K.I.S.S. - ebook
K.I.S.S. - ebook
Olga Kirsch ma wszystko: błyskotliwą inteligencję, talent, urodę, pasję, upór i pozycję najzdolniejszego młodego finansisty na polskim rynku. Hossa niesie ją jak fala. Jednak blokując wielki giełdowy przekręt, kobieta zadziera z niewłaściwymi ludźmi. Ludźmi, którzy mają władzę i możliwości, by ją zniszczyć. Ale Olga ma też sprzymierzeńca – znacznie potężniejszego niż rekiny krajowej finansjery. Rozpoczyna się śmiertelna gra, w której splotą się losy Olgi i kryzys na Wall Street. Kto zwycięży? Chciwość w krawacie czy zasady na wysokich obcasach? I czy w tej grze w ogóle możliwe jest zwycięstwo? „Powieść «K.I.S.S.», której akcja toczy się na giełdzie w Warszawie i na Wall Street w czasach kryzysu finansowego, jest lepsza niż «Pocałunek» Gustava Klimta. Okazuje się, że rada «Keep it Simple Stupid» (Nie kombinuj, bierz to prosto, głupcze) jest trudna w realizacji. Przekonuje się o tym Olga, bohaterka powieści. Nie może polegać na ludziach, którym ufa. Nie wystarczy nie wchodzić w układy. Świat wnętrza światowej finansjery, gdzie chciwość, euforia, strach i panika są wszechobecne, fascynuje i mierzi zarazem. Powieść przeczytałem jednym tchem. Gorąco polecam”.
Zenon Komar, bankier inwestycyjny, autor giełdowego bestsellera „Sztuka spekulacji”
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-603-1 |
Rozmiar pliku: | 870 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na razie jednak czekała go podróż przez Atlantyk. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła, zarzucił na ramiona.
W drzwiach czekała już jego asystentka Susan.
– A więc obydwoje wracamy do źródeł? – uśmiechnął się do niej.
Nie odwzajemniła uśmiechu.1. Szczyt
– Chłodno – Olga zrzuciła plecak na podłogę. Rozpięła czerwoną przeciwdeszczową kurtkę. Pochyliła się, aby rozwiązać buty. Kamil wciąż stał za nią.
– Zamknij okno – powiedziała, ale on przytulił się do jej pleców.
– Przestań, musimy zejść na kolację.
– Chodź. Nigdy nie robiłem tego tak wysoko – szepnął i pocałował ją w szyję. Szarpnęła głową, ale nie zatrzymała jego dłoni, kiedy wcisnął je pod sweter, ani wtedy, kiedy lodowate palce wpełzły pod stanik.
Odwróciła się i pchnęła go na drzwi.
– Przynajmniej je zamknij.
Kamil przez chwilę mocował się z klamką.
Wyjęła z portfela prezerwatywę. Położyła ją na widocznym miejscu i odsunęła kołdrę. Zrzuciła sweter i położyła się. Zamknęła oczy. Słyszała jego kroki, zdejmowane w pośpiechu brezentowe spodnie, głuche uderzenie rzuconych butów.
Przez moment wydawało jej się, że ktoś otwiera drzwi, przygląda się przez chwilę, a potem cicho je zamyka.
***
Zegar przy recepcji schroniska wskazywał za kwadrans szóstą. W przedsionku kilka osób siedziało na drewnianych ławkach. W kącie pod ścianą grupka mężczyzn rozmawiała po słowacku. Wyprostowane sylwetki, opalone twarze z tygodniowym zarostem, lekkie plecaki, czerwone kurtki z emblematami wypraw wysokogórskich. Przewodnicy dopiero zaczynali sezon, bo do połowy czerwca szlaki były zamknięte.
Olga szarpnęła za sznurówki. But wciąż był luźny. Jeszcze raz je naciągnęła i przytrzymała przed metalowymi klamerkami. Podwójny węzeł i gotowe. Podciągnęła skarpetki. Opuściła brezentowe półnogawki chroniące łydki. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła Kamila. Zeskakiwał po dwa stopnie, z rozwiązanymi butami, przekręconą czapeczką, niedbale przerzuconym przez ramię plecakiem.
Owszem, był przystojny. Ale wczoraj po kolacji zostawiła go z rozbawionymi kolegami w schroniskowym barze, więc teraz był tylko skacowany i niewyspany. Do tego rozkojarzony. Jego dłoń nie złapała poręczy. Nogi zjechały po schodach, ciągnąc za sobą całą resztę. Teraz leżał na podłodze dziwnie skręcony jak porzucona marionetka. Jeden z przewodników skoczył w jego stronę. Pomógł mu wstać.
– Kostka... – syknął Kamil. Chyba dopiero teraz obudził się po nocy spędzonej nad kuflami kamzika. Przetarł podkrążone oczy. Zdjął but. Przewodnik nie pytał o zgodę, tylko ściągnął mu skarpetkę. Poruszył stopą.
– Miałeś szczęście. Mogłeś skręcić kostkę. Albo gorzej. Z kim idziesz?
– Z Janem Hrubym – Olga wyręczyła Kamila.
