, nie tak łatwo jest wrócić…
Głos z offu:
Działa Nawarony zostały wytoczone. Zaczęła się bitwa w niebie.
– Diana: Chyba zmienię branżę, świat oszalał (mucha przybrała pozycję dziecka).
– Mucha (bierze ją na litość): Taka z ciebie samarytanka? Wujek Boonmee, który potrafił przywołać swoje poprzednie wcielenie, co zabił moją matkę w gabinecie doktora Caligari, otworzył jednak okno na podwórze i miałam eldorado. A mój brat Kain okazał prawdziwe męstwo, tańcząc w ciemnościach, gdy brał udział w idolu za 1000 funtów nagrody.
– Mucha (scenicznym szeptem): Złap mnie, jeśli potrafisz.
– Diana: Ostatnie ostrzeżenie, bo teraz będzie zemsta Krymhildy.
– Mucha: Spadam, lecę odwiedzić Underwoodów w „House of Cards”. Czeka mnie niezły drive i bezsenność w Seatle, bo lecę non-stop. Żegnaj, laleczko!
Maria Cecylia Rajchel
Urodziła się w 1954 roku. Ukończyła filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jest autorką trzech powieści: „Sypienie”, „Psikusy Tigusa” oraz „Dwie Dusze” opublikowanych nakładem wydawnictwa Novae Res. Interesuje się wyzwaniami przed jakimi staje współczesny świat.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-765-5 |
Rozmiar pliku: | 1 020 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szanowni Czytelnicy,
zapewne każdy z Państwa obejrzał w swoim życiu wiele filmów – przyznaję, że ja również, ale konia z rzędem temu, który widział wszystkie, co nie znaczy, że nie mogą istnieć wśród was i tacy, którzy nie mieli okazji widzieć ani jednego (w co nie wierzę). To prawda, co mówią: kino uzależnia – kto raz spróbował, będzie do niego wracał. Malkontenci natychmiast stwierdzą, że kino to iluzja i pożeracz czasu (nie mówiąc o telewizji). Jedna rzecz jest pewna: kino jest dziedziną, którą interesują się wszyscy. Zdaję sobie sprawę, że istnieje wiele osób, które mogą poszczycić się większą i dogłębniejszą wiedzą filmoznawczą, lecz nie mogłam się oprzeć pokusie przedstawienia własnego żartobliwego wariantu tej wiedzy.
Ale do rzeczy. Książka _Kinofrenia_ traktuje o kinie i w dużej mierze zbudowana jest z tytułów filmów. Jest ich sporo. Czasem przytaczam treść, czasem tytuły stają się metaforami, a czasem są to zwykłe słowa. Gdzieniegdzie cytuję również dialogi filmowe, łącząc je w zaskakujące zbitki w sposób przypadkowy, lecz przemyślany. Oczywiście wszystkie cytaty są przeze mnie użyte celowo i z pełną świadomością (nie wiem, czy ktoś nie pozwie mnie o plagiat). W mojej książce przytaczam również fragmenty i cytaty z innych książek (nie tylko filmoznawczych) oraz krytyki i teorii – podanych w sposób prawidłowy, niemniej zdecydowanie indywidualny. Buduję na fundamentach już istniejących filmów, a całość układa się w poklatkowy haft. Jeżeli ktoś z Państwa odkryje, że niekiedy posługuję się językiem ezopowym, będzie to trafne spostrzeżenie.
Starałam się również przybliżyć sam akt twórczy i ukazać proces przetwarzania rzeczywistości w fikcję, choć jest to trudna sztuka i już Platon zauważył, że pisarz nie jest w stanie opisać dokładnie, jak przebiega proces twórczy.
Pomysł napisania tej książki zrodził się nieoczekiwanie (co, zdaje się, bywa regułą) na jednym z wykładów akademickich z filmoznawstwa, który dotyczył współczesnego filmu amerykańskiego (stąd znikoma liczba tytułów filmów polskich w tekście). Pojawiają się również wątki autobiograficzne i autotematyczne, co w tym przypadku wydaje się uzasadnione. W tekście przewija się zarys scenariusza do filmu, który nigdy nie powstał i nie powstanie (jako cel zamierzony). W drugiej części książki prezentuję go w całości – kolejność nie jest przypadkowa, a wręcz konieczna.
