Kirkhammer - ebook
Kirkhammer - ebook
Książka opowiada historię tytułowego bohatera - Kylvena Kirkhammera, elitarnego wojownika Kościoła - organizacji, która specjalizuje się w zabijaniu potworów na skalę globalną. Obdarzony nadludzką siłą mężczyzna, ogarnięty wątpliwościami w słuszność swojej misji, targany wspomnieniami nieszczęśliwej miłości oraz borykający się z poczuciem wyobcowania z powodu swojej mocy, szuka ukojenia w kieliszku oraz zaspokajaniu swoich sadystycznych skłonności. Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach ginie kompan Kylvena, wojownik postanawia rozwikłać zagadkę jego śmierci. Kirkhammer znajdzie się w samym środku ogromnej intrygi i przyjdzie mu zmierzyć się z siłami przerastającymi najśmielsze wyobrażenia mędrców oraz, przede wszystkim, ze swoją rozchwianą, niemal dwoistą naturą.
Wojciech Karolak - student Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, przyszły lekarz. Znajomi mówią o nim "chodząca sprzeczność", co wyraża się także w jego twórczości. Autor zaczął swoją karierę pisarską od przygody z poezją, która zaowocowała tomikiem wierszy pt.: "Myśli nocą". Prawdziwe spełnienie i wyraz osobowości pisarza przyniósł jego romans z prozą, którego efekt trzymają Państwo w dłoni. Czego pisarz podejmie się jutro? Tego nie wie nikt, a zwłaszcza on sam.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65482-62-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Biegł. Czuł na twarzy żar płonących boazerii, pokrywających ściany korytarza. Czuł smród tlących się ciał ludzkich i stworzeń nieco tylko gorszych. Słyszał krzyki konających, szczęk mieczy, toporów i włóczni. Słyszał ryk smoków szybujących nad twierdzą, szykujących się do kolejnego ataku i wrzaski demonów ścigających niedobitków piętro niżej. Wszystko to nie powinno przytrafić się żadnemu piętnastolatkowi. Najgorszy jednak, najbardziej traumatyczny i wwiercający się w pamięć niczym wiertło trepanacyjne, był jęk, który mimo wrzawy bitwy dobiegał jego uszu z ust wykrwawiających się rodziców: „Kylven… Synku… Uciekaj…” Uciekał. Pędził przez zadymione hole przystrojone znikającymi w zgłodniałych językach ognia arrasami, przedstawiającymi dokonania pradawnych herosów, które studiował gorliwie. Biegł przez sale pełne zbroi, których blask, który tak podziwiał na odprawach i seminariach, teraz przykrył woal sadzy. Przelotnie pomyślał jaką ironią jest to, że kolczugi i metalowe płyty, które kiedyś chroniły ciała poległych, same zostały osłonięte przez popiół ze szczątków właścicieli. Biegł dalej, na złamanie karku, przeskakując nad przewróconymi dębowymi krzesłami. Na jednym z nich pierwszy raz pocałował dziewczynę. Tyle wspomnień. Całe jego życie, spisane na sprzętach i ścianach warowni Kirkhelm, siedziby Kościoła, właśnie odchodziło w niepamięć, połykane przez paszczę pożaru. Chłopiec już widział ogromne, hebanowe drzwi ze złotymi okuciami na końcu głównej halli, prowadzące na zewnątrz. Za ich podwójnymi skrzydłami rozciągał się ogromny dziedziniec, centrum bitwy, w której zgiełku chciał zgubić prześladujące go monstrum. W chwili gdy rzeźbione klamki były niemal na wyciągnięcie ręki, znikąd wyrosła przed nim postać – ogromna, nieludzko chuda sylwetka odziana w czarne szaty, spod których widać było jedynie maskę wyobrażającą trupią czaszkę. Kylven stanął jak wryty, sparaliżowany strachem na wspomnienie tego, co ten potwór zrobił z jego rodzicami – Ostrzami – elitarnymi wojownikami Kościoła. Oprawca wyciągnął chudą, lecz niewyobrażalnie silną dłoń w kierunku serca młodzieńca. Potem nastała ciemność i Kylven umarł po raz pierwszy.Część I
Rozdział 1
Obudził go telefon. Cholerne ustrojstwo, część obowiązkowego wyposażenia każdego członka Kościoła, nie dało się wyciszyć i uparcie grało refren „While we sleep”. Przynajmniej dzwonek można było w nim zmienić. Kylven Kirkhammer wstał z łóżka i odebrał komórkę.
– Halo?– zapytał, starając się ukryć zmęczenie w głosie.
– Hej, obudziłam cię?– To była Delissa. Ktoś, kto jej nie znał lub nie był w niej zakochany równie szaleńczo, co nieszczęśliwie mógłby pomyśleć, że wcale nie jest zła. On jednak wiedział lepiej. Była zła. Zła? Była wściekła. Tak wściekła, jak tylko potrafiła być była kochanka na nieodpowiedzialnego partnera. W takim momencie każdy człowiek, demon, centaur, mantikora czy kraken, uciekłby w popłochu przed gniewem Delissy Stormbringer przeklinając los, który postawił go przed wcieleniem Furii. Kylven nie był jednak żadnym z tych stworzeń.
– Nieee… Ja właśnie…
– Wychodziłeś na odprawę Ostrzy, ustaloną przez Przewodniczącego?