– Ze mną? Ja ciebie nie biorę – rzucił przewodnik razem ze skarpetą i wrócił do kolegów.
– Jak to nie bierzesz?! Przejechałem pół tysiąca kilometrów, żeby wejść na tę pieprzoną górę. A ty mówisz, że mnie nie bierzesz?! Chcesz więcej kasy? – Kamil wyjął z kieszeni kilka banknotów i kuśtykając, ruszył w stronę przewodników.
– Uspokój się! – Olga złapała go za rękę i przytrzymała. Opadł na ławkę.
– O co chodzi? – rzuciła do Hrubego. Ale Hruby milczał.
– Wyjdźmy – powiedział drugi z przewodników.
Olgę uderzyło w twarz zimne powietrze. Postawiła kołnierz polaru. Przez mgłę prawie nie było widać stawu. Tylko głuchy łomot Wielickiej Siklawy nie pozwalał zapomnieć, gdzie są.
– Jan jest przesądny. Pięć lat temu też szliśmy na Gerlach. Jeden z turystów poślizgnął się na schodach. Był z jego grupy. A na Wielickiej Próbie... – przewodnik zawiesił głos. – Na Wielickiej miał wypadek. Był bez asekuracji. But zjechał po mokrej klamrze. Spadł. Przeżył, ale Jan o mało co nie stracił uprawnień. Mówi, że kto nie jest przesądny w górach, leży teraz pod Ostervą, na Cintorinie.
– Po co mi pan to mówi?
– Nie jestem przesądny. Zamienię się z Janem. Ilu was?
– Czwórka. Ja i trzech kolegów.
– Martin – wyciągnął rękę.
– Olga.
Lubiła rozpoznawać charakter ludzi po uścisku dłoni. Miękkie kluchy. Stal. Śliska ryba. Nigdy nie puszczała pierwsza. Sprawdzała reakcje. Uścisk zdradzał słabość albo nadmierną pewność siebie. Podpowiadał: ufać czy mieć się na baczności.
U Martina wyczuła zdecydowanie. Ale pomimo lodowatego powietrza dłoń była ciepła. Jak kubek kawy trzymany w windzie, kiedy jechała do swojego biura na dwudziestym siódmym piętrze biurowca w Warszawie. To nie był uścisk białego kołnierzyka, który najpewniej czuje się, stukając w klawiaturę. Ani narcyza, który nawet uściskiem dłoni mówi: „ja, ja, ja”.
Martin zamarkował, że puszcza jej dłoń pierwszy. Chciała ją wycofać, ale wtedy on na ułamek sekundy przytrzymał palce. Skoczyło jej ciśnienie. Na moment prysła pewność siebie. W zastępstwie poczuła złość.
Powinni wracać, ale żadne nie chciało się ruszyć.
– To ty ich tu wszystkich przywiozłaś?
– Musimy naładować akumulatory.
– Że też chciało ci się jechać tyle godzin z Warszawy. Jeden dzień? Gerlach i do domu?
– Skąd wiesz, że z Warszawy?
– U nas tak jak ty mówią tylko ludzie z Bratysławy.
Olga cicho się roześmiała.
– Tu nie chodzi tylko o akumulatory – rzucił do niej, kiedy stanęła w drzwiach schroniska. To nie było pytanie. Stwierdzał oczywisty dla siebie fakt. Zaciekawiona spojrzała Martinowi w oczy. Kim jest ten człowiek, który jednocześnie ją wkurza i budzi jej zaufanie? Przemknęło jej nawet przez głowę, że nadałby się, żeby opowiedzieć mu historię swojego życia. Szybko jednak skarciła własne myśli. „Nie przyjechałam się spowiadać”.
– Zbierajmy się. – Otworzyła drzwi. Wewnątrz, przy recepcji, z wypchanymi plecakami czekało ze dwadzieścia osób. Jak na komendę wszyscy przestali rozmawiać. Martin podszedł do kolegów. Powiedział coś ściszonym głosem. Jan Hruby tylko wzruszył ramionami.
Olga spojrzała na schody. W połowie ich wysokości stali Marcin i Adam. Wpatrywali się w przyczajonego na ławce Kamila. Jedna noga w kamaszu, druga goła na kamiennej podłodze, w oczach złość.
– Tak pójdziesz? – zaśmiał się Marcin. – Oto nasz kandydat do Księgi rekordów Guinnessa! Wspina się na Gerlach w jednym bucie.
Kamil poderwał się z ławki.
– Stul pysk! – syknął.
– Powaliło cię?! – Marcin zrobił krok w tył. – Easy, man... Co mu się stało?! – rzucił do Olgi.
Między Kamila i Marcina wcisnęli się Martin i Adam. Przewodnik wyciągnął rękę. Kamil wepchnął mu w dłoń zwitek banknotów. Bez przeliczania wsadził je do kieszeni.
***
Ruszyli jako ostatnia grupa. Ścieżką wokół Wielickiego Stawu, a potem w górę. Szum siklawy słychać było coraz wyraźniej. Martin szedł pierwszy. Grupę zamykała Olga oraz nadąsany, milczący Kamil.
