- W empik go
Klachy z Koszutki - ebook
Klachy z Koszutki - ebook
Wspomnienia z okresu dorastania w latach 50. XX wieku na katowickiej Koszutce. Autorka w barwny, niezwykle plastyczny i pełen humoru sposób opisuje życie z perspektywy podwórka przy ulicy Bolesława Czerwińskiego na dawnym osiedlu Marchlewskiego. W książce zostaje sportretowany konglomerat rodzin pochodzących z różnych warstw społecznych, środowisk i narodowości, który tworzy specyficzną podwórkową wspólnotę, wpisującą się w krajobraz starych familoków i nowo powstającej modernistycznej architektury Koszutki. Jest to opowieść o pogmatwanych powojennych losach ludzi tworzących unikatową tkankę dzielnicy – o ich zwyczajach, warunkach życia, w znacznym stopniu także o języku. Autorka odtwarza z dużą pieczołowitością mieszaninę językową, którą posługują się mieszkańcy koszutkowego mikrokosmosu – gdzie śląska gwara łączy się z naleciałościami ze stron rodzinnych przybyszów. Obraz tej małej ojczyzny dopełniają unikalne fotografie pochodzące z archiwów prywatnych.
„Autorka ożywia czasy swojej młodości, które zbiegły się z początkami Koszutki – perły katowickiego powojennego modernizmu, osiedla, które do dzisiaj zachwyca Spodkiem, Podkową czy placem Grunwaldzkim. Klachy z Koszutki to historia ludowa i czuła opowieść o codzienności śląskiej Peerelu, awansie społecznym i deklasacji oraz o spotkaniu Ślązaków i przyjezdnych, którzy w takich miejscach jak «Koszuta» galwanizowali się, tworząc Katowice, Stalinogród i potem raz jeszcze Katowice”.
Zbigniew Rokita, autor książki Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy się urodziłam w 1950 roku, w czasie głębokiego stalinizmu, moja rodzina jeszcze ciągle była uważana za „wrogów ludu pracującego miast i wsi”. Mama miała aptekę, więc była kapitalistką, a tata – tytuł arystokratyczny. Takie pochodzenie było źródłem kłopotów¹. Mimo to zamieszkaliśmy w nowych blokach w Katowicach na Koszutce w maju 1951. Był to tygiel śląskich rodzin wymieszany z przybyszami z całego kraju. Takim dzieciom jak ja okazywano złośliwość i pogardę, jaką głosiła ówczesna propaganda. Dzieci wołały za mną „Drabinka”, za tatą „Drabia”, a za mamą „Drabina”. Odbierałam to jako zabawne ksywki, a docinki koleżanek jako zazdrość z powodu kolorowego sweterka i lepszych ocen. Rodzice powtarzali mi, że to tylko deszcz, który ma ze mnie spłynąć, nawet gdyby był obraźliwy, oraz by traktować obelgi tak, jakby dotyczyły kogoś innego.
Rodzina ukształtowała mnie na człowieka troszczącego się o innych. Uczono mnie wczuwania się w cudzy punkt widzenia, w sytuację innej osoby, jakby to była moja własna, a także dostrzegania współzależności człowieka i społeczeństwa, historii. Uczyłam się, jak sprostać poczuciu obowiązku pomagania słabszym i potrzebującym. Dowiadywałam się, jak ważne jest pielęgnowanie takich wartości jak dobroć, życzliwość i szacunek. One łatwo giną, usychają, przytłoczone egoizmem, pychą i arogancją konsumpcji. Rodzice, mimo niepopularnego wówczas pochodzenia, zostali zaakceptowani, zdobyli sobie uznanie i przychylność, cieszyli się szacunkiem i poważaniem miejscowej społeczności, z którą nawiązali szczere przyjaźnie.
Człowiekowi nie jest dostępna cała przeszłość jego życia w postaci uporządkowanych wspomnień, tylko w formie pojedynczych przypomnień faktów i skojarzeń, do których niejako dopisujemy treść. Dlaczego chwilowo akurat są „obudzone” i przywołane z naszej pamięci te, a nie inne fragmenty przeszłości, nie potrafimy przekonująco wyjaśnić, więc musimy je zaakceptować i czasem szczegóły uzupełnić wyobraźnią.
Opisane zdarzenia i sytuacje miały miejsce w ciągu tych 70 lat, a osoby w nich uczestniczące są prawdziwe, niektóre z nich żyją do dziś i pomogły mi odtworzyć wiele obrazów, udostępniły zdjęcia. Jednak „zamaskowanie” niektórych postaci i sytuacji było konieczne, aby ich identyfikacja nie naruszała prywatności i dóbr osobistych. Dlatego kilka imion i nazwisk zostało zmienionych, a podobieństwo do prawdziwych osób bywa niekiedy częściowe.
