Kłamstewka - ebook
Kłamstewka - ebook
I choć trudno w to uwierzyć, ta historia po części wydarzyła się naprawdę.
Jeśli myślisz, że wiesz wszystko o swoim ukochanym, rodzinie czy przyjaciołach, to bardzo się mylisz. Każdy z nich skrywa jakąś tajemnicę. Lecz gdy sekrety innych zaczynają wpływać na twój los, zastanów się, z kim się zadajesz.
Pola ma wrażenie, że jest wyjątkową szczęściarą, bo zdaje się, że wszystko zaczęło jej się układać: osiągnęła sukces, ma pracę w której się spełnia, kochającą mamę i właśnie szczęśliwie zakochała się w mężczyźnie, który sprawia wrażenie idealnego.
I gdy już lepiej być nie może, niespodziewanie okazuje się, że żyje wśród półprawd i niedomówień, że nikt z otaczających ją ludzi nie jest tym, za kogo się podaje. W dodatku ona też nie wie o sobie wszystkiego. A gdy wychodzi na jaw, że ktoś szczególnie bliski mógł stać się dla niej największym zagrożeniem, jej świat rozpada się jak domek z kart.
I znowu ten stan szoku - tylko Nina-Majewska Brown potrafi tak obrócić w pył życie swoich bohaterek, że aż trudno w to uwierzyć! Olga Kowalska z WielkiBuk.com
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16050-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teściowa, a w zasadzie była teściowa, jak szalona dźga upierścienionym palcem wskazującym w mój rachityczny domofon, domagając się, żebym natychmiast ją wpuściła. Kiedy ta kobieta da mi wreszcie święty spokój?
Ile można?
Usiłuję udawać, że nie ma mnie w domu, ale sącząca się przez otwarte okno muzyka jazzowa niestety zdradza moją obecność. W dodatku pod bramą garażową zaparkowałam samochód, z którym niemal, zwłaszcza teraz, po przeprowadzce do szeregowca na obrzeżach Poznania, się nie rozstaję.
– Pola, otwieraj, wiem, że tam jesteś! – woła skrzekliwie.
– Nie ma mnie! – syczę wściekła pod nosem bez wielkiej nadziei, że teściowa mnie usłyszy i sobie pójdzie.
Matka Artura nachodzi mnie regularnie od kilku tygodni, wymyślając kolejne preteksty, żeby pojawić się pod moimi drzwiami. A to oddaje mi jakiś obtłuczony talerzyk, który ponoć lata temu wniosłam do naszego, pożal się Boże, gospodarstwa domowego, a to książkę, o istnieniu której dawno zapomniałam, czy wreszcie parę okropnych, tandetnych indyjskich kolczyków, którymi zachwycałam się dwie dekady temu, po czym nieopatrznie zostawiłam w mieszkaniu mojego byłego małżonka, a których nigdy więcej nie założę. Nawet nie jestem ciekawa, co też wymyśliła tym razem.
Artur był miłością mojego życia, którą to miłość bardzo szybko zweryfikowało samo życie, czyniąc z tego, co miało trwać wiecznie, mały epizodzik małżeński. Zdaliśmy matury dostaliśmy się na wymarzone studia, on na dziennikarstwo, ja na medycynę; wydawało nam się, że świat stoi przed nami otworem, a przeniesienie kilku gór jest tylko kwestią czasu. Im bardziej moi rodzice sprzeciwiali się naszemu związkowi, widząc w Arturze raczej lekkoducha i marzyciela, a nie poważnego, odpowiedzialnego partnera, z którym można by mieć dzieci, tym bardziej upierałam się przy małżeństwie.
I niestety mimo zakazów ojca i histerii matki dopięłam swego. W pewne słoneczne sobotnie popołudnie wparadowałam w powłóczystej białej sukni, kupionej w ekskluzywnym second handzie (co za oksymoron!), w nieskończenie długą nawę kościoła farnego. Dla kumpli, znajomych i przyjaciół byliśmy prekursorami i bohaterami, którym zazdroszczono odwagi i wspólnego mieszkania, dla naszych rodzin – raczej żałosnym przykładem młodzieńczej naiwności.
