- W empik go
Kłamstwa dla miłości - ebook
Kłamstwa dla miłości - ebook
Carmella po tym jak zmarli jej rodzice została opiekunka u rodziny pastora. Była to praca niewdzięczna, bardzo źle opłacana i przysparzała młodej dziewczynie samych kłopotów. Pewnego dnia dość niespodziewanie odwiedza ją jej dawna przyjaciółka Felicity. Przywozi jej bardzo dobre wieści, otóż postanawia ją zabrać od zimnej rodziny pastora w zamian za pomoc, która Carmela ma jej wysłużyć. Uradowana wizytą przyjaciółki Carmela opuszcza obskurny dom pastora. Jedzie do nowoczesnej posiadłości swojej przyjaciółki. Tam tam opowiada jej o swoim planie, który wymyśliła. Felicity postanawia wyjść za Jimmiego, jego żona jednak jeszcze żyje, do tego w międzyczasie staje się spadkobierczynią bardzo dużej sumy pieniędzy, o której nie chce mówić swojemu wybrankowi, bo nie chce aby ten ożenił się z nią tylko dla majątku. Ponadto podejrzewa, że odległa część jej rodziny może zechcieć przejąc majątek i szykuje dla niej innego kandydata na męża. Dlatego Felicity chce, aby Carmela pomogła jej w ożenku z ukochanym i udała się zamiast niej do krewnych i udawała ją. Co wydarzy się u rodziny Felicity? Czy prawda wyjdzie na jaw? Czy kandydat na męża przygotowany przez babcię rozpozna, że Carmela nie jest Felicity?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-117-7062-7 |
Rozmiar pliku: | 494 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Henry, przestań kopać Lucy i dokończ owsiankę! — rozkazała Carmela.
— Nie!
Henry był grubym, brzydkim siedmiolatkiem i zdaniem Carmeli absolutnie nikt nie miał na niego wpływu. Aby jeszcze raz zademonstrować swą niezależność, kopnął Lucy tak mocno, iż dziewczynka się rozpłakała.
— Przestań! Słyszysz, co do ciebie mówię? — rzuciła ostro Carmela w nadziei, iż wywrze to na chłopcu jakieś wrażenie.
Miała rację.
Henry uniósł miseczkę z owsianką i z rozmysłem odwrócił ją do góry dnem.
Jednocześnie śpiące w łóżeczku dziecko obudziło się na krzyk Lucy i zaczęło płakać.
Nic na to nie poradzę, pomyślała bezradnie Carmela.
To, że dzieci pastora będą zachowywały się najgorzej ze wszystkich dzieci we wsi, było do przewidzenia.
Carmela wiedziała, że nie jest w stanie uspokoić Henry’ego i że Lucy i tak nie przestanie płakać, podeszła więc do łóżeczka dziecka, by ukołysać je w ramionach.
Otwarły się drzwi i do środka zajrzała żona pastora.
— Nie możesz ich uspokoić? — powiedziała z wyrzutem w głosie. — Wiesz Przecież, że pastor pisze kazanie na jutro.
— Bardzo mi przykro...
Żona pastora nie czekała na odpowiedź i z hukiem zamknęła drzwi.
Henry poczekał jeszcze chwilę i przekrzykując siostrę zażądał:
— Chcę jajko!
— Najpierw zjedz owsiankę — odpowiedziała stanowczo Carmela.
Dobrze jednak wiedziała, iż jej stanowczość na nic się nie zda.
Wykorzystując moment jej nieuwagi, Henry zgarnął ze stołu jedno z dwóch jajek przeznaczonych dla Lucy i Carmeli.
Carmela podjęła się roli opiekunki dzieci na plebanii, ale od razu zdała sobie sprawę, że zawsze będzie brakowało jej sprytu niezbędnego do upilnowania tego chłopaka.
Jego rodzice musieli wiedzieć, że był trudnym dzieckiem, lecz nie zrobili nic, by go wychować. Zawsze na wszystko się zgadzali, pozwalając mu mieć własne zdanie w każdej niemal sprawie. Na efekty nie trzeba było długo czekać: niczym kukułka wyrzucająca z gniazda inne pisklęta, Henry rozpychał się łokciami pośród rówieśników, zawsze zdobywając wszystko, na co tylko miał ochotę.
Czasami, gdy późnym wieczorem Carmela kładłą się do łóżka, zbyt zmęczona by zasnąć, zastanawiała się, jak długo jeszcze wytrzyma z dziećmi, na które nie ma absolutnie żadnego wpływu.