Zatrzymała się.
– Mógłbyś przestać stroić fochy?
Kamil minął Olgę bez słowa. Usłyszała tylko jego ciężki oddech. Przy kolejnym zakręcie zrzucił plecak na mokrą trawę. Wyciągnął papierosa. Wiatr zgasił mu zapalniczkę.
– Kurwa! Jeszcze to...
Udało mu się za trzecim razem. Zaciągnął się mocno, jak tonący, któremu udało się wypłynąć na powierzchnię.
– Nie będzie mi podskakiwał żaden frajer. Bierze kasę, to niech robi swoje i spada – wypluł z siebie. Zaciągnął się jeszcze raz. – Po co właściwie go z nami zabrałaś?
– Marcina?
– Adama. Przecież widzę, jak na ciebie patrzy.
– A więc o to chodzi? Wiesz co, nie mam ochoty wysłuchiwać bredzeń zazdrośnika. Po południu tu będzie burza, więc albo idziesz, albo...
– OK, leź sama. – Rzucił niedopalonego papierosa w trawę i złapał za plecak. – Wal się z tą górą.
Olga opuściła głowę. Dziwne. Nie czuła złości, rozczarowania, poczucia winy ani żalu. Nic.
Jakby zostawiła swoje życie emocjonalne poniżej dwóch tysięcy metrów. Przez chwilę szukała niedopałka. Jest. Rozgniotła żarzący się tytoń o kamień i włożyła peta do woreczka dyndającego przy plecaku.
Ruszyła przed siebie. Uszła kilkadziesiąt kroków. Odwróciła się. Kamil wciąż stał we mgle. Coraz słabiej widoczny, coraz mniej realny.
Co zrobi? Wróci do schroniska czy pójdzie za nią?
I czy to ma dla niej jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Po chwili dostrzegła, że jednak zakłada plecak i zaczyna się wspinać w jej stronę. Nie zaczekała.
Martin splunął po raz kolejny. Dlaczego oni się tak wloką?
Mgła przechodziła falami. Za każdym razem coraz gęstsza. Albo przyspieszą, albo trzeba będzie zawracać, co zresztą wydawało mu się coraz lepszym rozwiązaniem. W końcu dostrzegł Olgę. Szła pewnym krokiem. W odróżnieniu od jej zasapanych kolegów nie było po niej widać zmęczenia.
– Kamil idzie wolniej. Źle się czuje. Jak nie da rady, wróci do schroniska – rzuciła, mijając Martina. Spojrzała w dół. Przez okno we mgle dostrzegła bryłę schroniska. Zwaliste, jakby dla żartu wrzucone przez socjalistycznego architekta w tatrzańską dolinę. Poczuła się jak w Nowej Hucie albo na Ursynowie.
– Kochasz go? – zapytał Martin.
O mało nie zjechała po śliskim kamieniu.
– Słucham?
– Kochasz go? – powtórzył.
– A tobie co do tego?
– Nic. Ale w górach nie zostawia się nikogo na szlaku. Kiedyś szedłem z pewną parą na Baranie Rogi. On się zatruł przy śniadaniu. Byliśmy już bardzo blisko, kiedy ona zdecydowała, że zawracamy. Rozumiesz? Chciała wejść na Baranie z nim albo wcale.
Prychnęła. Nie miała ochoty na publiczną analizę swojego uczuciowego zamieszania. Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha... To jej sprawa, jej problem, jej wina, być może bardzo wielka wina.
– W górach możesz każdego sprawdzić – rzuciła w końcu, nie patrząc Martinowi w oczy. – Albo ktoś wytrzyma, albo pęknie. I drugi raz nie idziesz z nim wysoko.
– Ani do łóżka?
Martin odwrócił się i zagrodził jej drogę. Stanęła tak blisko, że poczuł szczątki zapachu jej perfum. Milczała.
– A jak sama siebie sprawdzasz?
Nie kpił, nie udawał mędrca. Z jego tonu wyczytała tylko jedno: naprawdę chciał wiedzieć.
– Nie muszę. Na sobie się nigdy nie zawiodłam. I nie zawiodę – rzuciła i go wyminęła.
– Jesteś pewna?
Poczuła, że coś przytkało jej krtań. Wkurzył ją. Ale nie chciała mu okazywać, że cokolwiek ją kosztuje ta idiotyczna konwersacja. Odczekała kilka sekund. Nabrała powietrza.
– To jak z drugą stroną Księżyca. Z Ziemi jej nie zobaczysz, więc trzeba by się tam samemu wybrać. Ale nie jest łatwo. Góry są dostępniejsze. Kiedy się wspinam, mam poczucie, że ludzie nie mają wyjścia: wszyscy pokazują tu swoją ciemną stronę.
Zaśmiał się.
– Lubisz pofilozofować? To co powiesz na Berkeleya? Napisał, że mamy tyle władzy, ile wiedzy.
– Co masz na myśli? – Przystanęła zaciekawiona. Ale Martin szedł dalej.
– Że przyjechałaś tu dowiedzieć się o nim więcej, ale tak naprawdę chodzi ci o władzę. Chcesz zdobyć nad nimi przewagę.
