- promocja
Kłamczuch - ebook
Kłamczuch - ebook
Komisarz Nina Warwiłow wraca w Beskid Niski. Razem z córką Milą planuje spędzić spokojny urlop w sielskiej wsi Pyrowa. Odpoczynek zostaje niespodziewanie zakłócony, gdy jeden z mieszkańców pada ofiarą morderstwa. Cień podejrzenia rozciąga się na całą okolicę. Nina nie może oprzeć się pokusie rozwiązania tej zagadki. Podążając śladami zabójcy, będzie musiała odnaleźć ziarno prawdy w krążących po wsi legendach, a mieszkańcy zrobią wszystko, by jej to utrudnić. Nina czuje także, że ktoś obserwuje każdy jej ruch. Tym razem komisarz musi jednak pamiętać, że nie przyjechała w góry sama…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-149-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lars Kepler _Piaskun_
Wojciech Chmielarz _Wampir_
Anna Kańtoch _Łaska_
Lars Kepler _Stalker_
Wojciech Chmielarz _Osiedle marzeń_
Wojciech Chmielarz _Farma lalek_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Przejęcie_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Zombie_
Anna Kańtoch _Wiara_
Jędrzej Pasierski _Dom bez klamek_
Jędrzej Pasierski _Roztopy_
Jędrzej Pasierski _W imię natury_
Anna Kańtoch _Pokuta_
Jędrzej Pasierski _Czerwony świt_
Więcej informacji: czarne.com.pl1
Mała chwiejnie trzymała się w siodle. Zmuszenie trzylatki do przyjęcia właściwej postawy nie było łatwe, choć przecież zdarzały się dzieciaki obdarzone wrodzonym wyczuciem jazdy. Ta dziewczynka chyba do nich nie należała. Mimo niewielkich rozmiarów jeszcze skurczyła się na koniu, budząc rozbawienie oprowadzającej ją instruktorki. Najważniejsze, że się nie bała. I czerpała z tego frajdę, co zdradzał uśmiech od ucha do ucha na smagłej buzi. Wzrokiem szukała swojej mamy.
Wszystko to nie ułatwiało Justynie Kłos szkicowania. Hucuły trzydziestodwuletnia blondynka w przybrudzonych spodniach miała już rozpracowane. Były to krępe, masywne konie o pięknym umaszczeniu, przyjaznym charakterze i żywym usposobieniu. Gorzej rysowało jej się dzieci, te zawsze wychodziły niewyraźne, jakby za mgłą.
– Brawo, Milusia! – krzyknęła mama dziewczynki, miła kobieta o imieniu Nina. Przyjechały do Pyrowej parę dni wcześniej i podobno zamierzały zostać ponad dwa tygodnie. Letnicy. Denerwujący, ale niezbędny tłumek, który pojawiał się we wsi w okolicach czerwca, a przy dobrych wiatrach zostawał do września.
Justyna jeszcze chwilę wykańczała swoje dzieło w szkicowniku. Wreszcie wstała i wręczyła Ninie rysunek.
– Proszę bardzo.
– To dla nas?
– A dla kogo? – zaśmiała się.
– Super. Ile jesteśmy winne?
– Och, na koszt firmy.
Szybko przeszły na ty, i to było wygodne. Nie wszyscy klienci Huculandii byli tacy bezpośredni. Nina nie tworzyła sztucznego dystansu, choć Justyna wyczuwała w niej coś autorytarnego, czego nie umiała nazwać.
– W takim razie dziękuję – uśmiechnęła się warszawianka. – Oprawimy i powiesimy.
– To tylko szkic.
– Justyna wszystko robi dobrze. – Za plecami usłyszały głos Darka Mazura. Czymkolwiek się zajmował, zawsze znalazł czas, żeby zajrzeć na padok. – Dziewczyna orkiestra.
– Daj spokój, Darek – powiedziała Justyna.
– Nic nie poradzę, to sama prawda.
Mężczyzna podszedł bliżej i zajrzał w szkicownik. Był w średnim wieku, mocno zbudowany, ze strzechą blond włosów i zadbaną brodą; ubrany jak zawsze od góry do dołu w dżins. Wyglądał na człowieka, który osiągnął sukces, i tak było. Jak na Pyrową, rzecz jasna.
Do niego właśnie należała Huculandia, w której dzień w dzień pracowała Justyna, zajmując się tu chyba wszystkim poza gotowaniem. Obwoziła dzieci na lonży, organizowała rajdy. Opiekowała się hucułami w stajni i zapewniała doraźną pomoc weterynaryjną. Niepotrzebnie studiowała nikomu dziś nieprzydatną filologię rosyjską, jej miłością były konie.
Stadnina znajdowała się w sercu Pyrowej, półtysięcznej wsi położonej parę kilometrów od słowackiej granicy. Rozciągała się na kilka hektarów stajni, wybiegów i drewnianych budynków z bali, w których ulokowano niewielki hotelik oraz bar Galicjanin, stał tu również dom należący do samego Darka. Huculandia prosperowała nieźle, choć nie tak jak jego pozostałe inwestycje: pseudołemkowska knajpa w Uściu Gorlickim, dom weselny w Ropie i kantor w Gorlicach. Darek płacił uczciwie i wstrzymywał się od niepotrzebnej krytyki. Czasem tylko mogło irytować jego zainteresowanie klientkami w stylu Niny. Pewnie już zadawał sobie pytania: „Gdzie jest mąż?”, „Czyżby samotna?”. Trzeba jednak powiedzieć, że nikogo nie oszukiwał. Nie ożenił się, ale wciąż uchodził za świetną partię, mimo że dawno przekroczył pięćdziesiątkę.
Na bezrybiu i rak ryba. Pyrowa, jak i cała okolica, starzała się w zastraszającym tempie. Ludzie z pokolenia Justyny wyjeżdżali na studia do Krakowa, Rzeszowa czy Warszawy, gdzie później znajdowali pracę. Inni wybierali się do Niemiec, Austrii lub Wielkiej Brytanii. Nie wracali, nikt już nie chciał uprawiać roli, zwłaszcza że gospodarstwa były tu niewielkie. Echo komunistycznej parcelacji wciąż wybrzmiewało w Beskidzie Niskim.