Zamieszkaliśmy w przedwojennej willi rodziców Artura na spokojnym Grunwaldzie, ciesząc się niewielką sutereną składającą się z: dwóch pokoi, kuchenki bez okna, malutkiej łazienki i, co najistotniejsze, z własnymi drzwiami wejściowymi z wielką kołatką w kształcie lwiej głowy. W założeniu mieliśmy nawet nie spotykać jego rodziców i wieść niezależne życie, ale w rzeczywistości wpadaliśmy na nich co rusz, albo oni nieustannie zaglądali do nas, radząc, obserwując, pomagając i wtrącając się we wszystko. Zresztą sama niezależność też była pojęciem bardzo względnym, bo jako początkujący studenci głównie pasożytowaliśmy na portfelach naszych rodziców i dostarczanych przez obie matki siatkach z zakupami. Zawsze znajdowaliśmy w nich: paczki ohydnych, smakujących tekturą parówek, wielkie kostki żółtego sera i puszki z gotowymi daniami meksykańskimi, zupełnie jakby te kobiety wychodziły z założenia, że studenci żywią się tylko szybkimi i niezdrowymi, za to łatwo podgrzewanymi półproduktami. Im częściej moja zatroskana matka powtarzała, że mogę do nich wrócić, że mój panieński pokój jest odmalowany i na mnie czeka, tym bardziej grzęzłam w tym dziwnym małżeństwie, za najgorsze uznając konieczność powrotu do rodzinnego domu.
Artek już kilka tygodni po sakramentalnym „tak” zaczął mieć wątpliwości, które narastały wprost proporcjonalnie do liczby nowych znajomych na uczelni. Wkrótce ich towarzystwo okazało się ciekawsze od mojego, a całonocne imprezy bardziej interesujące i relaksujące niż seks ze mną. Poza tym podłapał pracę w niewielkiej lokalnej rozgłośni radiowej i po kilku reportażach o sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Tadżykistanie zaczął się przedstawiać jako korespondent wojenny. Dziewczyny lgnęły do jego wątłego, uwędzonego tanimi papierosami ciała jak do umięśnionej klaty superbohatera, a ja stawałam się w tym wszystkim coraz mniej istotna, z nosem w książkach i milionem coraz bardziej niespokojnych myśli.
Czara goryczy się przelała, gdy pod koniec pierwszego semestru okazało się, że mój mąż ma narzeczoną, o której wiedzieli wszyscy, łącznie z jego rodzicami, lecz, jak to zwykle bywa, ja dowiedziałam się ostatnia.
Rozstaliśmy się z wielkim hukiem, w oparach pretensji i niedopowiedzeń. Od tego traumatycznego czasu minęło niemal dwadzieścia lat, a ja nadal nie potrafię zaufać żadnemu mężczyźnie. Dlatego odnowienie relacji z byłą teściową niespecjalnie mi się uśmiecha, a jednocześnie jakoś nie mam odwagi powiedzieć jej prosto w oczy, co myślę o tej jej namolności. Wpojony w dzieciństwie idiotyczny bezwarunkowy szacunek dla osób starszych, bez względu na ich zachowanie i poglądy, ucisza kwilący głos rozumu i kieruje moje kroki w stronę drzwi.
– No, nareszcie, dzwonię i dzwonię!
– Dzień dobry.
Nim zdążę podjąć decyzję, czy zaprosić ją do mieszkania, matka Artura i jej spora nadwaga wtaczają się, szczelnie wypełniając przestrzeń niewielkiego wiatrołapu. Starsza pani, jak zwykle zlana ciężkimi różanymi perfumami, cmoka powietrze w okolicach mojego ucha i poprawiając okulary, rzuca okiem do lustra. Szklana tafla zasysa ją na chwilę i sprawia, że Helena wydyma purpurowe usta niczym właśnie wyłowiona ryba i przygląda się sobie uważnie. Gruba warstwa zbyt ciemnego pudru odcina twarz od białej, pomarszczonej niczym penis szyi.
– Kochanieńka, zaparz mi herbatki, tak mi w gardle zaschło. – To mówiąc, wciska do moich rąk wymiętą kolorową torebkę prezentową, która najwyraźniej nie pierwszy raz wręczana jest jubilatowi.