– Jak do mnie mówisz, to się do mnie, cholera, odwróć! – krzyknęła za nim tak głośno, że usłyszała echo własnych słów.
Martin zrobił jeszcze kilka kroków. Stanął i obrócił się na pięcie.
– Widzisz, nie lubisz, kiedy ktoś cię rozszyfruje. To zresztą bardzo ciekawe. Tylko ty i trzech facetów. Boisz się konkurencji?
„Przeginasz, panie przewodniku” – pomyślała. Ale wciąż nie chciała się przed nim zdradzić i pokazać, że została trafiona. Otarła dłonią pot z czoła. Wzięła głęboki oddech. Złość spłynęła wraz z wodą ściekającą po omszałych kamieniach.
– Na szpilkach trudno byłoby tu wejść. – Roześmiała się, wyobrażając sobie swoją własną szefową na szlaku. – A facetom wydaje się, że zawsze sobie poradzą. Nawet jeśli coś ich totalnie przerasta.
Spojrzała za siebie. Kamil powoli ich doganiał, choć co chwilę opierał się dłońmi o kolana i głośno dyszał.
– Chodź! – Martin niespodziewanie chwycił ją za dłoń i pociągnął. – Musisz to zobaczyć.
– Piękne – wyszeptała. Przed nią z mgły wyłaniała się przecięta strumieniem górska łąka. Ziemia parowała. Na pokrytej rosą trawie ktoś porozrzucał garściami białe kwiaty.
– To Kvetnica. Najwyższa w Tatrach – rzucił Martin. – Ale to już koniec zabawy. Zaraz dojdziemy pod Wielicką Próbę. A tam już klamry, łańcuchy i przepaść za plecami. Ale to tylko piętnaście metrów ścianki. Potem będzie już łatwiej. Dasz radę? Byłaś już kiedyś na klamrach?
Pokiwała głową. Wskazała na Adama.
– On jeszcze nie był. Ale uprzedzałam go.
– Możemy coś przekąsić przez pięć minut? Nie jadłem w schronisku – poprosił Marcin. – Potem nadrobimy. Jak... Jak wy na nie mówicie? Na kozice?
– Kamziki – odrzekł Martin i spojrzał w górę na prawie pionowe skały.
– Właśnie, kamziki! Hyc, hyc i góra nasza – Marcin ekscytował się jak dziecko. – Kiedy pracowałem w banku, to jakiś walnięty HR-owiec zrobił nam wyjazd do Słowenii. Że niby mamy się przetestować w ekstremalnych sytuacjach. Team building, czyli HR-owskie pieprzenie kotka za pomocą młotka. Jedna dziewczyna na raftingu tak się bała, że zafajdała cały kajak. Ubaw był po pachy. Szybko się potem zwolniła. Miała nawet ksywkę: KałBasia... HR-owiec uznał to za wielki sukces, bo wytropił w zespole słabe ogniwo i wyelimino...
Z ostatnią sylabą Marcin połknął również ostatni kęs kabanosa. Dłonie wytarł w spodnie. – Potem okazało się, że dziewczyna była w ciąży. Bała się, że straci pracę, jak nie pojedzie, no i tak wyszło... Słyszałem, że dziecko urodziła zdrowe, ale do korporacji nie wróciła. Szkoda. Była dobra. To co? Jak to mówicie tu: hore, hore?
– No to hore. Ty, kamzik, idziesz pierwszy – odparł Martin.
Marcin rzucił się na skałę, jakby była ścianką w klubie wspinaczkowym w Warszawie. Za nim ruszył przewodnik. Kamil dociągnął do grupy zziajany, ale nie chciał odpocząć. Poszedł za Martinem. Na dole zostali tylko Adam i Olga.
– Spokojnie, pójdę na końcu – rzucił Adam, wyprzedzając pytanie Olgi. Zaniepokoił ją jego głos. Był matowy, pozbawiony emocji. A jednak wyczuwała w nim strach. Nie, to niemożliwe. Wszyscy, ale nie on, nie to opancerzone „ja” z trójrdzeniowym mikroprocesorem zamiast mózgu.
– Dobrze się czujesz? – spytała.
Adam skinął głową i się uśmiechnął. Wciąż nie była pewna, czy powinna mu wierzyć.
Szybko doszła do połowy Wielickiej Próby. Czuła za sobą przestrzeń. Odrzuciła głowę do tyłu. Chciało jej się krzyczeć. Lubiła to: pod nią pustka, za plecami nikogo, przed nią tylko szczyt.
Puściła jedną ręką klamrę. Odwróciła się od skały. Słońce rozganiało mgłę. Otwierał się widok na dolinę. Przez moment, jak zahipnotyzowana, patrzyła na Kvetnicę. Ale jej wzrok przyciągnął Adam. Wciąż mocował się z pierwszymi klamrami. Jakby każdym ruchem badał, czy żelazo nie wypadnie ze skały. Niepokoiła ją ta jego nieporadność.