Darek uśmiechnął się do Niny.
– Wszystko dobrze?
– Ma pan na myśli…
– Darek.
– Miło mi – odparła z wyraźnym wahaniem. – Nina Warwiłow.
Zapadła krótka cisza. Mężczyzna zaśmiał się głośno.
– Pytam, czy dobrze się bawisz.
– Bardzo.
– Pierwszy raz w Beskidzie Niskim, prawda?
– Nie, nie pierwszy.
Justyna obserwowała tę scenę z rosnącym rozbawieniem. Nie odniosła wrażenia, że Nina pali się do rozmowy, a Darek stał z głupawym wyrazem twarzy.
– A poprzedni? – kontynuował.
– W okolicach.
– Na pewno nie u nas. Zapamiętałbym cię. A następnym razem mam nadzieję, że skorzystasz z naszej oferty noclegowej.
Biznesmen zawsze w pracy, pomyślała Justyna. Chyba tak właśnie robiło się interesy.
– Nie było wolnego pokoju na dłuższy okres. Ale być może, czemu nie – odparła Nina. – W każdym razie cieszę się, że tu trafiłyśmy. Do Huculandii, bo zajmujecie się dziećmi, więc mam czas dla siebie, i do Pyrowej.
Darek pokiwał głową.
– U nas, jak to mówią, mało turystycznie. Dla ludzi, którzy cenią sobie spokój, nie to co Krynica. Tam jest prawdziwy jarmark, w sezonie na deptaku ludzie chodzą sobie po głowach. Tutaj cisza i spokój.
– Zauważyłam.
– Twój szkut radzi sobie bardzo dobrze.
– Słucham?
– To znaczy „dziecko” – pośpieszyła z wyjaśnieniem Justyna.
– Tak, córeczka – rzekł Darek. Zdaje się, że widział Milę na koniu pierwszy raz. – Może również skusisz się na przejażdżkę? Pozwiedzasz trochę okolicę.
– Dziękuję, ale wolę polegać na własnych nogach! – zaśmiała się Nina. – Codziennie biegam parę kilometrów.
Na szczęście Darek nie zlustrował jej sylwetki w tym momencie.
– Rozumiem, ale pamiętaj, że nasza propozycja jest zawsze aktualna – oznajmił. – Tymczasem życzę dobrego pobytu.
Kiedy odszedł, Nina skomentowała:
– Pańskie oko konia tuczy, tak?
– No, szef tak lubi podejść i zagadać – powiedziała Justyna.
– Zauważyłam. Nie on jedyny.
– To znaczy?
– Codziennie, od kiedy tu jestem, zaczepia mnie jeden facet.
– Który dokładnie? – Justyna pomyślała o Arturze Wrońskim: dziwnie niemiłe uczucie.
– Po drodze od Doroty Grad. Gospodarstwo, gdzie stoi sporo budynków, jakby dom się rozmnożył.
– Ach, Janek Barnaś.
– Nawet nie wiem, nigdy się nie przedstawił.
– Lekko kuleje, przed sześćdziesiątką?
– Z nogą by się zgadzało. Krzyczy coś do mnie i próbuje mnie wciągnąć w rozmowę.
– Lubi zaczepiać przechodniów i turystów. Postaw się na jego miejscu. To dość daleko, rzadko ktoś ze wsi przechodzi.
– Domyślam się. Choć wygląda, jakby na mnie czekał.
– Odradzam jednak kontakty.
– Dlaczego?
Justyna wzruszyła ramionami.
– W gruncie rzeczy facet jest sympatyczny, pewnie potrzebuje z kimś pogadać – stwierdziła Nina. – Wygląda na chorego.
– Tak sądzisz?
– Yhm.
– No, z pewnością ma problemy z nogą – odparła po chwili Justyna. – Ale przede wszystkim jest chory na głowę. Lepiej z nim nie rozmawiaj.
– Dlaczego?
– Będziesz o nas źle myśleć.
– No to teraz musisz mi powiedzieć więcej – zaśmiała się Nina.
– Pewnie już coś ci wspominał…
– Być może.
– O mordercach i złodziejach?
– Jeszcze nie zdążył. Ale zapraszał na herbatę. Wiążę z tym wielkie nadzieje.
– Serio?
– No coś ty, pikantne plotki? Sama przyjemność!
Instruktorka, która oprowadzała Milę na lonży, wyszła już z padoku, przekazując Justynie linę. Koń zaczął stąpać w ich kierunku.
– Może i Janek jest wredny, ale już zapłacił za swoje opowieści – mruknęła Justyna.
– Co masz na myśli?
Nie odpowiedziała.
– A jeśli któraś z nich jest prawdziwa? – podjęła Nina po chwili. – Jak to mówią, w każdej plotce tkwi ziarno prawdy. Może jednak powinnam skorzystać z zaproszenia?
– Naprawdę wyrobisz sobie złe zdanie o Pyrowej.
– A jaka jest?
Wałach o imieniu Akwen był już blisko. Justyna najpierw pogłaskała go po nozdrzach, a potem pomogła Mili zejść. Dziewczynka pognała prosto do mamy.
– Na jaką wygląda? – zapytała Justyna.
– Na najpiękniejsze miejsce na tej półkuli.
– I to jest dobra odpowiedź.
Nina wybuchnęła śmiechem. Wzięła Milę na ręce i pocałowała. Były do siebie niesamowicie podobne. Mała odziedziczyła po matce wyraziste brwi, ciemną karnację i poważny wzrok. Wbrew spostrzeżeniu Justyny, że córki zwykle przypominają ojców, wyglądało na to, że Nina urodziła sobie swojego małego klona.