Książkę potraktowałam również jako opowieść o współczesnym świecie pisaną językiem filmu i vice versa jako opowieść o kinie pisaną językiem współczesnym, traktując przemiennie: „świat jest kinem”, „kino jest światem”.
Chciałabym dostarczyć Państwu przyjemności obcowania ze słowem, a nie z obrazem (który stworzy się sam) oraz życzyć dobrej zabawy (nie tylko) przy okazji odkrywania kolejnych tytułów i dialogów filmowych. W celu weryfikacji na końcu książki umieszczony został indeks tytułów filmów (filmografia jako swoista bibliografia) wykorzystanych przeze mnie w tekście, obejmujący zarówno kino współczesne, jak i klasyczne oraz w mniejszym zakresie – nieme. Okazało się wszakże, że mimo szczerych chęci i pełnego zaangażowania wykorzystałam nikły ułamek niewyczerpalnego źródła.
Życzę miłego seansu książkowego w wyimaginowanym moim, a za chwilę waszym świecie.Wstęp, który nie jest wstępem, tylko sekwencją inicjalną
Gdy weszła do nowoczesnego budynku, pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę, był lśniący korytarz. Poczuła się osamotniona w tym bezmiarze błysku i śliskości. Lodowisko. Nowoczesne. Nie potrzeba żadnych łyżew. Co ja tu robię? Ta przestrzeń jest zimna i obca. Wzdrygnęła się, bo tamto lodowisko było zwykłym podwórkiem przed szkołą, do której uczęszczała, gdy była dzieckiem. Skrzywiła się na samą myśl o jeździe na łyżwach. Tamto brudne otoczenie, sterty zamarzniętego śniegu zepchnięte byle jak łopatą zrobioną z kawałka krzywej dykty i starego kija od niepotrzebnej miotły.
Ohyda! Z odrazą wlepiła oczy w marmur bez ani jednej nierówności. I ten ból. To on wrył się w mózg jak zardzewiały gwóźdź, którym była przybita nędzna szufla. Widzę ponurą otchłań z rozbłyskującymi gwiazdami przed oczami jak kolejne wybuchy supernowej. Ten ból był jak wszechświat. Czarne niebo i ziemia gdzieś bardzo daleko, jakbym stąpała w miękkim cieście drożdżowym odstawionym do wyrośnięcia. Nogi nie swoje przyklejone do niewiadomego ciała, które rozdzierane na kawałki bólu uzmysławiały, że jeszcze żyję.
Nie trzeba było zjeżdżać z górki, jak się nie umie jeździć na łyżwach, ty niezgrabo! – Oskarżenia zabrzmiały wyraźnie w uszach.
Ta stara śmierdząca taksówka, która wiozła mnie do szpitala, jawi mi się jak miotła wiedźmy z filmu Christensena, bezcieleśnie jak fantom. Bezosobowy i zimny personel w białych kitlach przelewający się korytarzem rozpływał się w oczach jak bałwany ze śniegu mijane po drodze. Zwały zimnego gipsu oklejały kolejne warstwy rozrywanego bólem drobnego ciała i utwierdzały w zapadnięciu się w zimne okowy na długie tygodnie.
– Nie będziesz już nigdy jeździć na łyżwach – dobiegło ze schodów wiodących na strych. Potem kilka mocnych uderzeń siekierą w belkę stropową uświadomiło, że łyżwy zawisły niczym osądzony przestępca z wyrokiem śmierci przez powieszenie.
– I żeby ci się nie śniło ich ściągać!
Wyrok podwójny. Wisielec wisi na przestrogę, aż się zmumifikuje w swojej nieprawości, a bohater skruszeje jak szynka z kością, pławiąc się w brunatnej bejcy wyrzutów sumienia.
Nie ubiorę choinki. Zamknęłam oczy, pozwalając napłynąć wolno łzom pod powieki.
– Idź się umyj! Cała się kleisz od gipsu.
Nie będę jeździć na szlajce, pomyślałam, siadając na klozecie.