Rzucam okiem na jej zawartość i ze zdumieniem wpatruję się w ohydny kubek z nadrukiem naszego ślubnego zdjęcia, który dawno temu był zabawnym prezentem od znajomych z mojej grupy na studiach, a teraz jest szczytem tandety. Skąd ta kobieta wygrzebuje takie śmieci?
Stoję bezradna na progu własnego domu i w panice usiłuję wymyślić jakiś pretekst, by się od niej uwolnić. Wcześniej kilkakrotnie przećwiczyłam stosowne sugestie i odpowiedzi, ale teraz, jak na złość, żadna z nich nie przychodzi mi do głowy. Za to z pewnością napłyną gęstą, niespokojną ławicą tuż przed zaśnięciem, gdy będę się w duchu łajała za to, że jak zwykle dałam się jej podejść.
– Miałam właśnie wyjść – bąkam cicho pod nosem.
Helena spogląda na mnie uważnie, jakby miała rentgena w oczach, a ja kulę się w sobie jak jakaś kłamliwa gówniara.
– Tak, a dokąd?
– Do sklepu – wykrztuszam pospiesznie.
– Aha. – Starsza pani oddycha z ulgą. – Sklep nie zając, nie ucieknie.
– Ale jeszcze miałam zajrzeć do przychodni.
– O Boże! Jesteś chora?! Dziecko, dlaczego nie mówisz mi takich rzeczy? Jako lekarka mogę ci we wszystkim pomóc! Przecież jak byliście z Arturem małżeństwem, zawsze wspierałam was we wszystkim!
– Nie, nie. – Jak mogłam być tak głupia i nie powstrzymać strumienia porad, które mogłyby poruszyć koło młyńskie. – To nic takiego. Zresztą przypomnę ci nieśmiało, że sama jestem lekarką.
– Wiesz, jak to się mówi: szewc bez butów chodzi. Dopiero jak się mleko rozleje, to wy, młodzi, szukacie jakiegoś rozsądnego rozwiązania. – Helena wyciąga w górę palec wskazujący z nieskazitelnym czerwonym błyszczącym paznokciem i, jakby była u siebie w domu, prze wprost do kuchni.
– Ale…
– W kuchni rozmawia się najlepiej. – Opada z plaśnięciem na krzesło, które pojękuje pod niespodziewanym ciężarem. – No, zaparz mi herbaty i porozmawiamy sobie, tak od serca. Jeśli masz miętową, to poproszę.
– Nie mam – syczę coraz bardziej rozeźlona brakiem asertywności i jej niezmienną natarczywością.
– A jaką masz?
– Czarną.
– A powinnaś pić zieloną – mówi z dezaprobatą, rozsiadając się wygodnie i lustrując blaty oraz stojące na nich słoje.
Zaparzam jej tę cholerną herbatę, nadal nie pojmując, dlaczego nie umiem jej wyprosić. Tyle razy przećwiczyłam podobną scenę i w teorii zawsze jakoś wychodziłam z niej z klasą, stawiając na swoim.
– Nie lubię zielonej.
Odwracam się plecami do Heleny i manipuluję przy dzbanku z wmontowanym na stałe stalowym zaparzaczem, a jednocześnie mentalnie walę się otwartą dłonią w twarz, co jednak wcale mnie nie otrzeźwia i nie przywraca odpowiedniego poziomu asertywności. Wyjmuję z szafki dwie filiżanki i stawiając je na stole, rzucam ukradkowe spojrzenie na matkę Artura, która teraz wnikliwie analizuje swoje odbicie w szybie piekarnika. Znowu wydyma usta i stroi dziwne miny. Ja zaś dostrzegam wielki zaciek poniżej pokrętła i zastanawiam się, czy aby umknął on uwadze Heleny. Choć znając jej przenikliwość i perfekcjonizm w złotej rżniętej ramie pedantyczności, nie mam wątpliwości, że nie. I, o dziwo, głupi zaciek i świadomość, że ona go zarejestrowała, i pewnie pomyślała jak zwykle, że sobie nie radzę, co wielokrotnie mi powtarzała, gdy byłam jej synową, przełączają wajchę moich emocji i zaczyna we mnie krążyć maleńka złość, po czym powoli ewoluuje w całkiem pokaźną, włochatą furię, którą z największym wysiłkiem trzymam na naprężonej smyczy.