– Justyna, przepraszam – powiedziała. – Droczę się z tobą. Możesz być spokojna. Lokalni złodzieje i mordercy naprawdę mnie nie interesują.2
Nadkomisarz Michał Karpiuk, naczelnik wydziału kryminalnego gorlickiej policji, wstał i otworzył okno w swoim gabinecie. Był to mężczyzna o niedźwiedziowatej posturze i ponurym spojrzeniu piwnych oczu. Gęsta czupryna siwych włosów opadała mu na czoło. Po chwili zamknął okno. Nie minęła dziesiąta, a żar lał już się z nieba, wydobywając wszystkie zapachy Gorlic.
Kolejne lato stulecia, pomyślał. Które to już? Całe szczęście, że nowa komenda została wyposażona w klimatyzację, a on miał swój gabinet i nie musiał uczestniczyć w sporach klimatyzacyjnych na niższych piętrach. W 2016 roku niektórzy wciąż podchodzili do niej nieufnie, jakby była wynalazkiem diabła. Dla niego, obdarzonego świetnym węchem, stanowiła błogosławieństwo.
Zerknął na notatkę służbową przygotowaną przez Kaśkę Wartoń. Kradzież w tartaku, którą miał na tapecie, nie wyglądała szczególnie interesująco. Od początku wydawało się, że drewno podwędzili pracownicy. A potem nie mogło być prościej: jeden z nich szybko przyznał się do winy, twierdząc, że tylko zajął, co swoje, bo szef, znany w Gorlicach krwiopijca, od dawna mu nie płacił. Więc on mógł zabrać sobie kilka rzeczy, prawda?
Karpiukowi żal było faceta, kiedy zakładał mu kajdanki. W dużej mierze takimi głupcami zaludniano później więzienia. A szef wyzyskiwacz dalej będzie wykorzystywał ludzi. Szkoda człowieka i szkoda czasu. Niewiele już spraw pozostało nadkomisarzowi do emerytury. Z drugiej strony swoje stanowisko zajmował już ponad dekadę i czuł się za nie odpowiedzialny. Dopływ świeżej krwi do Gorlic kończył się jednak wraz z rozwojem możliwości w Krakowie, Rzeszowie, a nawet Tarnowie czy Nowym Sączu. Gorlice to był dobry wybór na życie, niekoniecznie na pracę.
W gabinecie, bez pukania, pojawiła się aspirantka Wartoń. Współpracowali już od lat i nawet sam komendant nie wchodził tu tak pewnym krokiem. Zmieniła fryzurę, naturalnie ciemne włosy pofarbowała na kasztanowy brąz i przystrzygła. Karpiuk to zauważył, lecz nic nie powiedział. Może powinien, bo we wzroku Wartoń zawarte było oczekiwanie. Zamiast tego spojrzał jej prosto w oczy, żeby zasygnalizować swoją aprobatę.
– O co chodzi, Kaśka? – zapytał.
Ostatecznie, po latach namów, rok wcześniej przeszli na ty. W zasadzie ona przeszła, bo Karpiuk już przedtem mówił do niej czasem po imieniu.
– Nie wiem, czy chcesz wiedzieć.
– Po coś jednak przyszłaś – powiedział. – Jeśli chodzi o tartak…
– Nie. Nie chodzi o tartak.
– No to tym bardziej mów.
– Pamiętasz, że mąż mojej kuzynki pracuje u Augustyna?
Był to lokalny monopolista przewozowy, który wypełnił pustkę po zakończeniu ery pekaesów. Mimo to kierowca autobusu dla wielu wciąż pozostał „pekaesiokiem”.
– Zgadza się. I?
– Dojeżdżają do Pyrowej.
Zapadła krótka cisza.
– Dawno tam nie byłem – powiedział w końcu Karpiuk.
Odniósł wrażenie, jakby Wartoń bała się kontynuować.
– Czy coś się dzieje? – zapytał.
– No więc ludzie mówią, że we wsi pojawiła się czterdziestoletnia brunetka z małą córeczką.
– I co z tego? – rzucił nadkomisarz. – To chyba dobrze, że przyjeżdżają turyści? Przecież tamta sołtyska… Jak jej tam?
– Beata Zaremba.
– Właśnie. Od dawna próbuje coś rozkręcić… Dobrze, jak się nazywa ta brunetka? Mata Hari?
– Jeszcze nie znam nazwiska. Tylko imię. Nina.
Tego Karpiuk się nie spodziewał. Odchylił się na krześle, oparcie skrzypnęło pod jego ciężarem.
– Czy…
– Czy to jest ona? Być może.
Machnął ręką i rzucił:
– Daj spokój, no i co z tego. – Po namyśle jednak dodał: – Ale upewnij się, dobra?
– Jasne.
Po chwili przerwy stwierdził:
– Nie no, bez żartów, Kaśka. To nie może być ona. Po ostatnim… Dlaczego miałaby tu przyjeżdżać?
– Zwyczajnie, na wakacje? W Pyrowej jest pięknie.
– Wakacje Niny Warwiłow? – zaśmiał się Karpiuk. – Ta kobieta to chodzące śledztwo.
Wartoń wzruszyła ramionami i chyba wybrała już milczenie.
– Albo zostaw to – powiedział nadkomisarz. – Nie chcę wiedzieć.
Aspirantka pokiwała głową. Trochę za szybko.
I wtedy Karpiuk zrozumiał. Zbyt długo z nią pracował, zbyt długo prześwietlał mniejsze i większe kłamstwa. A kłamali wszyscy.
– Poczekaj, poczekaj… – zaczął – już to zrobiłaś, tak?!
Wartoń poczerwieniała.
– Nie przyszłaś po to, żeby mi powiedzieć, że to może być ona – kontynuował. – Przyszłaś, żeby mieć krycie, bo zdążyłaś to potwierdzić. Ale boisz się mojej reakcji na to, że rozegrałaś to sama, i sądzisz, że Warwiłow to dla mnie drażliwy temat.
Nie odpowiedziała. Parsknął śmiechem.
– Niezła próba wykiwania szefa – rzekł.
Znowu nie skomentowała.
– No to już wiemy, że to ona, inaczej twoje małe przedstawienie nie miałoby sensu – dodał. – Jak to się odbyło? Pokaż, czego się nauczyłaś.