Pragnę podziękować moim znajomym, przyjaciołom i rodzinie za wsparcie i pomoc w zapisaniu koszutkowych klachów. Dziękuję za fotografie: Krysi i Jurkowi, Kasi i Maćkowi, Małgosi i Pawłowi. Motywujące były opowieści Ewy D., Basi Cz. oraz bliźniaków „Pawełków”, a także zapamiętane wspomnienia mojej mamy i sąsiadek. Dziękuję też Olkowi, mojemu alpejskiemu sąsiadowi za kibicowanie i merytoryczne uwagi. Bogusi chorzowiance z Brzezinki oraz Oliwii z Ćwiklic wdzięczna jestem za czuwanie nad śląską godką i jej zapisem.
Odtwarzając wiele słów śląskich, starałam się zobrazować sytuację, w której dzieci na podwórku przejmowały nawzajem od siebie nowy język. Jedni uczyli się polskiego, a drudzy – jak ja – „łapali” śląski, czasem dziecinnie przekręcony. W latach 60. w kręgach harcerskich powstał nawet modny młodzieżowy żargon z domieszką śląskiego słownictwa w różnych formach, też spolszczonych. Dziś powiedzielibyśmy, że to było cool – w ten sam sposób dziś wkradają się do języka na każdym kroku słowa angielskie oraz ich spolszczenia.
Większość zdjęć pochodzi z prywatnych albumów mieszkańców naszych koszutkowych placów, za ich udostępnienie i zgodę na publikację bardzo dziękuję. Niestety jakość niektórych pozostawia nieco do życzenia, co jest winą bardzo kiepskiego sprzętu, jakim wówczas dysponowano.
Barbara Romer-KukulskaPROLOG
Na małym, nowym osiedlu w Katowicach, nieopodal torów prowadzących z kopalni do huty, wybudowano w rekordowym czasie trzy dwupiętrowe bloki z czerwonej cegły. Koszutka II – Koszutka druga. Wokoło były pola – kawałek z owsem, kawałek z żytem, w szachownicę. Na szczęście, owe bloki otynkowano, co odróżniło je od stojącego obok familoka z przybudówkami. 1 maja 1951 oddano budynki do zasiedlenia. W dwóch blokach było po 36 mieszkań, jedno- i dwupokojowych, a w trzecim 18 trzypokojowych. Dwa prostopadłe do trzeciego.
Koszutka, Osiedle Robotnicze im. Juliana Marchlewskiego, lata 50. Podwórko ulicy Bolesława Czerwińskiego, w tle bloki przy ulicy Klary Zetkin (później Gustawa Morcinka). Fot. Koszutka – historia i architektura
W tych małych domostwach zamieszkało około stu rodzin, często sześcioosobowych. Na prostokątnym podwórzu hasała ponad setka niesfornych dzieciaków i sporo dorastających nastolatków. Prostokąt zamykał wspomniany stary górniczy familok z czarnej od sadzy cegły. Do niego przylegały komórki i gołębniki. Czegóż tam nie było... Jakiś stolarski warsztat, kury, świnka, króliki, no i oczywiście gołębie, była też mała rzeźnia i zakład szewski. Miało to być wyburzone, ale ciągle przesuwano termin. W starym, cuchnącym budynku dwukondygnacyjnym mieszkało trzy razy więcej ludzi, niż było izb. Nieodnawiany i poczerniały od lat dom wyglądał jak ruina, lecz w oknach zawsze lśniły szyby i wisiały śnieżnobiałe firany, nawet jeśli zszywane, cerowane i bardzo stare. Wejście było też czarne jak dziura bez dna. Obdrapane drzwi nie zapraszały do środka. Dzieci z bloków bały się przekroczyć próg, bo chodziły słuchy, że tam mieszka bebok ². Mieszkańcy zapomnianego familoka byli jacyś inni, mocno odróżniali się posępną twarzą, jakby sino-brudną.