Łzy kapały na mokry gips skuwający ofiarę. – Tężejący lód na łapkach bezbronnych łabędzi – przeniosłam współczucie, odsuwając je od siebie. Zapadający szybko zmrok niósł dla nich zagładę życia. Mróz, ten podstępny szklarz, dorobi kolejne warstwy przezroczystych tafli, wypełniając luki w zapamiętaniu i tępym uporze. – Bezlitosny lodostwórca zawistny o życie. Morderca ze skostniałym sercem – pociągnęłam nosem. – Nie pomogę łabędziom.
Łzy utworzyły sobie krętą ścieżkę pomiędzy zasychającym gipsem na dłoni i kciukiem wystającym spomiędzy bandaża. – Zimno mi, czuję oddech mrozu na plecach. Kulę się i chowam głowę w ramiona.
– Wyjdź z łazienki i idź spać! Dość już na dzisiaj! Twoje składane łóżko masz rozścielone.
Łąka jest taka piękna, a kwiaty uginają się przy każdym najlżejszym podmuchu wiatru. Wysycony fiolet dzwonków rozpływa się w różowych rdestach, a plamy czerwonych maków nabrzmiałymi wargami nachylają się nad smukłą dziewanną. Coś szepczą do mnie. Biegnę, żeby posłuchać ich ciepłych, łagodnych słów miłości. Zasypiam. Brodzę łąką niesiona lekko. W oddali czuję słodki zapach czeremchy przemieszany z lepką zielenią klonów. Gładzę delikatnie czupryny traw, nie podnosząc rąk. Falują, poddając się pieszczocie dotyku. Więcej, więcej! – brzęczy w uszach. Chcę przytulić całą łąkę i mieć ją blisko tuż przy ustach. Scałowywać namiętnie bez końca nektar słodki i mdlący. – Poczekaj jeszcze chwilę, musimy podrosnąć. Jesteśmy jeszcze dziećmi jak ty. Łagodny powiew wiatru przynosi cichą prośbę. – Ja też dorosnę? – pytam wiatru. – Ty też. Zobaczysz, wrócisz do nas kiedyś na wiosnę, gdy przyjdzie czas. Opowiemy ci, czym jest prawdziwa miłość bez dna. Teraz nie możesz jeszcze tego zrozumieć. – Dlaczego? Wiem, czym jest miłość. – Nie rozumiesz, co to znaczy być kochaną. – Wiatr leciutko muska moje włosy i podgina rąbek sukienki. – Poczekaj, znajdziesz mnie, gdy wrócisz. Będziesz wtedy zakochana. – Zakochana? Już jestem. Kocham was! – Nie rozumiesz. Zakochana w mężczyźnie. Będziesz wiedzieć, że to on. – Snuje mi się w oczach, jeszcze słyszę cichy szept.
– Nie pójdziesz dziś do szkoły. Masz leżeć w łóżku, jesteś chora.
– Nie jestem. To zimny bałwan owinął się wokół mnie i został – oponuję bezradnie.
– Możesz robić ozdoby na choinkę. Spróbuj, może się uda – dotarło zza odsłanianej zasłony.
Zrobię ciepłego bałwana z waty. Wydłubię ją spomiędzy palca i gipsu, myślę. Sukienkę będzie miał w maki i leśne dzwonki. Namaluję je szminką do ust i kleksami z atramentu.
– Co to znaczy pokochać mężczyznę? – mówi mi się na głos. Zamiast odpowiedzi tylko długie westchnienie, które wisi jak dym wydobywający się z wysokiego komina po drugiej stronie ulicy. Zapytam wiatru – myśli unoszą mnie w stronę snu. On zna odpowiedź, obiecał i tak będzie.
Godzi się z sobą i z nadzieją.
Ty musisz odejść, żeby być. – Westchnienie przenosi ją o pół wieku na lśniący bezmiar uniwersytetu.