– Nie chciałam cię okłamać i…
– Moment – Karpiuk wszedł jej w słowo, przerywając ruchem dłoni – niech zgadnę. Skontaktowałaś się z Warszawą?
– Tak.
– Dobra, to po kolei. Tylko teraz już bez oszustwa, nie mam tyle czasu.
Wartoń nabrała powietrza.
– Wiem, że to mógł być każdy – powiedziała. – Ale moja kuzynka spytała, czy to nie ta babka z Bukowców, bo coś tak ludzie gadają. Zadzwoniłam do Warszawy. Konkretnie na komendę Praga-Północ. Powiedzieli mi, że faktycznie Nina Warwiłow jest na urlopie.
– I tyle?
– Nie. Później zadzwoniłam do Huculandii.
– Stajni Mazura?
– Zgadza się. W Pyrowej to prawdziwe centrum turystyki. Mazur stale się rozwija, postawił hotelik, buduje nową restaurację. Zapytałam, czy mogłabym prosić Ninę Warwiłow. Dowiedziałam się, że nikt taki u nich nie nocuje…
– Ale?
– Powiedziano mi, że niejaka Nina Warwiłow jest zapisana na zajęcia z dzieckiem. Małą Milą.
Karpiuk przyłożył dłoń do ust, poczuł zapach grafitu z ołówka.
– Dodam, że w Polsce jest tylko jedna Nina Warwiłow – skonkludowała Wartoń. – Czy jesteś wściekły?
– Wściekły? Raczej pod wrażeniem twojej dedukcji. A co do Warwiłow, najwyżej zepsujesz jej wakacje. Coś jeszcze?
Było coś jeszcze, w jej oczach. Zawsze było.
– Naprawdę nie jestem zły – powiedział, żeby zgasić tę myśl. – Możesz być spokojna, Kaśka. Myślisz, że ujawniłaś tożsamość Warwiłow, dyskutując o niej z cywilami? Przecież ona sama się tu pcha… Mogła pojechać gdziekolwiek. Dostanie za swoje, jak zaczną ją wypytywać o sprawę w Bukowcach.
– Dziękuję, Michał… i przepraszam.
– Idź mi stąd – zaśmiał się.
– I jeszcze jedno. Oni w Pyrowej już ją rozpoznali, bez mojego udziału. Ktoś ją wtedy zapamiętał. Powtarzają tę informację.
Machnął ręką.
– To nie nasza sprawa. Tak jak powiedziałem, mogła pojechać gdziekolwiek… – urwał. – Idź już. I nie pracuj za długo. Skorzystaj z piątku, dziewczyno.
Kiedy wyszła, Karpiuk chwilę siedział w miejscu. W końcu wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie szybkim krokiem.
Nie powiedział Wartoń całej prawdy, ale wolał zostać z tym sam. Czuł niepokój. Nie wywołało go jednak hasło „Nina Warwiłow”, jeśli to rzeczywiście była ona, bo przecież lokalne plotki przyjmowały czasem absurdalny charakter. To prawie trzydzieści kilometrów stąd i co najmniej dziesięć miejscowości po drodze. W każdej mogło dojść do przeinaczenia historii. Poza tym Karpiuk był za stary i zbyt blisko emerytury, żeby przejmować się tym, co ludzie mówią.
Coś innego zburzyło mu spokój. Pyrowa. To słowo przypominało mu o wszystkich tych sprawach, których nie zdąży już rozwiązać. Sprawach, które zostaną z nim do końca życia. Wmawiał sobie, że brakowało mu czasu i wsparcia. Że takich rzeczy nie powinien ruszać, bo wywoła lawinę. Być może jednak przykrywał tym zupełnie co innego. Strach.
Pyrowa. Wieś, w której giną ludzie.3
Nina Warwiłow zostawiła Milę w Huculandii. Wkrótce miały się rozpocząć zajęcia pod opieką animatorki Gosi, szesnastolatki o rudych włosach. Dziewczyna cierpliwie zajmowała się dzieciakami, które przyjechały tu na wakacje, niezależnie, czy chodziło o zabawę w piaskownicy, czy obejrzenie _Pocahontas_ po raz piętnasty. Ależ Nina cieszyła się z wyboru tego miejsca! Może nie byli przesadnie zaprawieni w turystycznych bojach, za to przyjaźni, szczerzy i autentycznie zaangażowani.
Pyrowa na pewno nie była spektakularna turystycznie, z jej punktu widzenia oferowała jednak całkiem sporo. Z Gorlic jechało się tu na Słowację przez Sękową i Małastów, a od ośmiusetmetrowej Magury Małastowskiej droga wiła się w górę i w dół, aż ściskało w brzuchu. Następnie wiodła wzdłuż zielonych pól porośniętych kwiatami, prosto w kierunku umarłego przejścia granicznego w Koniecznej. Potem jednak nawigacja robiła psikusa. Kilkanaście kilometrów przed granicą należało skręcić z głównej drogi w prawo. A dalej, za rozpadającym się mostem, jeszcze raz i jeszcze raz, aż pojawiały się pierwsze zabudowania Pyrowej.
Wieś rozciągała się na dobrych parę kilometrów i wydawała naturalnym plenerem do jazdy konnej. Otaczały ją rozległe pola i zagajniki, niektóre z nich dzikie i niezagospodarowane, przywodzące na myśl scenerię Zaporoża. Wśród nich zatopione były malownicze stare kapliczki, pozostałości łemkowskich piwniczek, a nawet cmentarze: polskie, łemkowskie i wojskowe. Już je obejrzała podczas swoich porannych przebieżek.
Mimo że wieś była urocza, poza Huculandią brakowało tu wyrazistych atrakcji. Pyrowa leżała na skrzyżowaniu popularnych szlaków turystycznych, raczej przechodzono przez nią, niż stanowiła cel sama w sobie. To i tak była kwestia kilku wycieczek dziennie, plecakowiczów przemierzających miejscowość na trasie między Magurą Małastowską a najbliższą Pyrowej popularną górą o nazwie Widnokrąg.