Po śmierci ojca jednak musiała poszukać sobie jakiegoś zajęcia i kiedy pani Cooper zaproponowała jej miejsce na plebanii, wydawało się, że to rozwiąże wszystkie problemy.
Mówiła sobie, iż będzie przynajmniej wśród ludzi, których zna i których nie musi się obawiać. Gdyż zostawszy sierotą uświadomiła sobie, że boi się samotności, że przeraża ją perspektywa wyjścia w obcy, wrogi świat. Ale rzeczą której bała się najbardziej, była jej własna nieudolność.
Ojciec zawsze uważał ją za bardzo inteligentną, nie miało to jednak nic wspólnego z umiejętnością zarabiania pieniędzy pracą umysłową.
On sam próbował kiedyś zarabiać własnym talentem i zaczął sprzedawać malowane przez siebie obrazy. Nie zyskał jednak zbyt wielu wielbicieli; wszystko sprowadziło się do tego, iż nikt nie chciał ich kupować.
Kiedyś przypadkowo otrzymał dużą sumę — jak wówczas wydawało się jej matce — za portret miejscowego dygnitarza, ale większość obrazów, które malowal, była w jego opinii „zbyt piękna, by je sprzedać”.
Właśnie takich słów używała jej matka na określenie twórczości swojego męża, i choć wszyscy się z tego śmiali, Carmela doskonale zrozumiała, o co jej chodziło, a również dlaczego malowidła jej ojca nie przemawiały do przeciętnego nabywcy.
Ale dla niej styl, w jakim malował poranną mgłę, unoszącą się nad strumieniem, czy zachód słońca za dalekimi górami, był tak pełen uroku, iż patrząc na nie, czuła się jakby przeniesiona w inny świat, świat, z którego istnienia tylko ona i jej ojciec zdawali sobie sprawę.
To był ten sam świat, który poznała w dzieciństwie, gdy opowiadał jej baśnie o elfach i nimfach; gdy pokazywał leżące w lesie kapelusze grzybów i wyjaśniał, iż w tym miejscu zeszłej nocy tańczyły krasnale...
Świat cudu i piękna, bardzo dla Carmeli realny, ale jednak nie poddający się pędzlowi malarza. Obrazy Peregrine’a Lyndona czekały przez pewien czas w galerii na kupca, lecz potem zostały odesłane z powodu minimalnego zainteresowania publiczności.
Umarła matka i mieszkańcy małego domku na skraju wsi coraz rzadziej widywali pieniądze.
Działo się tak dlatego, że jedynym sposobem, w jaki ojciec Carmeli mógł ukoić swój ból, było malowanie obrazów przemawiających tylko do jego wyobraźni. Przestał nawet namawiać grubych radców miejskich z oddalonego o pięć mil miasteczka, żeby zamawiali u niego swoje portrety.
Był bardzo przystojny i zwano go we wsi „dżentelmenem w każdym calu”, a pozowanie do jego obrazów uchodziło za objaw dobrego smaku.
Niestety, niewielu mieszkańców Huntingdon było skłonnych wydawać pieniądze na takie zbytki. Zatem zamówień było niewiele i były niezmiernie rzadkie.
Dom zapełnił się obrazami, które ojciec lubił malować dla przyjemności. Często, gdy dzień miał się ku końcowi, spoglądając na puste płótno Carmela pytała ojca, jak mu idzie, i niezmiennie otrzymywała taką samą odpowiedź: nie był zadowolony z otrzymanych efektów i zaczął wszystko od początku.
— Zawsze, gdy widzę słońce nad horyzontem — mówił — myślę o twojej matce.
W efekcie oczekiwał, iż każdy obraz będzie arcydziełem i potrafił malować tę samą scenę wielokrotnie, aż uznał wynik za satysfakcjonujący.
Jedynym sposobem zachowania obrazów, które podobały się Carmeli, było odbieranie ich ojcu, zanim zostały całkowicie zniszczone w procesie ciągłych „poprawek”. Trzymała je w swojej sypialni i oglądała tylko wtedy, gdy była sama.
Kiedy ojciec zmarł zeszłej zimy na zapalenie płuc, którego nabawił się, siedząc na mrozie i malując gwiazdy, zdała sobie sprawę, iż wszystko co posiada to obrazy, których nikt nie chciał, i te kilka funtów, które zdołała uzyskać ze sprzedaży wyposażenia domu.