Nowe mieszkania w blokach zajmowały rodziny zasłużonych przodowników pracy, rekordzistów budowlanych, górniczych, hutniczych, repatrianci z górniczej Francji, były żołnierz z niemieckich łodzi podwodnych (był podwórkowym zegarmistrzem, pracował w kopalni jako elektromonter, reperował wszystkie kopalniane urządzenia pomiarowe), a także były żołnierz generała Maczka, a nawet wdowa z trójką dzieci po żołnierzu Wehrmachtu, Kazik Korfanty z mamą i starszym bratem³ oraz my, tzn. mój tata – kierownik bazy transportu budowlanego, mama i ja. Mieszkały też dwie primadonny Opery Śląskiej⁴, znany pisarz i felietonista, dyrektor szkoły plastycznej oraz pan Kaczmarek – radiowa gwiazda śląskiej niedzielnej audycji, który w rzeczywistości nazywał się Waldemar Frania. Gdy jego córka Danusia zgrabnie skakała na skakance, dzieciarnia wołała za nim: „Kaczmarek mo gowa, a w gowie mo trowa, a w trowie mo kwiotki dla swojej kokotki”. Danusi to nie wzruszało, przecież Kaczmarek to postać radiowa, a nie jej tata. Szacunkiem i estymą cieszył się wysoki, atletycznie zbudowany Józef Wieczorek, trener bokserski KS Górnik. Był przedwojennym pięściarzem, chlubą GKS⁵ i podwórka. Jego żona ledwie mówiła po polsku. Czasem, gdy spotkały się ze Śladyszką, też autochtonką, to szwargotały szeptem, rozglądając się na lewo i prawo, czy ktoś nie podsłuchuje. Posługiwanie się językiem niemieckim nie było dobrze widziane, to znaczy słyszane.
Podwórko przy ulicy Bolesława Czerwińskiego, 1952. Autorka pierwsza z lewej. O ile nie podano inaczej, fotografie pochodzą z archiwum Autorki i zostały wykonane przez jej mamę – Hannę Romer
Mieszkańcy podwórka tworzyli przekrój społeczny ówczesnych powojennych czasów. Mieszanina kulturowa ludzi z różnych stron kraju. Szybko te sto rodzin stało się dość małą, lecz zgraną społecznością osiedlową. Pod każdym względem zróżnicowanie było duże – autochtoni śląscy obok byłych rolników spod Częstochowy, a naprzeciwko dwie starsze panie z psem i kotami, byłe ziemianki z Tucholskiego. Hanysy z Mikołowa drzwi w drzwi z gorolami z Sosnowca (Śląsk contra Zagłębie). Nie brakowało też zwolenników Stalina, jak stara Grzegolka z parteru. Mimo różnic, solidarność między nimi wszystkimi wypływała na wierzch na każdym kroku, wspierano się i pomagano sobie w chorobie, w biedzie, kłopotach i potrzebach dnia codziennego.
Tymczasem na podwórku, z piaskownicą w środku, dzieciarnia nie dawała najmniejszej szansy ani jednemu źdźbłu trawy. Ten z nazwy trawnik, ze słupkami na rozwieszanie sznura do suszenia prania, był praktycznie fikcją, bo był gołym klepiskiem bez listka trawy. Plac służył do grania w piłkę, do zabaw ze skakanką, rzucania nożem, no i stała na nim huśtawka, z której skakało się wprost do piaskownicy. Zimą zamieniał się w lodowisko i tor saneczkowy. Wszyscy wszystko dookoła wiedzieli o sobie, bo w oknach siedziały niepracujące żony, wiedziano nawet, co u kogo jest na obiad. Szpiclowski plac – jak mówili niektórzy.
Plac miał swoich własnych „bohaterów” – a każde mieszkanie swoją historię, w każdym żyli ciekawi ludzie, którzy ją tworzyli. Mieli swoje problemy i dramaty, kompleksy, traumy, ale i sukcesy w powolnym wychodzeniu z powojennego marazmu i nędzy. Opowiem o nich, gdyż pozostali do dziś w pamięci dawnych mieszkańców Koszutki, których niestety coraz mniej. W tej przeciętności były to – jak na owe czasy, ale i z dzisiejszego punktu widzenia – postacie niezwykłe, i o nich jest ta książka.ROZDZIAŁ I
Wojna się skończyła, gdy tata miał 25 lat. Wyszedł z niej prawie bez szwanku, a cała jego rodzina przeżyła, mimo wielu nieszczęść i kataklizmów. Wszyscy członkowie rodziny byli bezdomni, bez ubrań i obuwia, bez pieniędzy i możliwości ich zarabiania. Wycieńczeni po kilku latach pobytów w obozach koncentracyjnych, ale żywi, jak w piosence „goły i wesoły”, zaczynali „nowe życie w nowej Polsce”. Tata wielokrotnie otarł się o śmierć, zajrzała mu w oczy kilka razy, skosiła jego przyjaciół i towarzyszy broni, ale on uciekł jej sprzed nosa. Miał szczęście. Dużo szczęścia i życzliwości wokół siebie.