– Tak, już jestem…
– Niepoważny, dziecinny, egocentryczny. I skacowany. – w jednej chwili nie tylko rozszyfrowała przebieg poprzedniego wieczoru (co nie było szczególnie trudne lub zaskakujące), ale również uderzyła we wszystkie jego czułe punkty tak dotkliwie, jak tylko ona potrafiła, ponieważ znała je aż za dobrze.
– Deli, proszę cię…
– Nie nazywaj mnie tak. – powiedziała lodowato – Spodziewam się tu Ciebie za pięć minut. Brama jest skalibrowana na współrzędne twojego… mieszkania, że tak powiem.
– Dzięki, Deli. – trzask.
To będzie długi dzień, pomyślał. Pociągnął długi łyk z butelki wody, która jakimś cudem ocalała z batalii przebytej minionej nocy z alkoholem, który Kylven dostał od druidów w podzięce za pozbycie się wyjątkowo wrednego enta niszczącego ich grządki i mordującego pobratymców. Następnie poszedł do łazienki, żeby ocenić spustoszenie w organizmie. Byłoby bardzo źle, gdyby nie był tym… czym był. Mimo gargantuicznej dawki wyjątkowo mocnej wody ognistej, Kirkhammer wyglądał całkiem normalnie. Normalnie, znaczy jak bożyszcze nastolatek. Umięśnione, wyrzeźbione ciało, naznaczone bliznami, upamiętniającymi jego przygody i zlecenia. Głębokie, ciemne oczy, które wwiercały się w rozmówców, obnażając kłamstwa i damskie torsy. I oczywiście lekko falowane, czarne włosy opadające na ramiona. Obraz psuła szczególnie paskudna szrama na wysokości serca, która intrygowała każdego, komu dane było ją zobaczyć. Ogólnie rzecz ujmując, poza nieznośnym bólem głowy alkohol, jak zwykle, nie uniemożliwi mu dopełnienia nudnych formalności. Zawsze wiatr w oczy. Kylven westchnął nad marnością losu najlepszego wojownika Wielkiego Kościoła i poszedł się ubrać. Włożył czarną koszulkę, wciągnął spodnie z włókien wypreparowanych z kory enta, do złudzenia przypominające dżinsy, jednak niepomiernie od nich wytrzymalsze i zapiął pas ze srebrną klamrą w kształcie czaszki. Następnie założył przypominające glany buty ze skóry hydry oraz, również skórzaną, kurtkę w stylu ramones. Muszę rozejrzeć się za zleceniem na mantikorę, bo ta kurtka już się trochę wysłużyła. I ćwieki ciut wytarte. – pomyślał. Na koniec wsunął czarne rękawice, a jakże, ze skóry, tym razem centaura, oraz, a jakże, ćwiekami na kłykciach. Był już prawie gotowy. Przerzucił jeszcze przez plecy pas z mieczami tak, że obie rękojeści złowieszczo wyglądały znad jego prawego barku.
– To jedyne pamiątki jakie po was mam. – powiedział do siebie, wspominając rodziców – Lepszych nie mogłem sobie wymarzyć.
Kompletnie ubrany, wszedł pomiędzy dwa ramiona urządzenia, trzecie mając dokładnie nad głową. Przypominało ono łapę jakiegoś dziwnego, trójpalczastego potwora. Wpisał w komórkę dwunastocyfrowy kod aktywujący bramę i zamknął oczy.
Rozdział 2
Kiedy je otworzył, Kylvena powitał widok długiego korytarza prowadzącego do sali obrad lub, jak wolał ją nazywać, Komnaty Pierdół. Ściany, podłogi oraz sufit przejścia pokryte były śnieżnobiałym marmurem z delikatnymi, różowymi żyłkami. Z tego samego kamienia były wykonane również ogromne kolumny podtrzymujące łukowate sklepienie. Dobrze, że nie każą zakładać ochraniaczy na buty. – pomyślał, idąc sprężystym krokiem w stronę ciężkich drzwi z białego drewna. Tuż przed wejściem przypomniał sobie, że w pośpiechu nie zdążył zapalić rytualnego papierosa przed odprawą. Zaklął paskudnie wiedząc, że skok przez bramę został zarejestrowany i odnotowany w archiwach logistycznych. Nie było możliwości powrotu na szybką fajkę. Zrezygnowany, wszedł do obszernego, okrągłego pomieszczenia. Tutaj, dla kontrastu, królował czarny granit, przecinany gdzieniegdzie bordowymi pasmami, wyciszając umysł i umożliwiając przejrzyste projekcje hologramów. Na środku sali stał okrągły, hebanowy stół z czterema rzeźbionymi fotelami dookoła. Czekali na niego, razem ze stęsknionym dotyku jego pośladków siedziskiem, które nazwać wygodnym graniczyłoby z bluźnierstwem. Kylven zajął swoje miejsce i formalnie, skinieniem głowy, powitał pozostałe Ostrza. Po jego prawej stronie zasiadał muskularny osiłek, o wyglądzie ogolonego wikinga. Rhaglion Dawnstar był najlepszym przyjacielem Kirkhammera, znanym z wirtuozerii we władaniu swoim wielkim, dwuręcznym mieczem. Większość ludzi uważała, że nazwa broni – Stonoga – była nawiązaniem do setek zadziorów na krawędziach ostrza lub ilości odebranych przy jego pomocy żyć. Prawda była jednak dużo bardziej prozaiczna – Rhag bywał równie dziecinny, co Kylv. Odbieranie życia nie było natomiast najlepszym określeniem tego, co Dawnstar robił Stonogą. On wrogów zwyczajnie unicestwiał. Miażdżył, rąbał, patroszył i rozczłonkowywał. Tak, to była prawdziwa poezja śmierci. Z lewej strony, miejsce miał nieco mniej postawny wojownik, o krótkich, czarnych włosach i bystrych oczach. Był to Verillon Blackbird. Kylven nigdy nie nawiązał z nim tak serdecznej przyjaźni jak z Dawnstarem, jednak jedynie przez to, że mężczyzna podchodził do misji Kościoła ze swego rodzaju namaszczeniem, które czempion organizacji zawsze uważał za naiwne. W końcu zabijali potwory za pieniądze. Owszem, ratowali niewinne (chociaż nie zawsze) istnienia. Owszem, byli finansowani i wzywani głównie przez rządy poszczególnych krajów, jednak prywatne zlecenia nie były rzadkością i nikt tego nie ukrywał. Owszem, części z nich przyświecała wiara we Władców, którzy to mieli stworzyć Wielki Kościół w zapomnianych czasach, dla ochrony rodzaju ludzkiego. Owszem, Ostrza były szczególnie sławne i uwielbiane przez społeczeństwo, jako najskuteczniejszy i siejący postrach wśród wrogów oddział organizacji. Mimo to, w mniemaniu Kirkhammera, pozostawali najemnikami. Cholera, jedyni najemnicy, którym stawiają pomniki. – uśmiechnął się gorzko pod nosem. Pomijając wszelkie różnice światopoglądowe, Verillon Blackbird był wiernym towarzyszem, a na jego tarczy i młocie bojowym – Prawie – Kylven nigdy się nie zawiódł. Często wspominał także dokonanie towarzysza, przytaczane przy każdej okazji. Blackbird wsławił się tym, że jednym, potężnym uderzeniem młota, w furii urwał głowę satyrowi, który bezczelnie, w przedśmiertnym monologu krzyczał, jak to Władcy wyruchali po kolei w dupę stworzoną przez siebie świętą krowę i w ten sposób narodził się pierwszy Przewodniczący Kościoła. Naprzeciw spóźnionego Ostrza ze złości czerwieniła się złotowłosa piękność o obfitych kształtach – Delissa Stormbringer. Serce zakłuło go na przelotne wspomnienie czasu spędzonego z tą kobietą, zarówno w walkach ramię w ramię, jak i poza obowiązkami… Burzliwa przeszłość i kilka pamiątek, w postaci blizn na ciele i duszy, nie zmieniały faktu, że Deli pozostawała najpotężniejszą i najbardziej utalentowaną mistrzynią magii w szeregach Kościoła, więc Kylven musiał z nią pracować. Żałował w takich momentach, że Rada uchyliła obowiązek celibatu i ustanowiła go jedynie dowolną ofiarą dla Władców. Ubiegając kąśliwy komentarz czarodziejki, Kirkhammer rzucił krótkie „Zacznijmy” i wcisnął przycisk na oparciu fotela. Z sufitu, nad środkiem stołu błysnęło światło i przed każdym z zebranych pojawiła się osobna projekcja z komnat Rady. Ostrzom ukazało się pięć postaci, cztery w białych płaszczach z kapturami zasłaniającymi twarze powyżej ust, oraz piątą, w ozdobnej zbroi płytowej dekorowanej białą i złotą emalią. Rada Kościoła i Przewodniczący Kolaius, w całej okazałości.
– Witajcie – zaczął Przewodniczący, swym szlacheckim, denerwującym do granic wytrzymałości tonem – Na początek poproszę o raport z poprzednich misji. Verillonie?
– Oczywiście. Oddział dwudziestu pięciu Rąk pod moim dowództwem, wyruszył do leża insektoidów, położonego dwadzieścia trzy kilometry na wschód od miasta Aegilith o godzinie osiemnastej, czternastego kwietnia dwa tysiące trzydziestego szóstego roku. Po oględzinach wejścia do jaskini oraz przyjrzeniu się resztkom śluzu i zrzuconych pancerzy wywnioskowaliśmy, że są to karłacze. Przygotowaliśmy się na to, rzecz jasna, więc wszyscy zaopatrzyli się w odtrutki na jad karłaczy oraz zastrzyki powstrzymujące krwawienie. Po wkroczeniu i wyeliminowaniu piętnastu potworów, podzieliłem oddział na drużyny pięcioosobowe i rozkazałem przeszukanie jaskini. Z raportu żołnierzy wynika, że kompleks jam i tuneli rozciągał się w promieniu dwudziestu kilometrów. W pieczarze położonej najdalej na zachód, najbliżej Aegilith, znajdowało się gniazdo wraz z królową. Samica miała około czterech metrów wysokości w kłębie, ważyła na oko dwie tony. Zgodnie ze szkoleniem, Ręce atakowały odnóża potwora i eliminowały mniejsze karłacze, ja natomiast zmiażdżyłem łeb królowej. Strat w ludziach nie poniesiono, nieliczni odnieśli zadrapania i powierzchowne rany, które niezwłocznie zdezynfekowano oraz podano odtrutki na jad. Powrót do Aegilith nastąpił o godzinie szóstej rano, o czym raportowałem z kwatery Kościoła w mieście.