„Nie oglądaj się. Patrz tylko przed siebie. Tylko w górę. No, już!” – popędzała go w myślach. Nie miała ochoty po niego schodzić. Przyśpieszyła. Chwytała klamry jak robot. Po kilku minutach siedziała z Martinem i Marcinem na wąskim skalnym występie. Marcin nie mógł sobie znaleźć miejsca. Co chwila wychylał się w dół i szukał wzrokiem Adama. – Adrenalina, ale adrenalina – powtarzał i przestępował z nogi na nogę. – Znacie ten dowcip? Samolotem leci Polak, Rosjanin, Francuz i Amerykanin. Stanęły silniki. Musieli skakać, ale mieli tylko trzy spadochrony. Polak mówi do Rosjanina: „My weźmiemy spadochrony, a ty sobie i tak sobie poradzisz. Wyskocz, machaj rękami i wołaj: Arieł, arieł!”. Rosjanin skoczył, tamci zamknęli drzwi, wkładają spadochrony i nabijają się z niego. A tu nagle pukanie! Otwierają drzwi, a za nimi Rosjanin macha rękami i krzyczy: „Druzja, kak nazywajetsa eta ptica?”.
Marcin dusił się ze śmiechu. Zrobił krok do tyłu.
– Arieł, arie... aaaa! – Zaczął trzepać w powietrzu rękami. Zachwiał się. Plecak ciągnął go ku przepaści. Olga stała jak skamieniała. Martin zerwał się, chwycił Marcina za kurtkę, szarpnął i przyciągnął do siebie. Marcin wczepił się w przewodnika jak dziecko.
– Ożeż... – wykrztusił. Uwolnił się z uścisku Martina. Przykucnął. – Mogłem się zabić, ja pierdolę... – powiedział sam do siebie. Ciężko oddychał. Sięgnął po prowiant Kamila rozłożony na kamieniu i zaczął nerwowo jeść.
Olga otuliła się rękami. Podciągnęła zamek w kurtce. Wtedy usłyszała krzyk. Wychyliła się zza krawędzi, spojrzała w dół, na klamry. Była tylko mgła.
– Adam!
Odpowiedziało jej tylko echo. Martin stanął przy niej.
– Mówiłaś, że sobie poradzi.
Nie odpowiedziała.
– Pójdziesz za mną – rzucił do Kamila.
Pokręcił głową. – Nigdzie nie idę.
– No, rusz się! – krzyknęła Olga.
– Bez szans, nie będę narażał karku dla tego cieniasa.
– OK, więc ja pójdę.
Olga odczekała, aż ręce Martina znikły z ostatniej klamry. Spojrzała w dół. Widzialność jeszcze się pogorszyła. Powiało chłodem. Nie była w stanie dostrzec Martina, Kvetnicy ani gór po drugiej stronie doliny.
– Martin... Jesteś tam? – zawołała. Zeszła kilka klamer w dół. Zobaczyła zarys sylwetki, obok drugi. Adam i Martin stali na jednej klamrze. „Nie odpadł” – odetchnęła.
Martin szeptał Adamowi do ucha. Nie reagował. Twarz miał przytuloną do skały. Mgła omiatała obydwu mężczyzn. Raz było widać obydwu, raz nogę, ręce, głowę. Martin próbował objąć Adama za bark, poklepywał. Oldze zdawało się, że Adam pokiwał głową.
Chyba jednak tylko jej się zdawało.
Martin wspiął się na wysokość Olgi.
– Ma lęk wysokości! Czemu nic wcześniej nie powiedziałaś?! Nie zabrałbym go – wykrztusił zdyszany.
– Nie wiedziałam.
Nie przyszło jej do głowy, że ktoś, kto cieszył się jak dziecko, że idzie z nią na Gerlach, może bać się przepaści. Chociaż... Przypomniała sobie, że kiedyś podeszła do okna w biurze Adama i spojrzała w dół, na miasto wyglądające jak makieta. Adam stał za jej plecami. Chyba chciał do niej podejść, objąć. Ale nagle się cofnął. Myślała, że to nieśmiałość.
– Pogadam z nim – rzuciła do Martina. Minęła go na klamrach.
– Adam, spójrz na mnie. No, spójrz... – powiedziała, gdy zawisła centymetry od jego głowy. Nie reagował. Miał zakrwawione dłonie. Co chwila pocierał nimi o przyrdzewiałe klamry, jakby dodawał gazu w motocyklu.
Nagle ruszył w górę. W tym samym momencie nogą i ręką. Zamachnął się jak cepem na klamrę powyżej. Nie trafił. Dłoń zjechała po skale. Stracił równowagę. Olga przytrzymała go w pasie. Oparł się o nią. Myślała, że nie wytrzyma ciężaru i spadną. Adam zdołał jednak chwycić się żelastwa, które dopiero co puścił.
– Tylko spokojnie – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Jeszcze raz. Powoli. Najpierw ręka do góry, klamra, potem noga, klamra. To tylko kilkanaście metrów.
Właśnie starała się wyjaśnić sparaliżowanemu strachem człowiekowi, że ma wejść na pionową ścianę wysoką jak czteropiętrowy budynek i myśleć, że jest wciąż na parterze. Usłyszała szept, ale nic nie zrozumiała. Zbliżyła się jeszcze bardziej do Adama. Przywarła do niego.