Dom nie stanowił ich własności i wiedziała, iż nie zdoła go opłacić, nie najmując się do pracy, mimo że czynsz był bardzo niski.
I właśnie wtedy, zatopionej w rozpaczy po śmierci ojca, sugestia pani Cooper, że mogłaby pracować u niej, wydała się Carmeli promykiem światła w otaczającej ją ciemności.
Ledwie przeprowadziła się na plebanię i poznała dzieci pastora, zrozumiała, iż jej decyzja była niemalże podpisaniem wyroku na siebie.
Nie miała wówczas żadnego wyboru, a pastor zapewniał jej przynajmniej dach nad głową i jedzenie, za które nie musiała płacić.
Z wyraźnym zażenowaniem pani Cooper zaproponowała Carmeli dziesięć funtów rocznie za pracę, a ona, doszukując się w tym geście oznaki hojności, z wdzięcznością przystała na zaproponowaną stawkę.
Teraz, podobnie jak wiele razy przedtem, myślała, że lepiej byłoby głodować, niż zmagać się z tymi nieznośnymi dziećmi.
Carmela zawsze uważała, że osoba z jaką taką inteligencją jest zdolna porozumieć się z innymi istotami ludzkimi, bez względu na to, jak prymitywne by one były.
Często rozmawiała z ojcem o tym, jak misjonarze podróżujący do obcych krajów zamieszkanych przez dzikie plemiona, zdobywali ich zaufanie, mimo iż częstokroć nie znali nawet ich języka.
Mężczyźni i kobiety powinni umieć porozumiewać się z sobą tak, jak robią to zwierzęta, powiedział kiedyś Peregrine Lyndon.
W związku z tym Carmela była przekonana, że jest na świecie ktoś, kto zrozumie, co jej ojciec próbował powiedzieć przez swoje obrazy: wywodziły się przecież prosto z jego serca i umysłu.
— Myślę, tato — mawiała — że minąłeś się ze swoim czasem. Teraz artyści chcą portretować dokładnie to, co widzą. W przeszłości byli tacy jak Botticelli czy Michał Anioł, którzy malowali z wyobraźnią. I to jest właśnie to, co ty robisz.
— Jestem zaszczycony, że umieszczasz mnie w tak dobrym towarzystwie — powiedział z uśmiechem ojciec — ale masz rację. Chcę malować to, co myślę i czuję, a nie to, co widzą moje oczy. Tak długo jak ty i ja to rozumiemy, nie musimy martwić się o zdanie innych.
— No właśnie— przytaknęła Carmela.
Jednak wyobraźnia nie była w stanie opłacić rzeźnika, piekarza, handlarza warzywami; właściciel domu także nie byłby skłonny przyjąć wyimaginowanych pieniędzy.
Dziecko przestało płakać i ponownie zasnęło. Carmela delikatnie położyła je w łóżeczku. Chłopiec był grzeczny, ale dziewczyna miała przeczucie, że gdy trochę podrośnie, będzie taki sam jak jego brat i siostra.
Nagle Lucy wrzasnęła.
— Henry je moje jajko! Niech pani mu coś powie! On żre moje jajko!
To była prawda. Zjadłszy już swoje, Henry zabrał się do jajka przeznaczonego dla swojej siostry, cały czas rzucając Carmeli wyzywające spojrzenia.
— Nie martw się, Lucy, możesz zjeść moje jajko.
— Chcę to brązowe! — zażądała stanowczo dziewczynka. — Nienawidzę Henry’ego! Zawsze zabiera moje rzeczy. Nienawidzę go!
Carmela spojrzała na chłopca i doszła do wniosku, że też go nienawidzi.
Przewrócona przez niego miseczka pękła i cała owsianka rozlała się po stole. Pusta skorupka po pierwszym jajku wypadła z podstawki, a żółtko z drugiego rozlało się na obrusie; wszystko przez pośpiech, w jakim Henry spożywał swój posiłek. Ślady żółtka były także widoczne na jego koszuli, tej samej, którą Carmela wczoraj uprała i uprasowała.
Nic nie powiedziała. Po prostu postawiła swoje jajko przed Lucy, zrobiła otwór w skorupce i wsadziła dziewczynce do ręki czystą łyżeczkę.
— Chcę brązowe jajko! Brązowe! — zapiszczała Lucy. — Nie lubię białych jajek!