Diana przemierza drobnymi krokami marmur posadzki, odruchowo śledząc arabeski wzoru. W długim korytarzu mierzwią się numery pokoi bez logiki i związku. Jakby w nocy przeszedł złośliwy chochlik i zmienił ich kolejność. – Pokój 2211 – wypływa z mózgu na wargi. Powtarza w zapamiętaniu numer, forsując odnogi korytarza i włamując się za kolejne przeszklone drzwi. – Obchodzę jeszcze raz i znajduję się w punkcie wyjścia. Labirynt. Jak w moim życiu. Powracam, żeby trafić na przyjazny gest nieprzyjaznego wnętrza. – To musi być tutaj. – Słyszy głosy nasilające się w miarę odmierzanych kroków. – Przed sekretariatem zawsze ktoś czeka. Mogłam pomyśleć – myśli. – Jak to jest pokochać ciebie? – To jest ten numer – mówi do siebie, myśląc o nim. – Właśnie teraz, gdy zawaliło się życie. Teraz ja i ty? – przymierza myśl jak sukienkę przed wyjściem z domu. – Poczekam. – Siada na najbliższym nowoczesnym stołku, nie wiedząc, co robi. – Na ciebie, czy na swoją kolej? – waha się. – Dlaczego ty? Wbrew logice, jak te numery w drzwiach. Nie uda się. Uda się. Kocha, lubi, szanuje… – Wylicza na palcach zamiast na listkach akacji.
– W środku są dwie sekretarki. Jedna dla nas, druga dla ludzi. – Dociera do niej urywek rozmowy.
Jestem człowiekiem, majaczy w głowie, gdy przekracza próg. Może ona też? Nie umiem czekać. Ale na niego mogę czekać całe wieki. Dlaczego on? – Uporczywe pytanie przedziera się na usta. On jest jak piękna karta kredytowa bez PIN-u. Ułuda szczęścia. Opakowanie na cukierek bez cukierka w środku. Reklama.
– Pani do mnie? Czy jest pani studentką?
– Tak, jestem. – Człowiekiem, myśli.
– Tu nie ma żadnego błędu? – Sekretarka wymienia datę urodzenia, PESEL, uważnie wpatrując się w moją twarz, czy nie dostrzeże zmarszczki wahania.
– Tak, tak! – przytakuję z uśmiechem skierowanym do ciebie.
– Życzę powodzenia! – życzy. A ja pragnę, żebyś był nieopodal, żebyś czekał w aucie i niepokoił się, że tak długo nie wracam.
Trudno mi nawet sobie wyobrazić, gdzie teraz błądzisz, włóczęgo podobny do wiatru. Czyim widelcem wkładasz do ust kolejną porcję jedzenia. Czyim kieliszkiem wznosisz toast za swoje lub cudze zdrowie. W twoim domu, którego nie znam, podejdziesz do twojego regału i weźmiesz nieznaną mi książkę. Dlaczego tego wszystkiego nie wiem i wcale mi to nie przeszkadza. Chciałam, żebyś był, i jesteś. Nawet nie boli aż tak strasznie, gdy podświadomość toruje sobie drogę przez wąskie drogi rodne, aby urodzić się w świadomości. Ból gdzieś w końcu wsiąknie, ale świadomość wyje we mnie, prosząc o dotyk i pocałunek. Zapomnij! – wydzieram się, milcząc. Przeklęty wiatr wiedział, co mówi. Namiętność uderza falą. Zatyka oddech bezwzględną łapą brutala i kaleczy podbrzusze. Obejmij mnie, przytul, nie musisz nic mówić. Dlaczego ty? – Bezsilność zawisa na wargach zamiast pocałunku.
Wycofuję się z uśmiechem, który przyklejam na plecach, zamykając drzwi za sobą. Wychodzę i pozwalam wieźć się swojemu autu do pustego domu. Kolebie mi się w głowie, gdy po kolei odrywam wzrokiem wstążki reklam proszących o wsparcie. – Nędzni żebracy przybrani w blichtr. Złodzieje podstępnie wkradający się do opuszczonych domów marzeń, zawłaszczający cudze życie bez zgody właściciela. – Buntuję się. – A ty? – Gasnę jak plansza w komórce ustawiona na minimum. – Brak wiadomości.
Tęskni.