– Co mówisz?
– Jest mi tu dobrze. Nigdzie nie idę – wyszeptał. Przejechała delikatnie po jego mokrych włosach. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Odwrócił twarz w jej stronę.
– Przepraszam... Wszystko spieprzyłem.
Pociągał nosem. Olga przyciągnęła go do siebie i pocałowała w spierzchnięte usta. Oddał pocałunek. Nieśmiało, zaskoczony. Nagle chciał przywrzeć do niej ustami. Olga zrobiła unik. Usłyszała ciche cmoknięcie.
–Trzymaj się tu. Martin! Martin! – zawołała. – Widziałeś jego ręce?
– Możemy wezwać ratowników i ściągnąć go w dół.
– Albo przełamie lęk i zacznie wchodzić.
– Spróbujmy – odpowiedział Martin po chwili zastanowienia. – Będę go asekurować liną, ty zejdziesz niżej. Najważniejsza pierwsza klamra. Jak ruszy, to potem już pójdzie.
Szepnęła Adamowi do ucha: – Zrób to, uda się.
Potrząsnął głową. To mogło znaczyć wszystko.
Zeszła w dół. Na wysokości twarzy miała teraz jego buty. Jej miejsce zajął Martin.
– Rozkurcz palce.
Złapał Adama za przegub dłoni i pociągnął. Adam puścił klamrę, ale chwycił Martina za rękaw kurtki i zacisnął.
– Dobrze, dobrze, ale złap klamrę, a nie mnie. Puść. Puść!
Udało się. Dłoń złapała klamrę powyżej. Teraz noga. Olga podparła jego but i pchała go w górę. Noga ważyła z tonę. Zaczęła go na zmianę bić pięścią po bucie i podpierać podeszwę. Puścił. Zapierając się z całych sił, podniosła but. Już miała go wepchnąć na klamrę, gdy Adam spróbował sam to zrobić. Ale trafił w próżnię. But ześlizgnął się po mokrej skale. Zaczął młócić powietrze na wysokości twarzy Olgi. Zrobiła unik, pierwszy, drugi. Za trzecim nie zdążyła. But trafił ją w skroń, spadł na policzek. Tępy ból przeszył jej czaszkę. Ciepła krew z rozciętego łuku brwiowego spłynęła na twarz. Krzyknęła. Przez chwilę widziała, jak puszcza klamry i leci w dół.
– Olga! – Krzyk przywrócił jej świadomość. Znowu zobaczyła przed sobą żelazny uchwyt. Ile to trwało? Sekundę? Dwie? Adam był na klamrze. Tej powyżej.
– Nic ci się nie stało? – zapytał przestraszony.
Nie potrafiła wydobyć słowa. Pokręciła głową i dała znak ręką Martinowi. Ten sięgnął po drugą dłoń Adama. Zanim zdążył jej dotknąć, sama śmignęła w powietrzu i zacisnęła się na klamrze. Olga odczekała chwilę, wytarła twarz chusteczką. Widziała, że buty Adama są wyżej i wyżej.
Kiedy dotarła na górę, Martin palił papierosa.
Stał blady przy Adamie.
– To była smrt. Rozumiesz? Śmierć. Przeszła koło nas – powiedział do niej.
– Śmierć? Co ja tu kurwa z księdzem się wspinam czy z przewodnikiem? – Kamil zerwał się z kamienia. – Gdzie ją widziałeś? Tu? – Zrobił kilka kroków po skale ku przepaści. – A może tam?
– Dawaj apteczkę! – Olga warknęła na Kamila.
Wyciągnął z plecaka foliową torebkę. Bandaże, plastry, spirytus salicylowy, nożyczki, węgiel, bandaż elastyczny. Podeszła do Adama. W milczeniu przyciągnęła jego dłonie, polała spirytusem. Przetarła gazą. Chciała, żeby poczuł pieczenie. Zasłużył na ból. Nie jęknął. Podała mu swoje rękawiczki.
– Załóż, inaczej bandaż się zsunie.
– A ty nie potrzebujesz?
– Ja sobie poradzę. Przyślę ci tylko rachunek za manikiur.
Martin podszedł do Olgi i obejrzał jej skroń.
– Zabiorę cię potem do szpitala w Popradzie. Trzeba będzie założyć ze dwa szwy. Ale do wesela się zagoi – powiedział. Popatrzył Oldze prosto w oczy.
– Twarda jesteś.
***
– I to ma być Gerlach?! Co to znaczy do chuja wafla? – Marcin nie potrafił ukryć irytacji. Jako pierwszy wspiął się po łańcuchach prowadzących na wierzchołek. Rozglądał się dookoła jak chłopiec szukający zabawek w piaskownicy. Machał rękami, jakby chciał rozgonić przeklętą mgłę ograniczającą widzialność do kilku metrów.
– To jest Gerlach – powiedział Martin. – Za pogodę nie zapłaciliście. Macie pecha.