— Środki smakują dokładnie tak samo — próbowała pocieszyć ją Carmeła.
— Kłamiesz! — włączył się do rozmowy Henry.
— Tak, kłamiesz! Kłamiesz! — Lucy uradowała się, znalazłszy sojusznika w walce przeciw wspólnemu wrogowi. Szybko zapomniała o swoim gniewie na brata. — Brązowe mają inny smak niż białe! Chcę brązowe jajko!
Carmela cicho westchnęła i usiadła przy stole.
Nalała sobie do filiżanki taniej herbaty o podłym smaku i ukroiła kromkę chleba z czerstwego bochenka.
Lucy ciągle wrzeszczała, domagając się brązowego jajka, a potem nagle, najprawdopodobniej wpadając w jeszcze większą złość, położyła jajko przed sobą i z całej siły uderzyła w nie wierzchem dłoni.
Jajko przeleciało przez cały stół i roztrzaskało się o czajniczek. Żółtko rozprysło się na wszystkie strony, nie oszczędzając Carmeli.
Carmela już otwierała usta, by zganić niesforną dziewuchę, ale po chwili namysłu doszła do wniosku, że to wszystko jest ponad jej siły.
Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu... W tym samym momencie ktoś otworzył drzwi.
Zaraz usłyszy zrzędliwy głos pani Cooper, domagający się uciszenia dzieci, albo i krzyk samego pastora, którego interwencja zwykle tylko pogarszała sytuację.
Ktoś wszedł do pokoju, lecz milczał. Carmela obróciła się do drzwi.
Zamarła w osłupieniu.
W drzwiach stała dziewczyna — uosobienie piękności; pokój dziecinny wydał się nagle jeszcze brzydszy.
Była ubrana w przybrany kwiatami czepek, muślinową suknię ozdobioną kokardami z purpurowej wstążki. Miała duże, niebieskie oczy i czerwone usta.
— Dzień dobry, Carmelo!
— Felicity!
Carmela poderwała się zza stołu i wytarłszy żółtko o fartuch, podbiegła do drzwi, by ucałować stojącą tam dziewczynę.
Lady Felicity była jej najbliższą przyjaciółką. Rozstawały się tylko wtedy, gdy Felicity wyjeżdżała na krótko do przyjaciół.
— Kiedy wróciłaś? — spytała Carmela. — Tak bardzo za tobą tęskniłam.
Kobiety rzuciły się sobie w ramiona. Felicity czule pocałowała przyjaciółkę i odpowiedziała:
— Zeszłej nocy. Nie mogłam uwierzyć, gdy mi powiedziano, że zajmujesz się dziećmi pastora.
— Nie wiedziałam, co począć po śmierci papy...
— Nie wiedziałam, że umarł. Carmelo, tak mi przykro...
Carmela milczała, nie mogąc powstrzymać łez cisnących się do oczu.
Wszystko było w porządku, dopóki nie mówiło się o jej ojcu. Najmniejsza wzmianka o nim powodowała nawrót szalonej za nim tęsknoty.
— Wróciłam — zaczęła lady Felicity — i chcę, żebyś u mnie pracowała. Od zaraz!
— Ale... Ale ja przecież pracuję tu...
Felicity spojrzała na stół i na dzieci, które przyglądały się jej z rozdziawionymi buziami.
— Mam dla ciebie coś znacznie lepszego niż zajmowanie się tymi dwiema bestiami. Pamiętam Henry’ego. Zwykł pluć i robić głupie miny w kościele, gdy tylko jego ojciec nie patrzył.
Carmela wybuchła niepowstrzymanym śmiechem.
— Kim jesteś? — spytała Lucy, oburzona, że przestała być już w centrum zainteresowania.
— Kimś, kto zabierze od was miłą i uprzejmą pannę Lyndon — odpowiedziała lady Felicity. — Mam nadzieję, że wasz ojciec znajdzie kogoś okropnego na jej miejsce; kogoś, kto spuści wam lanie, na które od dawna zasługujecie.
Nie brzmiało to zbyt złowieszczo, ponieważ mówiąc nie przestawała chichotać. Potem wzięła Carmelę za rękę i powiedziała:
— Pakuj się. Powóz już częką.
— Ale... Ja przecież nie mogę wyjechać ot tak... — nieśmiało zaprotestowała Carmela.
— Ależ oczywiście, że możesz. Pakuj się, a ja w tym czasie wytłumaczę pani Cooper, że jesteś mi bardzo potrzebna i jest absolutnie niezbędne, byś udała się ze mną.