Za ostatnim we wsi gospodarstwem Kłosów asfalt się kończył, a droga wchodziła w gęsty las. Sporadycznie turyści dojeżdżali tu autobusem bądź samochodami, które zostawiali na parkingu przed sklepem. Jeśli zaś wędrowali z drugiej strony, od Słowacji, zdarzało się, że nocowali w pyrowskiej bazie namiotowej. Część z nich wracała potem na szlak wiodący w stronę Lipnej i Radocyny albo Wysowej.
Tak jak i te grupki garbatych plecakowiczów Nina wszędzie poruszała się pieszo – albo, jak tutaj mówiono, „na nogach” – choć przecież gospodarstwo agroturystyczne, w którym zatrzymały się z Milą, należało do najbardziej oddalonych od centrum wsi. Zielona granica ze Słowacją była ledwie kilka kilometrów dalej, a ilekroć Nina łapała zasięg w telefonie, otrzymywała słowackie esemesy. Swoją mazdę zaparkowała parę dni temu i nie ruszała jej; nie przyjechała tu, żeby jeździć samochodem. Mila drałowała sobie w tę i we w tę na rowerku i ona też przywiozła swoją holenderkę. Jednak to zwykły, niedoceniany przez ludzi chód pozwalał na obserwację i kontemplację.
Od najgęściej zaludnionej części Pyrowej odchodziło parę bocznych dróg. Nina skierowała się jedną z nich w prawo, w stronę swojej kwatery u Doroty Grad. Ten fragment wsi wydawał jej się najpiękniejszy. Gospodarstw, położonych w rozsądnej odległości od siebie, stało tu znacznie mniej niż przy wjeździe do miejscowości.
Było upalnie, czuła ciepło na stopach obutych w lekkie sandały. Panowała cisza, gdzieniegdzie dało się słyszeć tylko krzyki dzieciaków, które pewnie nie pojadą na jakiekolwiek wakacje. Chmary tych starszych i młodszych stanowiły nieodłączny element pyrowskiego krajobrazu; przywodziły na myśl jej własne dzieciństwo na Szmulowiźnie. Minęła most, niedaleko znajdowało się kąpielisko o mało uspokajającej nazwie Głębina. Dobiegły ją stamtąd wrzaski i krzyki, odrobinę niepokojące w miejscu bez żadnego nadzoru. Wnioskując po natężeniu głosów, dużo się tam działo, choć ostatnie susze spowodowały, że woda była naprawdę płytka, w najgłębszym miejscu miała może półtora metra. Najważniejsze, że pyrowskie szkuty dobrze się bawiły.
Drogą przejechało potężne mitsubishi pajero. Nina minęła niechlujnie wyglądającą młodą kobietę z dzieckiem, turystów z kolorowymi plecakami, którzy pozdrowili ją uprzejmie, a następnie rozkrzyczaną hałastrę studencką. Szła jeszcze kilkaset metrów, w stronę najbardziej opuszczonej części wsi. Nieuchronnie zaczęła zbliżać się do gospodarstwa, które należało do Jana Barnasia.
Bez wątpienia było charakterystyczne. Zielony płot i budynki. Wiele budynków – szopy, obory, wiaty, altany, no i domy, co najmniej dwa. Po co komu aż tyle? Wyglądało to tak, jakby jeden budynek, choć trudno powiedzieć który, urodził pozostałe, a teraz wszystkie gnieździły się na stosunkowo niewielkiej działce, wchodząc sobie w paradę. Przywodziły na myśl rodzinę wielopokoleniową.
Przede wszystkim jednak charakterystyczny był gospodarz. Ostatnio siedział przed domem i krzyczał coś niezrozumiałego z oddali, a teraz sterczał przy płocie, jakby właśnie na nią czekał. Sama to wykrakała w rozmowie z Justyną Kłos. Przyśpieszyła, mając nadzieję, że go minie. Nie udało się.
– Dzień dobry! – pozdrowił ją, a potem odcharknął ze świstem. – Proszę poczekać.
Automatycznie, niejako wbrew swojej woli, zwolniła, obserwując go z bliższej odległości. Był to człowiek średniego wzrostu, o dość ładnych i regularnych rysach twarzy, ale wydał się Ninie zmęczony życiem. Na głowie nosił beret, spod którego sterczały kosmyki siwych, chyba dawno niestrzyżonych włosów. Pod oczami widniały wory głębokości studni; niemal całą twarz miał obwisłą.
Przypomniała sobie, że Justyna Kłos napomknęła coś o chorej nodze. Z pewnością Barnaś nie wyglądał zdrowo. Uśmiechnęła się zdawkowo i znowu przyśpieszyła, licząc, że może taki prosty chwyt załatwi sprawę. Na próżno.
– Gdzie pani tak biegnie? – zapytał.
– Do domu.
– U Doroty Grad pani mieszka?
– Nie da się ukryć – odparła. – Z pewnością nie przed panem.
Wciąż kuśtykał wzdłuż płotu, aż zrobiło jej się żal tego człowieka. Zatrzymała się; za chwilę miała tego pożałować.
– Pani jest z policji – oznajmił, lekko dysząc.
Podjęła desperacką próbę zmiany tematu:
– Piękne pan ma gospodarstwo!
– Dostałem po ojcu i takie zostanie w rodzinie. Pani jest komisarka, prawda? – ciągnął.
– Nie sądzę, żeby tak się mówiło. Przynajmniej nie u nas – odparła, walcząc ze sprzecznymi uczuciami. – Ale winszuję podjęcia próby.
– Nie rozumiem…
– Nieważne. Skąd pan ma takie informacje?
– W Pyrowej nic się nie ukryje.
– Aha.
– A ze mną zawsze ktoś pogada.
– Nie jestem zdziwiona.
– No i mówią, że pani jest komisarka – kontynuował. – Rzadko mamy takich gości.
– Jestem na urlopie.
Kiwnął głową.
– To znaczy nie przyjechałam tu zawodowo – dodała, bo nie wyglądał, jakby pojął.
– Ale ja chcę tylko porozmawiać.
– To mnie nie interesuje.
– Co panią nie interesuje?