Rozwiązywali plecaki, gmerali w nich w poszukiwaniu chleba, kabanosów i gorzkiej czekolady. Siedzieli osobno na niewielkim szczycie, pełnym wyszczerbionych skał. Po pięciu godzinach wspinaczki mieli siebie wzajemnie dość.
Olga nie miała apetytu. Poprzestała na połowie tabliczki gorzkiej czekolady. Smakowała jak nigdzie indziej. Zimna, trzaskała przy każdym złamaniu.
Myślała o Marcinie, Kamilu i Adamie. Najchętniej skopałaby im dupy, wszystkim trzem. Pieprzone maminsynki, które na co dzień oglądają, kto z nich ma na ręku droższy zegarek, ale kiedy sprawdza ich życie, dygocą ze strachu albo rzygają gdzie popadnie. A przecież zależały od nich oszczędności i emerytury setek tysięcy ludzi. Zrobiła rachunek: sama miała pod sobą ponad dwie „duże bańki”, czyli dwa miliardy złotych. Kamil miał „trójkę”, Marcin „dwójkę”, Adam może z półtora. A może też już doszedł do „dwójki”. Ostatnio szło mu na giełdzie tak dobrze, że awansował w rankingach i klienci walili do jego funduszu drzwiami i oknami. Gdyby zobaczyli, co wyprawiał na klamrach, pewnie ruszyliby wypłacać pieniądze. Przecież nie można powierzać kasy komuś, kogo w krytycznym momencie paraliżuje lęk. Ale przecież nikt się nie dowie. Gdy wrócą do Warszawy, jak gdyby nigdy nic wszyscy stawią się w biurach, odpalą komputery, zagłębią się w analizy fundamentalne i techniczne, na komitetach inwestycyjnych powiedzą, w co ładować kasę, a z czego spadać. Potem podpiszą zlecenia sprzedaży i zakupu akcji na sumy, jakich przeciętny człowiek nie zobaczy nigdy na koncie. Nawet promila tych kwot. Przeżycia na Wielickiej Próbie zostaną ich pilnie strzeżoną tajemnicą, która będzie z czasem wypychana ze świadomości. Ale nigdy się od niej nie uwolnią. Wielicka Próba zawsze dogoni tych, którzy przed nią uciekają.
Olga sięgnęła ręką głębiej do plecaka i wyjęła zwiniętą grubą linę. Spojrzała przez ramię. A więc który z nich? Kamil? Adam? Marcin? Martina wolała nie prosić, bo pewnie zabrałby jej linę i na tym by się skończyło. Przypomniała sobie, co mówiła jej babcia: to nie mężczyzna wybiera sobie kobietę, która urodzi mu dziecko, ale kobieta mężczyznę. Spojrzała jeszcze raz po kolegach. Kamil wstał. Odszedł kilkanaście metrów na niższe skały i stanął nad urwiskiem. Podeszła do niego: – Chodź.
Chciała go lekko pociągnąć za sobą. Niepotrzebnie. Sam się odwrócił i podążył za nią. Olga wskazała ruchem głowy linę. W milczeniu podniósł ją i podszedł za nią do krawędzi. Olga opasała się liną. Podała Kamilowi.
– Trzymaj mocno – szepnęła. Powoli, krok za krokiem, zaczęła się cofać, aż poczuła, że jest na skraju przepaści. Do tej pory trzymała się liny oburącz. Teraz puściła ją i powoli uniosła ręce w górę, ponad głowę. Zamknęła oczy. Porywisty wiatr zrzucił włosy na jej twarz. Przechyliła się powoli do tyłu. Lina się naprężyła.
Mgła już wcześniej się przerzedzała. Pokazywały się tu i tam niewielkie okna, w których widać było fragmenty doliny i szczyty naprzeciwko Gerlachu. Ale teraz w swojej łaskawości odkryła naprawdę dużą przestrzeń, przez którą błyskawicznie uderzyło ostre słońce. Olga poczuła na twarzy smagnięcie ciepła.
Kamil nie zauważył, kiedy Martin znalazł się za jego plecami. Nic nie mówił, tylko wplótł dłoń w linę przed jego prawą ręką, potem drugą. Powoli zaczął ją ciągnąć.
– Boże, byłam w niebie! – Olga wyrzuciła z siebie z zachwytem, kiedy znów stała już pewnie na krawędzi urwiska. Nie zdążyła jeszcze opuścić rąk, gdy Martin dopadł ją, chwycił za kurtkę, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i odepchnął od siebie. Zahaczyła piętą o wystający kamień i straciła równowagę. Upadła, podpierając się rękami.
– Jesteś jebnuta, po prostu jebnuta! – Martin wpadł w szał. – Jan Hruby w schronisku miał rację. Z wami nie można iść. Wy aż prosicie się o nieszczęście!
Olga wciąż się śmiała.
– No i z czego się tak cieszysz?! Jakby cię facet puścił, to zbieralibyśmy cię na dole w kawałkach. To nie jest film. Mogłaś się głupia zabić, a ja bym poszedł siedzieć.
Splunął raz. Drugi. Roztarł butem plwociny na kamieniu.