Dina zatrzymuje się przed domem, w którym mieszka od lat. Kiedyś tętnił życiem, dzisiaj jest pusty jak świątynia po skończonym nabożeństwie. Witajcie! – mówi z przyzwyczajenia, zamykając drzwi za sobą. Nikt nie wita. Samotność łapie ją pomiędzy dwa palce i potrząsa jak zmierzwionym pomponem, żeby wszystkie nitki ciszy ułożyły się zgodnie z jej wytycznymi. – Przystosuj się i wejdź szybko w trans, który tu obowiązuje. W tym domu ja rządzę, a ty musisz płynąć z nurtem pantomimy, syczy pustka. Nieprzystosowanie grozi ci kalectwem wrzasku z twojej firmy. Może chcesz tam wrócić? – judzi, chociaż wie, że rozstałam się z nią niedawno. – Nigdy! Nie lubię hałasu. Nie lubię ciszy i samotności – dodaje po cichu. – To jak? Hałasu i ciszy równocześnie? Zdecyduj się! – Nie odpowiada. – Nie lubię nienawiści i wyścigu szczurów. – Wystraszona spogląda w lustro, które spokojnie jej się przygląda. – Powiedz szybko, co lubisz, prosi lustro i przymila się fałszywie. – Lubię zapach skoszonej trawy i las po pierwszej wiosennej burzy wypełniony podnieconym świergotem. Śpiew skowronka, który zanosi się nieutuloną frazą Stinga. – A gdzie umieściłaś to, co czujesz do niego? – Lustro uśmiecha się zalotnie i z wścibską ciekawością. – Pozwolisz, że zostawię to dla siebie, mówi grzecznie, ale dość zdecydowanie.
Odwraca się na pięcie i zostawia je w samotności, która natychmiast przysiada na brzegu, upajając się swoim królestwem.
Dina wchodzi do kuchni, nie zdejmując kurtki ani butów. – Najwyższy czas skasować historię. – Odruchowo wyjmuje komórkę z torebki i kładzie ją na stole. – Strach? – Zadaje sobie pytanie. – Może stąd moje porażki? – przemknęło. – Nie przystosuję się i zawsze gdzieś będę się chować. Na strychu, na drzewie. Obezwładniający lęk będzie mnie łapać za gardło przy każdej niewiadomej? Czy już nigdy nie zaufam? Przeklęta podświadomość i jej pokrętne ścieżki wdrukowane w dzieciństwie. Czy uda mi się to zmienić?
Waha się.
Rzuciła torbą w kierunku korytarza, jakby się spodziewała, że sama wskoczy na wieszak i zawiśnie jak dobrze wykrochmalone pranie. Nie chcę się bać. Nienawidzę tego paraliżującego oprawcy, który znęca się nad ofiarą, odbierając wolę i rozum. Dlatego niszczyłam każdy związek? Lęk i druzgocąca krytyka, jakbym popełniała same śmiertelne grzechy. Teraz znowu mam zabić? – Śmierć uczuciom to morderstwo doskonałe – powiedziała na głos z goryczą. Usiadła na krześle z wolą pomiętą jak ścierka do naczyń. – Znowu niszczę, czy się waham? Dlaczego? Walczyć i przegrywać. Balans życia. A gdzie jest kompromis?
Mnoży pytania. – Prawda? Jeżeli chcesz znaleźć prawdę, musisz umrzeć dla świata, wypływa samotna myśl. I czyste serce, kołacze Kołakowski. To jest głęboko ukryte. Musisz zmierzyć się ze strachem. To najtrudniejsza walka. Jeśli zmierzysz się ze strachem, zmienisz swoje życie, ale musisz ją stoczyć. Po prostu. A potem będziesz mogła zapomnieć o bólu.
Siedzi, wpatrując się w przestrzeń ograniczoną oknem, którego nie widzi. Czy mi się uda to zmienić? – wypływa znowu pytanie, które domaga się odpowiedzi jak krnąbrne dziecko. Być wolna. Niewola wolności – narzuca się bezwzględnie wolna myśl. Czy życie jest niewolą wolności? A wolna wola jest skazańcem rozrywanym na strzępy kołem wolności? Coś zgrzyta. Wolność jest wolna, jest wolna. – Wybrzmiewa lejtmotyw.
Zapada coraz głębiej w siebie, nie dostrzegając już żadnej przestrzeni. Chcę wrócić na łąkę, majaczy. Chcę wrócić, żeby żyć. – Bohaterska myśl walczy. Zimno mi. Wzdrygnęła się, czując na plecach ten sam zimny oddech, który osiadł dawno temu i nikczemnie przedarł się do wnętrza, wiedząc, że nigdy się stamtąd nie wymelduje. – Eksmisji nie będzie, szydzi bezczelnie. Łąka też umarła – kaleczy bez skrupułów. Poczekaj sobie do wiosny, poszukasz wiatru w polu czy na wonnej łące. To doskonała wyrocznia, w sam raz dla ciebie.