Barnaś przedstawiał sobą żałosny widok. I zapewne był samotny. Czyżby ostatnio zmiękło jej serce? Należało się odwrócić bez słowa i nie reagować na dalsze nagabywanie, ale nie potrafiła.
– Księża, co się pożenili bez prawa, pani nie interesują? – Barnaś nie przestawał jej męczyć.
– O, to na pewno nie.
– A żony, które zamordowały mężów? – ciągnął i tu popełniła błąd, ponieważ się zawahała. Musiał dostrzec to w jej twarzy. – A widzi pani! – krzyknął.
– Proszę pana…
– Przywłaszczone pieniądze z ziemi gminnej, z dotacji? – Barnaś szedł za ciosem.
Nie zareagowała.
– Kłusownicy.
– Kłusownicy? – zapytała.
– Tak, polują w magurskim parku. A tacy, co niby poszli w las, a naprawdę leżą pod ziemią?
Wpatrywała się w niego intensywnie. Mówiąc, strzelał oczami w bok, a źrenice miał nieco rozszerzone. Dłonią stukał rytmicznie o płot.
A więc to tak. Nagle rozbolała ją głowa, niczym od gwałtownego ataku migreny.
– Czy to już wszystko?
– A mało?
– Zacznijmy od tego, dlaczego pan mi to mówi.
Wzruszył ramionami.
– Czego pan ode mnie chce? – kontynuowała. – Mam to komuś przekazać?
– Komu?
– Niech pan mi powie.
– Nie rozumiem.
Gdzieś w oddali wrzasnęło dziecko. Czyżby Głębina? Przez moment nasłuchiwała, ale zaraz zrobiło się cicho. Usłyszała tylko odgłos traktora, zaświergotały jakieś ptaki. Dość już, musiała wziąć się w garść. Co z tego, że Barnaś budził żałość.
– Nie interesują mnie pana rewelacje – powiedziała.
– Co pani…
– Do widzenia. – Ruszyła zdecydowanym krokiem.
– Ale gdzie pani idzie?
Przyśpieszyła, nie oglądając się za siebie. Nie obchodziła jej ta jego nieszczęsna noga, to nie był moment na wyrzuty sumienia. I odczuwała złość, że tak nagle utraciła prywatność. Do cholery, była tu przecież na wakacjach!
Jakim sposobem tak szybko się zorientowali? Minęły prawie dwa lata od jej ostatniego pobytu w Beskidzie Niskim. Kto rozpowiedział? Czyżby jej gospodyni, Dorota Grad? Ale skąd ona by wiedziała? Czy nad głową Niny wisi jakiś znak, napis „policja”? Widać w niej sztywność postawy jak u starych wojskowych, srogi wzrok, wąsik nad wargą? A serio, to warto byłoby wyśledzić ten ciąg informacyjny…
– Sama jesteś sobie winna – szepnęła z irytacją. Nie przyniosło jej to żadnej ulgi. Dlaczego ze wszystkich miejsc na odpoczynek zdecydowała się na Beskid Niski? Nagle spojrzała na swój wybór w innym świetle. Utrata anonimowości zadziałała jej na nerwy.
Nie tylko jednak to.
Rozmawiając z ludźmi, nawet na urlopie, nie potrafiła wyzbyć się nawyku szukania prawdy. Miała za sobą siedemnaście lat kariery w dochodzeniówce i widziała ich wielokrotnie. Rozszerzone źrenice, ekscytacja i napięcie. Napięcie, które uwidaczniało się w ruchach dłoni, stóp, nawet na twarzy. Zwykli, banalni przestępcy, w których można było czytać jak w książce, i ci, którym wydawało się, że potrafią się z tym kryć. Z różnych przyczyn opowiadali nieprawdziwe historie, które niszczyły małżeństwa, kariery, czasem i życia. Oszczerstwa powodujące utratę pracy, przyjaźni, związków.
Kłamcy.
Tylko w niewielkim stopniu ponosili odpowiedzialność za krzywdy, które wyrządzili. To byli mordercy w białych rękawiczkach. Zawodowy bandzior bywał mniejszą gnidą niż wąż, który obmawiał drugiego człowieka. Miała z nimi zbyt wiele do czynienia i uważała, że nie otrzymywali kary, jaką powinni. Wystarczająco wiele, żeby wiedzieć, że Jan Barnaś był kłamcą, jednym z nich, jednym z najgorszych.4
Od początku wakacji w Pyrowej Nina obiecała sobie, że będzie biegać. Codziennie, choćby te pół godziny. Milę zostawiała wtedy pod opieką ich gospodyni Doroty, która zdecydowanie reprezentowała skowronki, na nogach była czasem już od piątej.
Przez pierwszych kilka przebieżek Nina odnosiła jednak przykre wrażenie, że jest za stara, żeby sławetna pamięć mięśniowa miała się u niej kiedykolwiek objawić. A kiedy już zdążyła sama siebie przekonać, że tak jest, nagle wszystko wróciło. Za czwartym razem poczuła, że mięśnie i stawy ma elastyczne, silne. Obudzone. Uda, łydki, brzuch i ramiona stały się małymi fabryczkami mocy, wrócił też regularny oddech. A kiedy weszła w swój rytm, mogła pochłaniać kilometry.
Wreszcie zaczęła wracać do formy sprzed ciąży. Długo to trwało, ale fizycznie znowu poczuła się sobą. Gibką i mocną Niną Warwiłow.
Tylko za pierwszym razem biegła drogą, szybko przerzuciła się na pola. Sporo tam było pozarastanych łąk, stała cerkiew, obok niej stary cmentarz. Zadziwiająco wręcz zarośnięte i opustoszałe były te okolice; im dalej od centrum, tym bardziej. Gdzieniegdzie jedyne, na co się natykała, to krowy. Zdaje się, że uprawy nie stały szczególnie wysoko w Pyrowej, ludzie radzili sobie w inny sposób.