Olga patrzyła na niego hardym wzrokiem. Oddychała spokojnie. Wstała bez słowa. Otrzepała kurtkę i spodnie. Podeszła do niego: – Marzyłam o tym przez całe życie.
Martin potrząsnął z niedowierzaniem głową. Prawie zerwał opasującą ją linę, pozwijał i włożył do plecaka.
– Oddam na dole, bo jeszcze coś wam strzeli do łba. Zbieramy się! – krzyknął do Marcina i Adama.
***
– Chodźcie, zrobimy sobie zdjęcie – rzucił Kamil, kiedy dotarli do Batyżowieckiej Próby. Wyciągnął rękę z aparatem do Martina. – Możesz?
Martin nie zamierzał tracić czasu. Uznał jednak, że kłótnia z nimi będzie trwać dłużej niż naciśnięcie spustu migawki. – Ale migiem – rzucił.
– Uśmiechnijcie się. To będzie zdjęcie roku – zadyrygował Kamil.
Gdy tylko Martin zrobił zdjęcie, z twarzy Olgi spełzł uśmiech. W jej plecaku rozdzwonił się telefon.
– Myślałam, że nie ma tu zasięgu – powiedziała, gmerając w kieszeni pod klapą. – Gdzie oni stawiają te przeklęte maszty przekaźnikowe...
Przerwała, bo odczytała znajomy numer. Anka, jej szefowa.
– Co się dzieje? – rzuciła.
– Olga, dzwonimy do ciebie od rana. Jutro musisz być na walnym zgromadzeniu Amexu.
– Jak to jutro?! – Olgę zamurowało. – Przecież do środy mam urlop. Ja teraz nie mogę...
– Bez dyskusji. Podobno jutro do Warszawy przylatuje Bernstein. Rozumiesz, co to znaczy? Gdzie jesteś?
– Jakby ci to powiedzieć... – Rozejrzała się po skałach. – Wysoko...
– Nie mam czasu na żarty. Do walnego Amexu mamy jeszcze kilkanaście godzin. Można w tym czasie oblecieć pół świata. Wracaj!
***
Do schroniska wpadli w ostatniej chwili. Ciężkie krople deszczu zaczynały bombardować dolinę. Po chwili nad Tatrami rozpętało się piekło. Pociemniało, pioruny seriami rozdzierały niebo. Martin stał pod daszkiem nad wejściem do schroniska. Upajał się widowiskiem. Olga zostawiła kolegów, którzy natychmiast pobiegli do baru. Opowiedziała przewodnikowi o telefonie z funduszu. W Smokowcu miał czekać na nią samochód do Krakowa. Tam kilka godzin w hotelu, zdąży się wykąpać i przebrać. A potem samolot do Warszawy. Na lotnisku kurier z pełnomocnictwami i dokumentami na walne. Zdąży, jeśli...
Martin pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Zwiozę cię do Smokowca, ale burza musi się uspokoić.
– Martin, ja nie mogę czekać.
Spojrzał na nią uważnie.
– A więc jednak czegoś się boisz.
Dziewczyna w recepcji dała Oldze klucz z drewnianym kołkiem. Wskazała na jej twarz. Wyciągnęła lusterko.
– Zupełnie o tym zapomniałam. – Olga zobaczyła w lusterku twarz obcej kobiety. Z posklejanymi włosami, rozwalonym łukiem brwiowym i policzkiem ze śladami zakrzepłej krwi wyglądała jak upiór z kiepskiego horroru.
Wróciła biegiem do Martina.
– Musimy coś z tym zrobić. Nie mogę się tak pokazać.
– Poczekaj. Mam wszystko w samochodzie. Przyjechałem prosto po nocnym dyżurze.
– Jesteś lekarzem?
Uśmiechnął się tylko.
Olga pobiegła do pokoju. Wzięła prysznic, spakowała rzeczy i zeszła na dół. Po drodze mijała pokój Marcina i Adama. Drzwi były otwarte. Na łóżku leżał Kamil. W butach i ubraniu. Na stole stała prawie osuszona półlitrówka boroviczki.
Martin czekał w samochodzie przed schroniskiem. Deszcz dalej ostro zacinał. Olga cwałem dobiegła do drzwi. Wrzuciła plecak na tylne siedzenie. Usiadła obok Martina.
Zjeżdżali krętą wąską drogą wśród szarpanych porywami wiatru smerków. Martin hamował silnikiem.
– Czym ty się właściwie zajmujesz? – spytał, kiedy wjechali na płaską drogę.
– Wyręczam innych w zarabianiu pieniędzy.
– I dlatego musisz gnać z Tatr na złamanie karku do Warszawy, jak tylko zadzwoni jakiś głupi telefon?
– Proszę cię, Martin...
– OK. Szwy założę na dole. Zatrzymamy się w dyżurce u ratowników.
Na parkingu przy dworcu czekał na nią samochód. Gdy kierowca limuzyny przekładał bagaż, podeszła do Martina. Ujęła go za dłonie. Wiedziała już, czego się po nich spodziewać.
– Dziękuję. Chciałabym jeszcze kiedyś w Tatrach...
– Nie planuj. Na razie masz zdążyć na samolot.