– Doskonale – skwitował Przewodniczący, jak zwykle zasłuchany w formalne wypowiedzi Blackbirda – Co z zapłatą?
– Oczywiście, prezydent miasta Aegilith uiścił opłatę na konto Kościoła zaraz po okazaniu łba królowej karłaczy. A raczej tego, co z niego zostało.
– Wyśmienicie. Rhaglion? – Dawnstar nie przywiązywał tak wielkiej wagi do profesjonalizmu raportu, jednak wolał nie podpadać zarządowi. Z lekką irytacją na twarzy zaczął swój wywód.
– Wraz z moim oddziałem Rąk, wyeliminowałem zagrożenie nieopodal miasta Lulacile. Mieszkańcy nie potrafili określić z czym będę miał do czynienia. Powodem kłopotów – śmierci piętnastu osób w przeciągu tygodnia – był spory rekin brzytwopłetwy.
– Co oznacza „spory”?
– Dokładnie dwanaście metrów długości. Waga adekwatna do rozmiaru. Typowo, rekin żerował w wodach przybrzeżnych. Niestety władze miasta nie wiedziały o obecności potwora i nie zabezpieczyły plaży ani łowisk rybackich. Przy pomocy dwóch kutrów i naszej opatentowanej sieci z włókien entów, złapaliśmy bestię, po czym zadałem jej cios w oko Stonogą. Śmierć na miejscu, jadalne fragmenty mięsa – przeznaczone miastu, pieniądze od zleceniodawcy – przelane.
– Dobrze, dziękuję. Panno Stormbringer? – Delissa również nie lubiła składania raportów, jednak potrafiła zachować etykietę. Diabeł na polu walki, dama na salonach i sukub w łóżku. Czy mężczyzna mógł chcieć czegoś więcej? Pewien głupiec mógłby chcieć czasami wyskoczyć samotnie na weekend, pozabijać w spokoju mantikory. Kylven nigdy nie był szczególnie mądry w sprawach miłosnych. Jego odwaga i brawura, zapewniające skuteczność w walce, nie znajdowały zastosowania w związkach.
– Szanowna Rado, Panie Przewodniczący. Razem ze swoim oddziałem Rąk wyruszyłam na misję w Góry Asgerleth. Burmistrz jednego z miast w pobliżu Przełęczy Avenong poprosił o interwencję w sprawie harpii cesarskich. Potwory porywały ludzi w znaczącej liczbie – trzynaście osób w ciągu miesiąca. Z kwatery wypadowej w Górach, wytropiłam harpie, używając kryształu rezonującego. Wykryłam ultradźwiękowe krzyki harpii, następnie przypomniałam procedury lewitacji w terenie górzystym. – Na pewno to zrobiłaś, Deli… – pomyślał mimochodem Kirkhammer. – Podczas lotu zaatakowało nas stado potworów, jednak dla mnie i oddziału nie stanowiły problemu. Źródłem najsilniejszego sygnału było gniazdo, położone na półce skalnej. Około czterdziestu dorosłych harpii cesarskich, o standardowych wymiarach oraz trzy większe samice – przywódczynie stada. Nic specjalnego, więc spopielanie nie zajęło dużo czasu. Burmistrz uiścił opłatę, rannych nie stwierdzono.
– Wyśmienicie, Panno Delisso. Teraz Pan Kylven… – Przewodniczący odruchowo zaczął masować prawą skroń, spodziewając się formatu raportu.
– Ent blisko wioski druidów w Świetlistym Lesie. Kilku zabitych staruszków i podeptane grządki mandragory. Potwór uwił sobie legowisko na polanie, jakieś dwa kilometry dalej i nie spodobało mu się towarzystwo. Dosyć dziwne, bo enty zazwyczaj nie migrują, a już na pewno nie zajmują nowych terenów z użyciem przemocy. W każdym razie, drzewiec miał jakieś osiem metrów, porąbałem go na opał bez problemu. Mogliście znaleźć mi ciekawszą robotę.
– Uwzględnimy Pańskie zachcianki przy następnym przydziale misji, Panie Kirkhammer… Co w sprawie zapłaty?
– Ja swoją otrzymałem. Nie wiem czego Wy się spodziewaliście od tych dziadków. Pieniędzy raczej nie mają.
– Wyślemy delegację w celu uregulowania rachunku. Dziękuję wam. – Przewodniczący, wraz z Radą, zwrócił się teraz do całej czwórki Ostrzy. – Mamy nowe zadania. Proszę członków Rady o zabranie głosu. Mogliby to rozwiązać korespondencyjnie. Albo w formie cholernego e-maila, narzekał w myślach Kylv. Jako pierwsza, przemówiła postać najbardziej z lewej strony Kolaiusa, kobieta o szorstkim jak język mantikory głosie.
– Panno Stormbringer, mamy misję zbadania anomalii magicznej w okolicy Kręgu Żywiołów na Równinie Hordtrom. Miejsce to zawsze emanowało energią, jednak tym razem odczyty z detektorów harmonicznych Geoghana znacznie odbiegają od normy.
– Być może żywiołak, albo imp… Ewentualnie Naznaczony.
– Podzielamy Pani podejrzenia, liczymy jednak na bardziej znaczące odkrycie. Prosimy o badanie w kierunku artefaktów pochodzących od Władców lub Źródeł Energii. W Pani kwaterze znajdują się szczegóły zlecenia. Prosimy o szybką interwencję.
– Oczywiście, dziękuję.