Rosa wchodziła jej do butów, osadzała się na legginsach, ale Nina oddychała swobodnie i przyjemnie. A kiedy już wracała do domu, zwykle zdejmowała bluzę i nie bacząc na wciąż wilgotną i kłującą trawę, siadała pod starą kapliczką, wpatrując się w mgiełkowy pejzaż wsi, wdychając zapach mokrej ziemi. I chyba najbardziej lubiła te poranki, z chłodem i wilgocią, ze słońcem nisko nad górami. Potem robiło się już sucho, czuć było, że za kilka tygodni zieleń zacznie przechodzić w żółć. Teraz jednak, w lipcu, Nina wciąż korzystała z fantastycznego beskidzkiego lata.
Po jakiejś godzinie biegania, gdy ciesząca się dobrym apetytem Mila zdążyła już zjeść śniadanie, zwykle sama połykała muesli z jogurtem i odprowadzała małą do Huculandii. Czuła się po prostu świetnie. Okazało się, że do szczęścia potrzeba tylko trochę dyscypliny. Po co komu Morze Śródziemne, turecka hurtownia odgrzewanego kurczaka i „_all excuse me_”?
Jeśli mała była w dobrym nastroju i mogła zostawić ją w Huculandii, Nina wracała na kwaterę i po kawie wypitej z Dorotą i jej chłopakiem Marcinem Florkiem zabierała się do lektury, wchłaniając świat stworzony przez Elenę Ferrante. Cztery tomy gęstej opowieści w klimacie Neapolu okazały się dobrym pomysłem na wakacje, lepszym niż czytany od lat zestaw książek psychiatry Antoniego Kępińskiego. A kiedy po dwudziestu stronach pojawiała się wątpliwość, który z bohaterów to Antonio, a który Alfonso (i zaczynała wertować), zapadała w drzemkę na hamaku rozwieszonym pod starą jabłonką.
Nie widziała problemu, żeby spędzić tak kolejne dwa tygodnie.
Miała tu nie wracać. A mimo to, kiedy zmuszona do urlopu przez kadry, a także stale postępujące zmęczenie zastanawiała się, gdzie można wybrać się z Milą, pomyślała o Beskidzie Niskim. O Bukowcach, o tym, jak te dzikie góry wyglądałyby latem. Pomorze stanowiłoby bardziej oczywiste rozwiązanie, ale zupełnie nie miała ochoty na tłumy plażowiczów w oparach nadmorskiego kiczu. A gdy trafiła w internecie na Huculandię i ustaliła, że maluchy mogą skorzystać z oferty ośrodka, natychmiast znalazła i zarezerwowała kwaterę u Doroty Grad.
Ponad dwa tygodnie na reset, a potem kolejne dziesięć lat pracy w warszawskim kieracie policyjnym. Za późno na zmianę kariery; czas na zmiany był do czterdziestki, teraz tylko dożyć i wychować małą.
Dzisiaj, w sobotni poranek 16 lipca, jej dotychczasowy wakacyjny rytm uległ drobnej zmianie. Jak to w czasie urlopu, kiedy człowiek mógł się wyspać, Mila obudziła się pierwsza i nie chciała jej puścić, nakłaniając kolejno do układania puzzli, czytania książeczki i zabawy w łapki. W rezultacie Nina najpierw odprowadziła ją do Huculandii. Nie zamierzała jednak rezygnować z biegania. Czułaby się bez tego jak bez umycia zębów na noc. Chociaż dochodziła już jedenasta, wróciła do domu, przebrała się i ruszyła w trasę.
Wbiegła na swoje ulubione pola. Było już inaczej, cieplej i musiała zatrzymywać się na picie. Przystanęła koło samotnego, odrapanego nagrobka, który straszył rzeźbą trupiej czaszki. Wzięła kilka łyków wody z bidonu. Spoglądała stąd na wieś niemal z lotu ptaka. Z tej perspektywy widziała rozplenione budynkami gospodarstwo Barnasia. Odniosła wrażenie, że opuszcza je jedna z grup turystycznych. Ludzie zbierali się powoli, a potem skierowali na drogę w stronę wsi. Barnaś – jeśli to był on – odprowadził ich aż do płotu. Być może opowiadał im swoje historie.
Odepchnęła od siebie myśl o tym mężczyźnie, który od wczoraj budził w niej tylko złość. Ruszyła i biegła już bez przerwy, aż pokonała całą wieś, a bidon opustoszał. Mogła wrócić do domu, jakoś by to przeżyła. Jednak wciąż jeszcze nie przekonała się do kranówki w Beskidzie Niskim – i ta u Doroty trąciła jajkiem. Nie do końca wierzyła zapewnieniom gospodyni, że jest pitna, a nawet zdrowa. Lepiej było przy okazji kupić w sklepie ze dwie butelki.
Zeszła polami w dół jedną z dróg gruntowych i znalazła się w centrum Pyrowej. Udała się do sklepu spożywczego, który nie miał nazwy – o ile nie zasługiwało na nią miano „u Wrońskiej”. Obok znajdował się kiosk i minidrogeria. Wszystko to mieściło się w brudnobiałym parterowym budynku z obskurnym placykiem pozbawionym asfaltu, służącym także za lokalne parkowisko. Naprzeciwko stał przystanek autobusowy, końcowy na trasie z Gorlic. Autobus – „pekaes” niebędący już pekaesem – kursował stąd dwa razy dziennie, o siódmej i o dziewiętnastej.
Całość kojarzyła jej się z osławioną Polską B, zwłaszcza że pod sklepem przeważnie gromadziło się kilka osób okupujących odrapaną ławeczkę. Przyuważyła już tę ekipę: trzy, cztery twarze, wśród nich dziewczyna, którą widziała poprzedniego dnia na drodze i której imię przypomniała jej wczoraj Dorota. Sylwia Juruś, mama małej Marceliny, z którą zdążyła się nieco zakolegować Mila, bo dzieciaki ze wsi też przychodziły się bawić do Huculandii i nikt ich stamtąd nie przeganiał.
Co młoda jeszcze i ładna dziewczyna robiła w tym towarzystwie? Jeden z mężczyzn był wysoki, z długimi, siwymi włosami, niczym zniszczony życiem rockman, drugi miał nabrzmiałą twarz i czapkę z daszkiem, a trzeci spał. Wszyscy wyglądali na znacznie starszych od Sylwii. Ona też sączyła jakąś nalewkę, a w jej wzroku było coś nieprzytomnego, nieobecnego, niekoniecznie związanego z pijaństwem.