– Co cię do mnie sprowadza? – Dawno temu przeszłyśmy na ty i teraz wydaje się to o tyle miłe, że łatwiej mi powiedzieć, co myślę (oczywiście czysto teoretycznie), nie tytułując jej ani panią, ani mamą.
– No, jak się okazuje opatrzność boska. – Teściowa, prostując się jeszcze bardziej, smakuje z rozkoszą każde słowo.
– Słucham?
– Opatrzność boska. Co ty byś beze mnie zrobiła?
– Niby z czym?
– Ze swoją chorobą oczywiście.
– Nie jestem chora. – Spoglądam na nią oniemiała.
– To po co chciałaś iść do przychodni?
– Przepraszam, ale to moja sprawa.
Helena podnosi filiżankę i odwróciwszy ją do góry dnem, z uwagą przygląda się namalowanemu znakowi. Najwyraźniej logo małej pobliskiej manufaktury nic jej nie mówi, bo ze stukiem odkłada naczynie na spodeczek.
– Mnie przecież możesz się zwierzyć, po starej znajomości, że tak powiem. Może będę mogła coś zaradzić.
Co by tu wymyślić? W takich sytuacjach najbezpieczniejsze i niezawodne są: alergia, problemy z kręgosłupem i depresja. Z oczywistych powodów trzecie schorzenie odpada, ale coś mnie kusi i postanawiam wygłosić okrągłe zdanie o bólach w plecach. Gdybym tylko wyznała, że cierpię na depresję, ta największa w okolicy plotkara ogłosiłaby wszystkim, że „mam coś z głową”, bo właśnie tyle znaczy dla niej ta choroba. Wiecznie powtarza, że wystarczy wziąć się do roboty, a człowiek pozbywa się głupich myśli. Swoją drogą, ciekawa teoria (sic!).
– Mam problem z kręgosłupem. Herbata chyba się już zaparzyła. – Napełniam filiżanki brunatnym płynem. – Cukier?
– Cukier? Przecież to biała śmierć, ale jeśli masz miód…
Z łoskotem, ostentacyjnie stawiam przed nią słoiczek z resztką miodu, który zastygł niczym bursztynowy koral na dnie naczynia. Zastanawiam się, czy używanie słodkiego miodu jest aby takie zdrowe.
– To, co cię sprowadza? – pytam znowu.
Opieram się o kuchenny blat i niechętnie, wyczekująco wpatruję się w matkę Artka. Zdecydowanie najwyższy czas przerwać różaniec jej najść, które nie wychodzą jakoś poza tajemnicę bolesną. I tak też jest tym razem. Zaczyna się od lamentu.
– Chciałam z tobą poważnie porozmawiać.
– Już mówiłam, że jeśli na temat Artura, to nie jestem zainteresowana. Zdaje się, że już kilka razy to przerabiałyśmy.
– Niby tak, ale musisz mnie zrozumieć. – Spogląda na mnie wzrokiem skruszonego spaniela i teatralnie ścisza głos: – Jak matka matkę.
– Sorry, ale nie jestem matką.
– No tak – odpowiada niespeszona – ale kiedyś zapewne nią zostaniesz.
– Co to ma do rzeczy?
– Powinnaś wiedzieć, że matka zrobi dla dziecka wszystko. – Wzdycha wymownie i sięga po filiżankę. – I jest gotowa na każde poświęcenie.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Przecież się kochaliście z Arturem. Świata poza sobą nie widzieliście i…
– Było, minęło.
– Ale w życiu trzeba dawać sobie drugą szansę. Najłatwiej jest wszystko przekreślić, ale gdybyś tak…
– Oczywiście, tylko problem polega na tym, że ja nie chcę mieć z twoim synem nic wspólnego. Nawet wspomnień.
– Nie mów tak, Arturek się zmienił. Gdybyś tylko pozwoliła mu zaprezentować się na nowo, sama byś…
– Nic mi do tego. – Przerywam, nie przejmując się jej wyniosłą miną.