Naznaczeni byli ludźmi o nieprzeciętnych zdolnościach magicznych, którzy zostali zmienieni w istoty bardziej demoniczne niż ludzkie. Takie właśnie stworzenie zabiło rodziców Kylvena i zamieniło go w jego obecną postać. Mężczyzna zawsze polował na Naznaczonych ze szczególną gorliwością, jednak Rada rzadko przydzielała mu związane z nimi zadania, ponieważ Kirkhammer dosłownie unicestwiał te monstra. Były one jednak przydatne w celach badawczych, a zmasakrowane zwłoki, które jakimś cudem udawało się odzyskać po jego misjach, nie nadawały się do ekspertyzy. Ogólnie rzecz biorąc, Kylven nie czerpał radości z zabijania. Nie był okrutny, w miarę możliwości nie atakował z zaskoczenia, zadawał śmierć szybko i skutecznie. Uwielbiał jednak walkę. W tym celu kształcił się i szkolił, a w swej teraźniejszej formie, był dosłownie stworzony do bitew. Naznaczeni jednak znaleźli się na jego czarnej liście. I umierali z tego powodu szybko, lecz efektownie i w strumieniach swej czarnej posoki.
– Panie Dawnstar – odezwała się kolejna postać, mężczyzna o śpiewnej barwie głosu – Pana kolejna misja polegać będzie na eliminacji wiwerny w Górach Mglistych. Nie mamy informacji o stratach w ludziach z jej powodu, jednak obserwacja tego osobnika z użyciem drona ujawniła, że rośnie w zastraszającym tempie i wkrótce może stanowić zagrożenie. Prezydent Podziemnej Metropolii Y’sgenwerd zaoferował sowitą nagrodę.
– Z przyjemnością – powiedział Rhag, zerkając złośliwie na Kylvena. Trafiło mu się niecodzienne zlecenie i musiał zagrać koledze na nerwach.
Trzeci członek Rady, starzec o łamiącym się głosie, zabrał głos.
– Panie Blackbird, mamy doniesienia o licznych zgonach i zwiększonej aktywności monstrów w Lesie Timlin. Policja i zbrojne oddziały z Timholdu nie radzą sobie z agresorami. Wygląda na to, że zadanie będzie wymagało szczególnego przygotowania Pańskiego oddziału Rąk.
– Oczywiście, będziemy gotowi na każde zło czające się w mrokach tego lasu.
– Nie wątpimy w Pana zdolności przywódcze, dlatego dostaje Pan to zadanie. Prosimy o natychmiastowe wyruszenie i zbadanie sytuacji.
– Tak jest, dziękuję.
Następna fajna robota. Naznaczony, wiwerna, armia leśnych potworów, może nawet centaurów. Co mają dla mnie? – Pomyślał Kylven z nadzieją, że może, po tak długiej przerwie, Czempion Ostrzy, Młot Kościoła, otrzyma zadanie godne jego zdolności.
– Panie Kirkhammer – odezwała się ostatnia kobieta w kapturze, swym zwyczajnym, łagodnym tonem – dzisiaj rekruci przychodzą na test możliwości w walce. Chcemy, aby razem z Panną Stormbringer, przed jej misją, sprawdził Pan ich umiejętności i zatwierdził przydział do Rąk.
Kylven zacisnął ze złości zęby i dłonie na oparciu fotela tak mocno, że drewno zajęczało, jak dziwka, którą właśnie pchnięto z mocą w punkt G.
– A jakieś poważne zadanie?
– To jest poważne zadanie. Jeżeli chodzi o misje terenowe, nasz przydział został wyczerpany. Jeżeli ma Pan takie życzenie, proszę zapoznać się z rejestrami w dziale zgłoszeń.
– Z całym szacunkiem – wycedził Kylven – czy nie uważacie, że mój potencjał jest tutaj marnowany?
– Panie Kirkhammer – zabrał głos Kolaius – bez wątpienia jest Pan najskuteczniejszym wojownikiem Kościoła. Pomimo Pańskiego życzenia o działaniu bez oddziału Rąk, co nie miało miejsca nigdy w historii Ostrzy, wypełnia Pan każdą misję bez komplikacji. Cenimy Pańskie umiejętności i korzystamy z nich w sytuacjach, w których nikt inny nie sprostałby zadaniu. Obecnie, takowych nie mamy. Sprawdzanie kompetencji rekrutów to ważny element szkolenia, prosimy zatem o dopełnienie obowiązków. W razie pojawienia się sytuacji, w której Pańskie miecze będą niezbędne, skontaktujemy się z Panem. Jeśli raczy Pan odebrać telefon. To wszystko, odprawę uważam za skończoną. Rozejść się.
Hologram zniknął tak szybko jak się pojawił, zostawiając Kylvena z wyrazem głębokiego niezadowolenia i niemym przekleństwem na ustach. Wojownik nie miał nawet okazji do riposty, chociaż nauczył się już przez osiem lat służby, że pyskowanie absolutnie nie działa ani na Przewodniczącego, ani na Radę. Poprawiało mu jednak humor, więc ucięcie odprawy jeszcze bardziej zirytowało mężczyznę.
– Ani słowa.– syknął Kirkhammer w odpowiedzi na uszczypliwy uśmieszek Rhagliona i złośliwe spojrzenie Delissy, po czym wyszedł z Sali Pierdół, trzasnął ciężkimi, białymi drzwiami i udał się do sali ćwiczeń.