Nina weszła do środka. W przeciwieństwie do zniechęcającego obejścia było tu nowocześnie, jak w prawdziwym markecie, sklep wyglądał na dobrze zaopatrzony i czysty. Obowiązywała samoobsługa, za towary płaciło się przy ladzie, gdzie królowała Grażyna Wrońska we własnej osobie. Warwiłow wzięła parę jabłek, muesli i kilka opakowań sera koziego: długo dojrzewający, z ziołami oraz twaróg od lokalnego dostawcy z Zagrody Banickiej. Były przepyszne i zdążyła się od nich uzależnić. No i oczywiście lekko kwaskowatą wodę Wysowiankę, do której zapałała równie trwałą miłością.
Udała się do kasy. Wrońska była energiczną kobietą w średnim wieku i o bystrym spojrzeniu, ubraną w nieco archaiczny fartuszek. Krótkie włosy pofarbowane miała na blond. Prowadziła ten przybytek, którego, jak nazwa wskazywała, była właścicielką, pod nim zaś znajdował się nieformalny bar mieszkańców Pyrowej. Z racji swej pozycji kobieta wydawała się Ninie jedną z bardziej prominentnych postaci we wsi.
– No i jak się pani u nas podoba? – zagaiła Wrońska z uśmiechem. Była postawna, wydawało się, że zajmuje sobą całą szerokość lady.
– Bardzo! – odparła Nina. – Bardzo mi się podoba – powtórzyła, wysupłując złotówki z portfela i zastanawiając się, czy starczy jej gotówki, czy trzeba będzie pojechać do Gorlic. To była taka kojąca myśl: żadnych terminali przez dwa tygodnie. W Warszawie człowiek zmieniał się w maszynkę do przykładania karty, jakby to ona nie mogła się najeść, a człowiek tylko ją nosił. W płaceniu banknotami było coś normalnego. Może należało również zupełnie wyłączyć komórkę? Wbrew prawu pracy zdarzały się przecież telefony z komendy. Choć i tak co chwilę gubiła tutaj zasięg, u Doroty zaś nie miała go prawie wcale.
– Pyrowa to jest dobre miejsce. Wszyscy mówią, że u nas bardzo spokojnie – powiedziała Wrońska.
– Nie mam co do tego wątpliwości.
– Czy długo pani zostanie?
– Całe dwa tygodnie!
Zapadła cisza. Wrońska wpatrywała się w Ninę intensywnie, jakby koniecznie chciała coś jeszcze dodać. Warwiłow nie miała ochoty tego słuchać. Zaczęła podejrzewać, co się wydarzy. W pośpiechu zbierała zakupy z lady. Nie zdążyła.
– Pani podobno jest z policji? – rzuciła Wrońska.
Nina lekko się zdenerwowała. Jak to wszystko się rozegrało? Chciałaby już dostrzec ten łańcuszek rozmów, irytowały ją zagadki.
– Czyli już wszyscy wszystko wiedzą, tak? – zapytała.
– Długo się nie uchowa.
– Przyjechałam tutaj na wakacje.
– Więc widzi pani, jak tu jest… – Kobieta rozłożyła ręce w geście, który Nina odebrała jako fałszywy. Co jak co, ale Wrońska i jej „centrum handlowe” wydawało się wymarzonym węzłem informacyjnym. Wstrzymała się jednak od złośliwego komentarza.
– Czy pani to wie od Barnasia? – zapytała zamiast tego.
– Ale dlaczego?
– On również mnie pytał.
– Nie, nie od Janka Barnasia. Wszyscy już powtarzają.
– Aha.
– Ale z nim tobym na pani miejscu nie rozmawiała.
– Dlaczego?
– Nie zauważyła pani jeszcze?
– Że opowiada różne historie?
– Tak.
– Od dawna?
Wrońska wzruszyła ramionami.
– Zawsze był bojcor, ale kiedyś zachowywał w tym umiar, a teraz…
– Przepraszam – weszła jej w słowo Nina – co to znaczy „bojcor”?
– Że rozpowiada plotki.
– Dziękuję.
– Ostatnio zrobił się z niego prawdziwy diabeł. Ludzie są wściekli. Chcą księdza do Barnasia wysłać, żeby szatana wygnał. Inni chcą go pozywać.
– Ktoś to już zrobił?
– Nie. Jeszcze nie. Ale jak tak dalej pójdzie…
– Przecież to kosztuje. Trzeba wynająć prawnika.
– On naprawdę przesadza, proszę pani, nie wiem, co w niego wstąpiło – ciągnęła swoje Wrońska. – Od paru tygodni zachowuje się tak, jakby chciał wszystkich ze wszystkimi skłócić. Ale ludzie się nie dają.
– Próbowała pani z nim porozmawiać?
– Przestał wychodzić z domu, ja tam nie będę szła.
– Może pani powinna. Jak się zaopatruje?
– U konkurencji, sklep objeżdża Pyrową dwa razy w tygodniu. – Kobieta zamilkła na chwilę, ale czuć było, że jeszcze nie skończyła. – Janek to nie jest zły człowiek, przecież ja go znam – powiedziała.
– Nie jest chory?
– Tak, ma jakieś stare problemy z nogą.
– Może to sprawia mu ból i dlatego się wyżywa?
– Tak pani sądzi?
– Zgaduję.
– Pani jest mądra, komisarz, ja nie wiem… Chodzi o to, że ostatnio jakby naprawdę chciał komuś zrobić krzywdę, gryzie jak żmija. To jest bardzo przykre. Do niedawna przesiadywał tu u mnie, codziennie się widzieliśmy. Teraz tylko o nim słyszę. Wszyscy pytają, dlaczego tak kłamie. Tak jakby nikogo się nie bał. Opowiada swoje historie wszystkim, którzy chcą go słuchać, i tym, którzy nie chcą.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._