– On nadal cię kocha i gdybyś tylko…
No nie! Jej oczy zaczynają się szklić i pojawiają się w nich pierwsze łzy. I choć wiem, jak fantastyczną bywa aktorką, w pierwszej chwili zbija mnie to z pantałyku. Potrzebuję dwóch głębszych oddechów, by na powrót złapać równowagę.
– Ale ja go nie kocham i nigdy nie pokocham. W sumie teraz, po latach, żałuję, że pojawił się w moim życiu.
– Dziecko, co ty mówisz?!
– Taka jest prawda! – niemal krzyczę.
– I po co te nerwy?! – Helena też podnosi głos.
– Słucham? – Aż mi zapiera dech. – Mam wrażenie, że po tym wszystkim, co zrobił twój syn, jestem wyjątkowo spokojna.
Łzy niespodziewanie wysychają, a zamiast nich pojawiają się groźne iskry, i moja była teściowa, wystawiając oskarżycielsko długi, krzywy palec wskazujący, prawie unosi się nad krzesłem.
– Ty też nie byłaś bez winy!
Czuję, że mimo liczenia w głowie do dziesięciu i z powrotem wszystko we mnie buzuje i zaraz eksploduję.
– Ja? Ja jestem winna temu, że odszedł do jakiejś lafiryndy?!
– Nie mów tak o Sandrze.
Ale ja prę dalej niczym rozpędzona lokomotywa, ignorując jej jękliwe protesty i ciskane ogniste spojrzenia.
– To niby gdzie jest ta wspaniała Sandrusia, co? Też się zorientowała, że Artur to niezły mitoman i nierób, nawet studiów nie skończył! O przepraszam, w ogóle nie zaliczył pierwszego roku! – bezwiednie zaczynam wrzeszczeć.
– Studia o niczym nie świadczą. – Zaciska wargi ze złością, pobudzając do życia chmarę głębokich zmarszczek, które przecinają jej czoło.
– Ale to, że Sandrę zdradził z Samantą, już chyba coś znaczy, prawda? – Korzystam z chwili, gdy moje jest na górze. – Zresztą z tego, co się orientuję, to obu zrobił dzieci. Ile Jonasz jest starszy od Joachima? Trzy miesiące?
– Cztery.
– Brawo!
– Kochanie, to…
– Nie mów do mnie „kochanie”! Jakoś się mną nie interesowałaś po rozwodzie i nie wiem, co cię naszło, że teraz stale składasz mi wizyty. – Dyszę coraz bardziej zdenerwowana i robię sobie coraz większe wyrzuty, że w ogóle ją wpuściłam do domu. Mam nauczkę. Niby taka jestem zorganizowana i asertywna, a nie wiedzieć dlaczego, tej egoistycznej, zapatrzonej w siebie starszej kobiecie jakoś nie potrafię odmówić.
– Widzisz, człowiek popełnia różne błędy, jak to się mówi, błędy młodości. Ale to nie oznacza, że nie może się zmienić.
– Nie sposób nie przyznać ci racji. Rzeczywiście Artur był największym błędem mojej młodości, a nawet życia.
– Ale on się zmienił.
– Świetnie! – Drżą mi ręce, bo wspomnienia napływają niepowstrzymaną falą.
– Nie bądź ironiczna.
– A co mam powiedzieć? Rozmawiamy o człowieku, który zrujnował mi życie, który ma czterdzieści lat i powinien zachowywać się jak mężczyzna, a tymczasem wysyła posłańca – mamusię, żeby załatwiała jakieś jego sprawy.
– Arturek nie wie, że tu jestem.
– I niech tak zostanie. Uznajmy, że tej wizyty nie było, i byłabym bardzo zobowiązana, gdybyś więcej mnie nie nachodziła.
– Artur dojrzał, spoważniał i bardzo żałuje, że się z tobą rozstał. – Helena z niezadowoloną miną odstawia filiżankę.
– A ja nie żałuję. I nic tego nie zmieni.
– Jest sam…
– Bo wszystkie, nawet te nieszczególnie bystre i inteligentne kobiety wykopały go ze swojego życia!