Rozdział 3
Idąc kolejnym białym korytarzem, w kierunku sali ćwiczeń, Kylven przeszedł przez jedne z oszklonych drzwi po prawej stronie, wiodących do pokoju gościnnego. Było to obszerne pomieszczenie, oświetlone ogniem płonącym w kamiennym, rzeźbionym kominku. Jasny, sosnowy parkiet pokryty był grubym, wełnianym dywanem wyobrażającym symbol Kościoła – płonący miecz na złotym polu. Misternie wykonane, ciężkie fotele z karmazynowymi obiciami stały przy orzechowym stoliku do kawy, zwrócone w stronę paleniska. Urok pokoju mąciła wisząca naprzeciw kominka smocza głowa. Imponujące trofeum ziało niepokojem z otwartej paszczy równie złowieszczo, jak niegdyś ogniem. Obrazu dopełniał dziwny i przytłaczający smutek w martwych, krwistoczerwonych oczach skrzydlatego gada. Mężczyzna zignorował wyszukany wystrój i skierował się na balkon. Czempion Ostrzy zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko od dawna wyczekiwanym dymem, oparł o balustradę i zrzucił swoją maskę. Kylvena ludzie kochali lub nienawidzili, o co zresztą nie dbał, ale nieliczni naprawdę go znali. Do osób tych zaliczali się Delissa i Rhaglion, a także jego przyjaciółka i pierwsza miłość – Jemiba. Właściwie, na tym lista się kończyła. Kirkhammer, na co dzień arogancki, bezczelny, pewny siebie i dowcipny lekkoduch, pilnie strzegł swojego realnego oblicza. W chwilach, takich jak ta, kiedy patrzył na ośnieżone szczyty Gór Mglistych ze zdobionego balkonu odbudowanej warowni Kirkhelm, mógł uwolnić skrywane myśli, emocje i wspomnienia. Mógł być sam ze sobą. Prawdziwym sobą. Prawdziwy Kylven znajdował się na skraju zdrowia psychicznego. Był sierotą po dwóch próbach samobójczych. Stracił rodziców w tej właśnie twierdzy, osiem lat temu. Matka i ojciec, jako Ostrza, byli rygorystyczni i wymagający wobec potomka. Od najmłodszych lat wpajali mu zasady walki, anatomii potworów, strategii bitewnej oraz pojęcie sprawiedliwości i prawości. Jednocześnie byli bezgranicznie przepełnieni miłością do jedynego syna. Po ich śmierci, z depresji i absolutnego dna, wyciągnęła go Delissa Stormbringer. Wojownicza, kobieca, inteligentna piękność z łatwością zawróciła w głowie osiemnastolatkowi. Ich czteroletni związek, choć burzliwy, ze względu na ich temperamenty, był szczęśliwy i Kirkhammer nikogo wcześniej ani później, nie kochał tak bardzo, jak Deli. Walka w obronie bezbronnych ludzi, do której czuł się stworzony i ukochana czarodziejka – to był cały sens i radość w jego życiu. Rok temu bajka skończyła się odejściem Delissy, a Kylven, tonąc w rozpaczy niczym w czarnych wodach Kościelnych Jezior, rzucił się w wir pracy. I alkoholu. Niestety, pozbawiony partnerki, mężczyzna zaczął dostrzegać ciemną stronę służby Kościołowi. Organizacja trudniła się zabijaniem potworów na zlecenie, zarówno rządowe, jak i prywatne. O ile oficjalne, najważniejsze misje powierzane Ostrzom miały wspaniałą, tkaną pieczołowicie przez specjalistów od opinii publicznej, otoczkę medialną, drugi rodzaj zadań, których Młot zaczął podejmować się w pracoholicznym ciągu, był dużo bardziej paskudny. Ludzie sięgali po usługi organizacji w stanach zagrożenia ze strony potworów. Często jednak, było to zagrożenie interesów. Chimera, która uwiła sobie gniazdo tuż przy złożach ropy naftowej. Troll w jaskini, pod którą wykryto rudę żelaza. Kraken nad podmorskim złożem diamentów. Kylven stronił od takich misji, jednak czarę goryczy przelało to, co zleceniodawcy potrafili zrobić z dostarczonymi żywcem bestiami. Potwory są groźne, a natura przystosowała je do skutecznego zabijania w sytuacji zagrożenia lub głodu. Nawet demony, które porywały ludzi, by zamienić je w istoty sobie podobne, robiły to z wrodzonego braku zdolności do rozmnażania. Monstra są straszne, ale nie bywają okrutne. I nie mordują dla zabawy. Z tego powodu, gdy w pewnym miasteczku Kylven ujrzał, jak mieszczanie zebrali się na głównym rynku, by publicznie ugotować żywcem młode gryfa, a samicy połamać dziób i odrąbać skrzydła, coś pękło w łowcy. Kirkhammer wpadł na przygotowany podest, dobił konającą gryficę szybko i bezboleśnie, a następnie przyprawił niechlubne miasto o kilka kalek. Niestety, oparzenia piskląt były zbyt poważne, żeby je uratować. Po tym, oraz wielu innych incydentach bezinteresownego skurwysyństwa ze strony ludzi, Kylven utracił wiarę w tę rasę. W szeregach Kościoła pozostał tylko dlatego, że był to jedyny sposób na regularny kontakt z Delissą, który chociaż bolesny, był jedyną rzeczą, jaka dawała mu poczucie sensu istnienia we wszechobecnej beznadziei. Po kilku tygodniach, z których niewiele pamiętał, wojownik znów podjął się zabijania potworów, jednak już nie w obronie ludzkości, lecz dla Deli oraz nielicznych jednostek, dla których warto było walczyć o lepszy, bezpieczniejszy świat. Dziecinnie naiwne podejście, jednak nie miał pomysłu na nic bardziej wyszukanego. Stracona miłość i wartości, istoty o znikomym jedynie człowieczeństwie. Kirkhammer nie wiedział co wydarzyło się po tym, jak Naznaczony – morderca jego rodziców, dotknął jego piersi, usiłując przemienić go w demona. Pewne było, że mu się nie udało. Nie całkiem. Niedokończona transformacja zaowocowała nadludzką siłą i szybkością, jak również wyczulonymi zmysłami Kylvena. Młodzieniec posiadł także percepcję wykraczającą poza zdolności człowieka, z pogranicza świata ognistych istot podziemi. W zamian, pozostała mu ohydna blizna na wysokości serca oraz absolutny brak zdolności magicznych. Nie potrafił rzucić podstawowych zaklęć. Zawsze mogło być gorzej. Gdyby Kolaius w ostatnim momencie nie odciął ręki Naznaczonego, piętnastolatek zostałby sługą przeklętego kapłana.