Dina zgięta wpół. Płacze.
Diana (z offu): Lecz nawet ocean łez ma swój drugi brzeg, inaczej nikt nigdy by nie zapłakał. Rabindranath Tagore.
Maks idzie długim korytarzem zdecydowanym krokiem, wystukując obcasami rytm, który układa się w niedbałą harmonię. Jest zadowolony z siebie. Udało mu się dopiąć wszystkie obowiązki i zostawić wytyczne, więc będzie mógł się poświęcić innym przyjemnościom. Uśmiecha się do siebie i trochę za długo wpatruje się w swoje odbicie w tafli szyby oklejonej z drugiej strony błyszczącą folią. – Niezłe lustro. – Mierzy swoją sylwetkę w nienagannym garniturze od Armaniego i krawacie w delikatny rzucik. Prostuje plecy i podnosi brodę do góry. – Ten awans mi się należał – nadął swoją próżność jak indyk zadowolony z korali. – Wreszcie! – pompuje ego. Spuszcza brodę, żeby ukryć rozbestwione zadowolenie. – Prężna firma wymaga zdecydowanego działania – zabrzmiało mu w uszach własne zdanie wypowiedziane na walnym zgromadzeniu rady nadzorczej. Redukcje etatów są koniecznością w dobie szalejącego kryzysu – pobrzmiewało echo. – Oklaski, oklaski. – Rozpływa się w kadzidle samozadowolenia. – Poradzą sobie. – Wydobył ochłapy współczucia dla skazanych przez siebie na wygnanie. – Obiekcje? – Niech sobie pocierpią, a my będziemy czerpać. Może uda im się zmienić bieg cywilizacji. – Wydął cynicznie wargi. – Dla mnie lepiej. – Wypuszcza powietrze na niewidzialny pyłek. Obraca się w miejscu, wykonując skręt z półobrotu. Dochodzi do swojego gabinetu i zdecydowanym ruchem naciska klamkę, zatrzymując wzrok na złotej tabliczce z napisem: „Menedżer”.
Widzi napis: „Prezes”.
Pręży dumnie pierś, wdychając leciutką mgiełkę wody kolońskiej, która czekała tam jak wierny pies, by móc się przypodobać swojemu panu. – Mogę teraz spokojnie pomyśleć o kupnie domu z dużym ogrodem, który mam od dawna na oku w bardzo pięknym miejscu niedaleko centrum. Snuje plany z nową energią i zapałem wojownika wyruszającego na podbój świata. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, odginając oparcie prawie do poziomu. – I wreszcie pomyśleć o wakacjach. – Krzywi się.
Dla kogoś obserwującego go z boku ten gest jest tylko ledwo zauważalnym podniesieniem brwi, gdyż panowanie nad sobą opanował do perfekcji, to jeden z jego najważniejszych atutów, któremu – jak sądził – zawdzięczał obecną pozycję w firmie. Pokerowa twarz przylgnęła do niego jak dobrze dopasowana maska na balu pod hasłem: przeżyjesz, gdy zdejmiesz w domu przed snem, inaczej zginiesz. Myśl, która spowodowała ów mimowolny skurcz, była schowana w głębokim ukryciu i zabarykadowana za dziesiątym szyfrem. Gdy nocą budził się w kompletnych ciemnościach, pozwalał sobie na wypuszczenie zakneblowanego uczucia, gdy ręka mimowolnie opierała się o puste miejsce, które jeszcze całkiem niedawno było zajęte. Zaniepokoił się, że nieproszone wychynęło właśnie w tym momencie, gdy duma rozpierała mu wnętrze. Okręcił się zamaszyście na obrotowym fotelu, aż śruba zapiszczała dociśnięta do białości. – Nie teraz! – wyburczał w kierunku nosa, odchylając minimalnie dolną wargę. Szczyty wieżowców odbite w szybie opadającej aż do podłogi powielały się na mistrzowskim wzorze azjatyckich klepek parkietu. – Teraz jestem właśnie tam, gdzie powinienem być, u szczytu. – Zamienił zgrabnie złorzeczenie na pochwałę. – I nie zamierzam opuszczać tego miejsca dość długo.