– No wiesz?! – Helena wstaje. – Nie spodziewałam się tego po tobie. I po co te złośliwości, raniące słowa…?
– Nie pojmujesz, co mi zrobił twój syn? Nadal nie rozumiesz? – wyzłośliwiam się. – Byłam w nim zakochana na zabój. Sądziłam, że jest moją drugą połówką, miłością mojego życia, a on perfidnie mnie oszukał. Więc teraz nie oczekuj, że będę hamletyzować z powodu jego sytuacji życiowej! Nie mogłam na niego liczyć w niczym, poza…
– Po ślubie obie strony muszą się starać i pielęgnować uczucie.
– Poważnie? Tylko że on jakoś wolał pielęgnować cudze grządki. A ja jak głupia prałam jego gatki, gotowałam, sprzątałam…
– Nie przesadzaj.
– Słuchaj, nie mam czasu. – Prostuję się i robię krok w stronę drzwi. – Nie mam zamiaru niczego zmieniać w moim życiu, a już na pewno nie wlezę do tej samej mulistej rzeki, zwłaszcza jeśli nazywa się Artur.
– Popełniasz wielki błąd. – W jej głosie wyraźnie słyszę pogróżkę.
– Popełniłam wielki błąd, gdy miałam dziewiętnaście lat, i do dziś liżę po nim rany. Myślę, że powinnaś już iść.
– Naprawdę przesadzasz. – Moja była teściowa zachowuje się tak, jakby nie słyszała, co mówię, i wcale nie ma ochoty ruszyć się z miejsca.
– Heleno, przepraszam cię, ale ta rozmowa jest bezcelowa. Jeśli masz ochotę, dopij herbatę, ale dyskusję uważam za zakończoną.
– Jesteś okropna.
– Być może i całkiem mi z tym do twarzy. – Wreszcie wstępuje we mnie nowa siła.
– Nie wiem, co się z tobą porobiło…
– Wydoroślałam?
– Wiesz, może źle zaczęłam. Chciałam ci powiedzieć, że z Włodkiem jesteśmy coraz starsi i nie wiadomo, jak długo jeszcze pociągniemy. – Teatralnie ścisza głos. – Wszystko, willę i gabinety, zostawimy synowi, a ty nadal jesteś sama. Może jednak byś przemyślała swoje życie. Przy nim może ci być wygodnie, bezpiecznie. Ubolewamy z mężem, że wasze małżeństwo nie przetrwało. Byłaś najlepszą z dziewczyn…
Oniemiała propozycją i próbą przekupstwa, przyglądam jej się uważnie i zastanawiam, jak bardzo jest zdesperowana i w jakie tony gotowa jeszcze uderzyć, żeby postawić na swoim, i nie wierzę w to, co słyszę.
– Doceniam to, ale nie ma mowy, żebym znowu związała się z waszym synem. I nie ma najmniejszego znaczenia, co odziedziczy, co robi i jaki obecnie jest. Ten rozdział mojego życia zamknęłam z hukiem.
– Jak uważasz, dziecko, jak uważasz, ale przemyśl to dla własnego dobra. – Brzmi to niemal jak groźba.
Helena zachowuje się jak święta inkwizycja: gromi, poucza i dąsa się, że nie podzielam jej poglądów, i wścieka, iż nie ma na mnie żadnego wpływu. Powoli, z mozołem wypycham ją z domu, w duchu obiecując sobie solennie, że dla własnego dobra nawet nie pomyślę o jej synalku.
Co z tego? Artur śni mi się przez kolejne noce. Rzucam się niespokojnie na łóżku zlana zimnym potem. Wspomnienia „tamtych chwil” dopadają mnie niczym niszcząca wszystko na swojej drodze szarańcza. Zakochany Artur na ślubnym kobiercu trzyma mnie za szczupłą, bladą i zimną z emocji dłoń. Powoli odwracam się w jego stronę i niespodziewanie okazuje się, że to nie ja. Tylko Sandra. Przysięgają sobie miłość i śmieją mi się prosto w nos. Są radośni, szczęśliwi, ona ma duży ciążowy brzuch, którego co rusz dotyka, on ironicznie się we mnie wpatruje i wyjmuje z kieszeni papierosa. Zapala go i puszcza kółka w stronę księdza, którym okazuje się jego kolega z grupy. Jak przez mgłę widzę jego czarne kędziory i usiłuję przypomnieć sobie jego imię. Krzysiek, Krystian, nie, Karol. Tak, miał na imię Karol i choć imprezował jeszcze gorliwiej niż Artur, to jednak zaliczał semestr po semestrze i jakoś skończył dziennikarstwo, i z tego, co wiem, znalazł pracę w lokalnej gazecie.