W Katowicach znalazł się nie przypadkiem. Po zjeździe zjednoczeniowym⁶ w grudniu 1948 objął stanowisko kierownika bazy transportowej przemysłu budowlanego i po trzech latach otrzymał dla siebie, żony i córeczki mieszkanie za zasługi w odbudowie kraju. Dwupokojowe z łazienką, na parterze, całe 44 m². To był luksus, jak na owe czasy. W blokach mieszkali też pracownicy tego samego przedsiębiorstwa.
Tata szybko dostał swoją ksywkę, jak prawie każdy z mieszkańców trzech bloków. Dorośli mówili o nim „Hrabicz”, a dzieciarnia „Drabia”, po jakimś czasie najczęściej „pan Karol”. Odróżniał się od pozostałych mieszkańców swoim zachowaniem, mama również. Oboje nie podnosili głosu do krzyku, nie wybiegali z awanturą, nie mieli pretensji do nikogo, proponowali pomoc, nie narzekali oraz nie potrafili się kłócić, co wynikało chyba z wychowania przez guwernantki i nauczycieli domowych, bowiem rodzice nie chodzili do powszechnej szkoły podstawowej. Oboje lubili pogadać z dozorczynią na podwórzu, też z księdzem, z robotnikiem, górnikiem i sztygarem oraz z szewcem z familoka. Tata umiał z każdym rozmawiać o czymś i dostosować się do niego, bez względu na to, kim ta osoba była i czym się zajmowała, po prostu lubił ludzi i ich szanował bezwzględnie.
Kiedyś spotkał zapłakaną dozorczynię, akurat zamiatającą podwórko. Ubrana jak zawsze w plisowaną, wełnianą, czarną, długą spódnicę, przepasaną fartuchem, w śląskiej jakli (kubraczku chyba z pszczyńskiego) oraz z chustą na głowie, machała miotłą, zalewając się łzami.
– Co się dzieje? Szkoda łez moja droga, w taki mróz. – Podał jej chusteczkę.
– Och panie Karolu, jo to mom niefart (ja to mam pecha).
Zdziwiony odebrał jej tę miotłę i zachęcił do opowiadania:
– Pisulino, mówcie, jak wam pomóc mam, jak nie wiem, co się stało, że wam tak te łzy lecą – mówił, zaciągając troszkę po śląsku, bo to go bawiło.
– Bo widzi pōn, posłałach moja Kaśka do pywnice, coby kapusty z beczki przyniesła. No i wróciła z kapustōm i bachorem w basie i będzie z niej bebzol, zowitka. Ani niy wiy, kto to był, bo było cima, ino pamięto, że sie opierała o ta beczka, a łon tak mocno jōm przycisnył, że jōm aż w krzyżach siekło. (Widzi pan, posłałam moją Kaśkę do piwnicy po kapustę. No i wróciła z kapustą i dzieckiem w brzuchu, będzie brzuchata, panna z dzieckiem. Nie wie nawet, kto to zrobił, ciemno było, pamięta, że się opierała o tę beczkę i że ją tak mocno przycisnął, aż ją w kręgosłupie zabolało).
Nie wiedział, śmiać się czy płakać razem z Pisuliną. Rzeczywiście w piwnicach był ćmok (ciemność). Ona dalej w lament:------------------------------------------------------------------------
¹ Konstytucja marcowa z 1921 roku zniosła stan szlachecki, herby i tytuły. Tradycyjnie używano ich nadal aż do 1944 roku.
²² W śląskich wierzeniach czarny diabeł z rogami.
³ Nikt wtedy nie odważył się pytać o ewentualne pokrewieństwo z Wojciechem Korfantym.
⁴ Były to Pola Bukietyńska i Natalia Stokowacka – legendarne artystki sceny śląskiej. Pola Bukietyńska oprócz wykształcenia muzycznego miała tytuł magistra AWF, po zakończeniu kariery i zejściu ze sceny Opery Śląskiej była cenionym pedagogiem w Koszęcinie, w Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk”.
⁵ Górniczy Klub Sportowy przy Kopalni Węgla Kamiennego „Katowice”.
⁶ W dniach 15–21 grudnia 1948 odbył się w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej Kongres Zjednoczeniowy PPR i PPS. Członkowie obu partii, jeśli nie wystąpili oficjalnie, otrzymali automatycznie nową legitymację członka PZPR.