Zagłębił się we wnętrznościach komputera, drążąc wykresy wydajności z ostatnich miesięcy.
Nie, nie, nie! Nie poddam się! – wierzgnęła nogą, zrzucając prawy but, który podrzucony wykonał salto w powietrzu i opadł na podłogę, zaznaczając brudną kreskę na ścianie.
Nigdy mnie nie złamią. Spieprzam z tego kraju. Jestem wolna. – Odkotwiczona dryfuje. – Nic nie muszę i niczego nie pragnę. – Stopa pozbawiona buta traciła ciepło, aż zimno posadzki zaczynało wnikać coraz głębiej, docierając w okolice serca. Chłód przenikał stopniowo i nieubłaganie jak ostrze lodowego mordercy.
Dina porusza się gwałtownie na stołku i kuli się, chowając głowę w ramiona, którymi obejmuje siebie tak mocno jak za ciasnym gipsem.
Przecież nie zasnę. Lepiej przenieść się ponad zimnem w jakąś krainę, gdzie jest wieczne słońce. Tam? – Podnosi głowę do góry, szukając blasku. Wzrok osiada na suficie w zastępstwie nieba. – To tylko lampa. – Toczy dyskusję z cieniem, który tępo rozsiadł się na ścianie. – Wybór: nie masz wyboru. – Z westchnieniem przetacza wzrokiem po laptopie. – Czego chcesz? – pyta niemo. – Nie ma mnie w domu. Nie widzisz? Co ty możesz wiedzieć o życiu? Gówno wiesz! Restrukturyzacja. Wywalili mnie z pracy! Głodna jestem i nie chce mi się żyć.
Klapa zamknięta, tylko z boku sterczą kable, jak rurki podtrzymujące gasnące życie.
Dina zastyga bez ruchu, wczuwając się w stand-by komputera.
Komórka mruczy w zastępstwie kota.
– Nie! – mówi głośno. – Dlaczego cię nie ma? – Nie pisze odpowiedzi. – Tęsknię. Jesteś manekinem – dorzuca po cichu.
Idź dosyp do pieca! – błąka się wydobyta z pamięci myśl, przepraszając, że jeszcze żyje. – Załóż płaszcz, słyszysz?!
– Tak. W ramach przyjaźni polsko-radzieckiej porąbiesz jeszcze drewno lewą ręką – sączy przytyk. – Właśnie, że nie! Wrzucę do pieca rurkę z gazem i pójdę spać – kontruję.
On nie słyszy nic, zapatrzony w skorupkę jajka na miękko, które rozpiera się dumnie w czarnym kieliszku z ubitym brzegiem. Upadam. Lecę w błoto i śnieg. – Niee! – krzyczę. Bestia atakuje od tyłu. Przewraca na ziemię, zakrywając jej oczy rękawem brudnej kurtki. To gwałt. – Myśl gdzieś z tyłu głowy. – Ratunku! – Przerażenie zamyka drogę ucieczki. Czuje, jak gorący mocz spływa jej po nogach. – Uciekaj! – wiatr znad łąki faluje w uszach. – Uciekaj, musisz! Dam ci siłę! Potrafisz! – Dina zrywa się i biegnie boso po śniegu.
– Ta herbata jest już zimna. – On odsuwa z wyrzutem filiżankę na brzeg stołu przykrytego wytartą ceratą.
Myśl odpływa, sycząc jak wąż, ale chłód zostaje. Obejmuje już całe ciało i tężeje, zmieniając je w bryłę lodu.
– Jestem trupem, z którego nie uchodzi dusza.
_Po szerokim stawie, stawie – pływają łabędzie – kto pary nie znajdzie – ten niezdarą będzie _– śpiewa.
Diana: Obudź się z koszmaru! Grasz w moim filmie.
– Cały ten początek się wytnie! Kogo interesują traumy z dzieciństwa i cała ta pieprzona linearna narracja. – To reżyser przez tubę, ale nikt go nie słucha. Statyści bezwładną masą otaczają wejście do makiety pustego domu zasypanego sztucznym śniegiem. – Kamera stop! – wrzeszczy reżyser do operatora, tym razem bardzo wyraźnie i zdecydowanie. – Na dziś koniec.
Dina opuszcza plan filmowy, zamaszyście otrzepując kulki styropianu z płaszcza.