Budzę się gwałtownie i siadam na łóżku, niespokojnie rozglądając się wokół, jakby w obawie, że po drugiej stronie materaca dostrzegę pochrapującego Artura. Po omacku przez chwilę szukam włącznika i wreszcie zapalam lampkę nocną. Żółtawe światło nieśmiało rozlewa się po pokoju i z ulgą odkrywam, że jestem u siebie. Z ciemności wyłaniają się tak dobrze znane kształty stylowego, odziedziczonego po babci sekretarzyka, niskiego krzesła i regału z książkami. Mimo wszystko serce jeszcze przez dobrą chwilę łomocze niespokojnie. Sięgam po stojącą na stoliku nocnym butelkę z wodą i prawie całą wypijam, usiłując uspokoić rozdygotane ciało. Jestem zła na siebie, że pozwoliłam Helenie na odnowienie znajomości, że wpuszczałam ją do domu, że pozwoliłam, by zerwała strup z bolesnych wspomnień.
Artur odszedł z mojego życia tak samo nagle, jak się w nim pojawił. Poznaliśmy się na kursie przygotowującym do matury i już po pierwszym spojrzeniu zawładnęła nami elektryzująca miłość. W tamtym czasie entuzjastycznie zarzekałam się przed przyjaciółkami, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, czego sama miałam być najbardziej namacalnym dowodem. Poza tym dałabym się pokroić za przekonanie, że nasza miłość będzie wyjątkowa, dozgonna i nie do pokonania.
Artur był romantycznym twardzielem, co niezwykle mi imponowało. Dla innych oschły i nieuprzejmy, dla mnie szarmancki i uwodzicielski. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że może być patentowanym chamem i egoistą, co za wszelką cenę usiłowała mi wytłumaczyć matka. Raczej dostrzegałam w nim silnego rycerza na białym, rączym koniu, który ma prawo spoglądać z góry na innych, i cieszyłam się, że jestem dla niego tak wyjątkowa. Wybranka. Księżniczka, na którą patrzył nie tylko z uwagą, ale też z czułością. Widziałam zazdrosne spojrzenia dziewczyn i bardzo mi to wszystko imponowało. Czułam się cudownie namaszczona jego troską i miłością. Czułam się bezpiecznie, zupełnie nie mając świadomości, że dla niego pochylenie się nad jedną drobną, pozornie bezradną kobietką nie jest dostatecznym dowodem męskości. Ten stan musiał utrwalać po wielekroć, zmieniając kolejne wpatrzone w niego panienki jak rękawiczki. Panny zmieniały się w partnerki, te w kochanki, aż okazało się, że jedną z nich kocha bardziej ode mnie, potem były jeszcze jedna i następna.
Gdy odkryłam, co się dzieje, najpierw rozpaczałam, potem panicznie się bałam, że czymś mnie zaraził, a w końcu załamałam się, gdy usłyszałam, że on dłużej tak nie może, że nasz związek nie rokuje i… nie zasługuję na takiego popaprańca jak on. Zawiedziona początkowo wyłam z rozpaczy, potem błagałam i przekonywałam, że powinniśmy dać sobie kolejną szansę, ale w ostateczności to nie ja zdecydowałam o swoim losie, zostałam bowiem poproszona o opuszczenie mieszkania, które nie było moje.