– Skoro nie potworem ani człowiekiem, to czym teraz jestem? – zapytał mroźnego wiatru, wiejącego nad srebrnymi szczytami Gór Mglistych, które strzelały bielą w błękitne niebo, jak włócznie dobrze zorganizowanego garnizonu. Zgasił papierosa, przywdział z powrotem swoją maskę i wrócił do środka.
Rozdział 4
Sala ćwiczeń była ogromnym pomieszczeniem. Monstrualne kolumny podtrzymywały łukowaty strop pokryty freskami przedstawiającymi sceny walki wojowników Kościoła z najróżniejszymi bestiami. Światło wpadało do środka przez wielkie okna z witrażami przedstawiającymi Władców, legendarne Ostrza z czasów początku organizacji, oraz jej symbol. Podłoga wyłożona była różnego koloru granitem, którego kwiatowe wzory dzieliły salę na dwie równe części. Test zdolności podzielony był na dwa etapy. Jako pierwsze sprawdzane były umiejętności magiczne – podstawowe zaklęcia ofensywne i defensywne oraz pasywne i użytkowe. Za tę część odpowiadała Delissa. Drugim etapem był pojedynek z użyciem broni białej, w którym rolę egzaminatora miał pełnić Kylven. W zależności od specjalizacji rekruta, egzamin obejmował obie fazy, lub tylko jedną, wybraną. W celu ograniczenia stresu wśród kandydatów na członków Rąk, nie wiedzieli oni, że ich kompetencje sprawdzają Ostrza. Wiadome było jedynie to, że są to oficerowie Kościoła. W związku z powyższym, czarodziejka i wojownik ubrali szaty ćwiczeniowe z kapturami oraz chusty zasłaniające twarze i rozpoczęli test. Pretendentów było wyjątkowo niewielu, zaledwie osiem osób, więc Kylven odetchnął z ulgą, mając nadzieję, że szybko upora się z boleśnie nudnym obowiązkiem i poszuka jakiegoś zlecenia. Delissa przywołała do siebie pierwszą egzaminowaną. Była to kobieta średniego wzrostu, o kasztanowych włosach. Na rozkaz Deli, rozpoczęła prezentację. Najpierw rzuciła w oddalonego o dwanaście metrów manekina ćwiczebnego kulą ognia z tak dużym nakładem energii, że kukła nie zdążyła się spalić, lecz eksplodowała z ogłuszającym rykiem w deszczu drzazg i siana. Stormbringer, doświadczona w kwestii magii bardziej niż ktokolwiek inny w szeregach Kościoła, nie widziała potrzeby kontynuowania testu. W chwili, gdy Kasztanowłosa skakała z radości, tracąc całą swą profesjonalną dotychczas postawę, Kylven przywołał do siebie pierwszego przeciwnika. Młodzieniec był wysoki i dobrze zbudowany, dzierżył również dwuręczny młot wojenny, adekwatny do swojej postury. – „Nie ma szans” – skwitował w myślach Kirkhammer i natarł na rekruta. Zaskoczony osiłek uniósł broń w niezdarnej paradzie, która natychmiast załamała się pod ukośnym cięciem znad prawego barku Kylvena. Czempion Ostrzy, idąc za siłą uderzenia, pchnął barkiem przeciwnika, który nie stracił równowagi lecz wykonał piruet, wyprowadzając przy tym potężne poziome uderzenie z lewej. Kirkhammer odskoczył do tyłu i błyskawicznym machnięciem klingi uderzył żeleźce młota, dodając mu impetu. Tym razem przeciwnik zachwiał się i nieco obrócił, próbując odzyskać kontrolę nad bronią, dając Kylvenowi czas na wzięcie zamachu. Niedoświadczony młodzieniec mógł jedynie wyrzucić drzewce młota za plecy w desperackim bloku, jednak siła uderzenia zwaliła go z nóg.
– Zbyt pewny siebie, zbyt lekceważący, mimo braku opanowania i zimnej krwi. – powiedział jakby do siebie egzaminator – Następny!