Nie wiem, czy mężczyzna może bardziej upokorzyć kobietę, ale ja czułam, że sięgnęłam dna. Do tego stopnia, że niemal zawaliłam semestr. Oczywiście honor nie pozwalał mi, mimo błagań rodziców, wrócić do rodzinnego domu. Zamieszkałam w niewielkim studenckim mieszkaniu z trzema innymi zahukanymi dziewczynami i z zaciekłością zajęłam się nauką. Żeby nie myśleć – zakuwałam, żeby oderwać się od rzeczywistości – zakuwałam, żeby nigdzie nie wychodzić – zakuwałam, żeby nie spotykać się ze znajomymi – zakuwałam. Zapisałam się na kurs włoskiego – i zakuwałam.
W efekcie rozpacz i porzucenie przekułam w sukces naukowy, skończyłam studia z wyróżnieniem i niemal od razu dostałam się na wymarzony staż w jednym z najlepszych poznańskich szpitali. Długo zastanawiałam się nad specjalizacją, rozważając: laryngologię, ginekologię i chirurgię, a wreszcie, ku rozpaczy ojca, zdecydowałam się na psychiatrię. Może pobrzmiewały we mnie trauma i depresja, z którą musiałam zmierzyć się po rozstaniu, a może chęć niesienia pomocy ludziom wyrzuconym, tak jak ja, przez życie na margines? Cokolwiek mną powodowało, już po kilku miesiącach pracy w szpitalu okazało się, że był to bardzo dobry wybór, choć również ciężka orka na schorowanych, udręczonych umysłach moich pacjentów.
W miarę upływu lat nauczyłam się coraz lepiej oddzielać pracę zawodową od własnych emocji, otworzyłam prywatną praktykę, i małymi krokami, coraz stabilniej i pewniej stawałam na ziemi.
Jedyne, czego nie przerobiłam, to strach przed zawieraniem nowych znajomości z mężczyznami i obawa, że któryś chciałby na dłużej zagnieździć się w moim życiu. Oczywiście podczas bezsennych nocy marzyłam o kochającym mężu, dziecku, domku z ogrodem albo, jeszcze lepiej, apartamencie z wielkim tarasem obstawionym donicami kwiatów, o cudownych, radosnych wakacjach, ale żaden ze spotkanych na drodze facetów nie budził mojego zaufania na tyle, żebym pozwoliła choćby na bliższe relacje, o romansie czy związku nie wspominając. Bywałam na niezobowiązujących kolacjach, choć pełnych nadziei ze strony mężczyzn, ale na tym moje relacje damsko-męskie się zaczynały i w zasadzie kończyły.
Z pełną odpowiedzialnością mogę wyznać, że wystarcza mi towarzystwo koleżanek i Magdy, przyjaciółki jeszcze z licealnych lat, która była świadkiem moich uniesień i związku z Arturem, naszego kryzysu i wreszcie powiernicą i pocieszycielką, gdy nasze małżeństwo legło w gruzach. Wspólnie jeździmy na wakacje, spotykamy się w jej ogrodzie, a od niedawna również w moim własnym, niewiele większym od łóżka, na lampce wina i kubku dobrej herbaty. Biadolimy, marzymy i wzajemnie się pocieszamy, dając sobie wsparcie i służąc pomocą. Zawsze i wszędzie.
Magda nigdy nie wyszła za mąż i przez krótki czas nasi wspólni znajomi nawet podejrzewali, że jest lesbijką. Okazało się jednak, że zwyczajnie nie ma powodzenia u płci przeciwnej. Wyjątkowo bystra i inteligentna, znajdująca w sekundę trafną, złośliwą ripostę, pewna siebie i niezbyt atrakcyjna fizycznie raczej odstrasza mężczyzn, niż ich fascynuje. W dodatku po skończeniu ekonomii zrobiła zawrotną karierę w jednym z korporacyjnych molochów i teraz przytłacza płeć przeciwną sportowym, krwiście czerwonym, wypasionym samochodem, który co najwyżej mogą kopnąć w oponę, i wyluzowaniem, jakie dają jej nieprzeciętne zarobki.
Zapadam się na chwilę w wygodnym fotelu, żonglując wspomnieniami. A im więcej do mnie dociera z przeszłości, tym bardziej jestem zadowolona z teraźniejszości, i pojawienie się w niej na powrót Artura traktowałabym raczej jak dopust boży, a nie szansę na przyjemniejsze życie.