Pokonany rekrut wstał bez słowa i opuścił salę ze wzrokiem wbitym w podłogę. Mimo tej porażki, żaden z oczekujących nie zaśmiał się ani nawet nie uśmiechnął pod nosem. Rekruci stali, przerażeni perspektywą starcia z pozbawionym skrupułów przeciwnikiem. Dwoje następnych młodzików, również nie spełniło oczekiwań Kylvena i nie wytrzymało w polu magicznych trzydziestu sekund, które wyznaczył jako próg zdawalności. W tym momencie usłyszał, jak jeden z testowanych przez Delissę mężczyzn, po efektownym spopieleniu manekina piorunem kulistym, odzywa się do jego byłej ukochanej: „Jak już zostanę przyjęty, może skoczymy pozabijać sukuby? Słyszałem, że ich zwyczaje są bardzo… inspirujące.” Tamtego dnia, to jedno zdanie, podsumowane przez Deli spojrzeniem, które przyprawiło bezczelnego gnojka o mdłości, zadecydowało o jego losie. Na własne nieszczęście, miał zostać sprawdzony również jako szermierz. Od czasu, kiedy Kylven uzyskał swoją obecną formę, zdarzały mu się niekontrolowane ataki gniewu. Jeżeli powodem takiego ataku była Delissa, gniew przeradzał się w czystą furię. Mężczyzna trząsł się na całym ciele. Nie potrafił myśleć rozsądnie. W ogóle przestawał myśleć. Jego umysł wypełniała niepohamowana żądza mordu, której doświadczył każdy, kto ośmielił się choćby drasnąć Deli na polu bitwy. Prostacka odzywka, z nikomu nieznanych przyczyn była równa podniesieniu ręki na Stormbringer, więc Kirkhammer używając resztek woli ustał w miejscu i przywołał do siebie aroganckiego rekruta. Tym razem dopełnił nawet formalności. Pozwolił przeciwnikowi unieść miecz i ruszyć w swoją stronę. Młodzik wyprowadził dwa ukośne cięcia, których Kylven nawet nie trudził się parować lecz uniknął ich z łatwością. Kolejny cios, poziomy od lewej, Kirkhammer przeskoczył saltem, po czym kopnął przeciwnika w dupę, kiedy ten chciał zwiększyć dystans piruetem. Zadrwił z rekruta w wyjątkowo upokarzający sposób. Zdezorientowany smarkacz błyskawicznie odzyskał zimną krew i natarł ponownie. Tym razem oboje starli się przy akompaniamencie stali, błysków ostrzy i sypiących się spod nich iskier. Młodzik chciał zaskoczyć Kylvena zmianą rytmu i zamarkowaniem ciosu z dołu, po czym wygiął nadgarstek i poprowadził cięcie znad prawego barku, kierując w szyję. – „Nieźle” – pomyślał wojownik, po czym zbił uderzenie, a następnie samym końcem miecza ciął pachwinę przeciwnika, zrobił półpiruet ustawiając się bokiem do szykującego się do kontry młodzieńca i kopnął go w brzuch. Cios nie był silny, miał tylko zwiększyć dystans i przerwać atak, poza tym rekrut obronnie napiął mięśnie, jednak i tak zachwiał się lekko i zawahał, nim znowu ruszył do ataku. Zaczął pchnięciem, skierowanym w serce przeciwnika. Kylven, znudzony zabawą ze smarkaczem, wygiął ramię i nadgarstek, umieszczając ostrze za prawą łydką, po czym wyprowadził niesamowite uderzenie od dołu, wykorzystując pełną mobilność stawów. Zawirował mieczem nad głową, chwytając oburącz rękojeść i błyskawicznie przechodząc do miażdżącego ciosu wymierzonego w bark młodzieńca. Bezczelny gnojek, zamiast próbować uników lub bezużytecznego wobec siły uderzenia bloku, cisnął w Kirkhammera falą energii. Młot Kościoła przerwał cios i zasłonił się ostrzem miecza, redukując uderzenie zaklęcia, które i tak odepchnęło go w tył. Kylven zawirował w piruecie, planując powrót do ofensywy, jednak kątem oka dostrzegł, że przeciwnik wykorzystał swoją pozycję i zaatakował zdradzieckim pchnięciem, które miało zdruzgotać mu serce i płuco. – „Może jednak będą z ciebie ludzie. Kiedy już cię poskładają." – pomyślał Kirkhammer, po czym zmienił rytm kroków, zakręcił się w drugą stronę w odwrotnym piruecie pozwalając, by klinga młodzieńca minęła go o zaledwie centymetr. Przeciwnik, zaskoczony poleciał do przodu, a Kylven kończąc piruet uderzył od dołu miecz przeciwnika w połowie długości ostrza, wytrącając rękojeść z jego rąk i korzystając z własnego pędu, kopnął odsłoniętego rekruta prosto w pierś. Widząc, jak gnojek przelatuje pięć metrów w kierunku kolumny Kylven pomyślał, że może włożył zbyt wiele siły w tego kopniaka, jednak myśli tej szybko ustąpiła satysfakcja sącząca się do jego uszu pod postacią dźwięku łamanych siedmiu żeber oraz zębów, które pękały zaciśnięte w paroksyzmie bólu. Młodzieniec upadł twarzą do podłogi i stracił przytomność.
Ciąg dalszy przygód Kylvena Kirkhammera, w pełnej wersji książki.