— Będzie wściekła i nigdy więcej mnie nie zatrudni — posmutniała Carmela.
— Nigdy więcej nie będzie miała nawet okazji zaproponować ci pracy. — Felicity uśmiechnęła się. — W drodze wszystko ci wyjaśnię.
Rozejrzała się po pokoju i dodała:
— Pospiesz się. Nie mogę wytrzymać nawet pięciu minut w takim obskurnym miejscu. Nie mam pojęcia, jak mogłaś to znieść.
— Rzeczywiście, jest tu dosyć podle — przyznała Carmela. — Ale przecież muszę najpierw wymówić, a dopiero potem...
— Zostaw wszystko mnie — uspokoiła ją Felicity. — Po prostu rób, co ci mówię.
— Nie wiem, czy powinnam...
Felicity dała jej lekkiego kuksańca.
— Potrzebuję cię i nie możesz mi odmówić. Nie teraz; nie tym razem...
— Nie odmawiam ci — obruszyła się Carmela. — Dobrze wiesz, że chcę z tobą pojechać.
— Zatem spakuj swoje ubrania albo — mniejsza z nimi! Nie będziesz ich potrzebowała. W zamku mam ich dla ciebie całe stosy.
Carmela spojrzała na nią ze zdziwieniem, gdy tymczasem Felicity mówiła dalej:
— Zrób, o co cię proszę. Zabierz tylko te rzeczy, które mają dla ciebie prawdziwą wartość, na przykład obrazy ojca... jak się domyślam.
— Są w piwnicy przybudówki. Tutaj nie było dla nich miejsca.
— Powiem lokajowi, żeby je zabrał i żeby potem przyszedł po twój kufer. Teraz idę porozmawiać z panią Cooper.
Zanim Carmela zdążyła cokolwiek powiedzieć, Felicity odwróciła się i wyszła.
Dzieciaki śledziły każdy jej ruch, aż wreszcie Lucy zapytała:
— Odjeżdżasz z tą panią?
— Mama nie pozwoli ci odejść — zawyrokował Henry, zanim Carmela zdążyła otworzyć usta.
I nagle pod wpływem tego niegrzecznego, debilowatego głosu brzydkiego siedmiolatka Carmela podjęła decyzję.
— Tak, wyjeżdżam — powiedziała i wybiegła z pokoju.
Większość swoich rzeczy przez cały czas trzymała w kufrze, ponieważ przydzielono jej tylko jedną chwiejącą się komodę, którą w dodatku musiała dzielić z Lucy.
Pospiesznie spakowała rzeczy, których ostatnio używała, dołożyła do nich komplet obrusów należących niegdyś do jej matki i ściągnęła z łóżka chustę, którą musiała okrywać się na noc z powodu niedostatecznej liczby koców. Właśnie zamykała zamek kufra, gdy w drzwiach pojawił się lokaj ubrany w błyszczącą liberię ozdobioną srebrnymi guzikami. W ręku trzymał kapelusz.
— Dzień dobry, panno Carmelo — powiedział z uśmiechem.
— Dzień dobry, Ben.
— Lady kazała mi przynieść kufer panienki.
— Tak, to ten — powiedziała wskazując na kufer. — Poradzisz sobie sam?
— Oczywiście!
Wsadził kapelusz na głowę, podniósł skrzynię i z łatwością przeniósł ją przez pokój dziecinny.
Dzieci ciągle siedziały przy stole, ze zdziwieniem śledząc rozwój wypadków.
Carmela włożyła płaszcz należący niegdyś do jej matki i skromny, prosty czepek z czarnymi tasiemkami do zawiązywania pod brodą. Wyglądam jak wróbel przy rajskim ptaku, pomyślała, porównując się do Felicity.
Cały czas bała się reakcji pani Cooper. Schodząc na dół była świadoma tego, że pastorowa ma prawo czuć się obrażona i rozgniewana z powodu jej przedwczesnego wyjazdu.
Carmela zawsze robiła wszystko, o co prosiła ją przyjaciółka. Felicity, mimo iż tylko kilka miesięcy starsza od niej, zdawała się należeć do zupełnie innej generacji.
To ona była inicjatorką wciąż nowych zabaw i zajęć. Podróże i spotkania z wieloma ważnymi osobistościami dodały jej jeszcze pewności siebie. Prawdę mówiąc, od zawsze wydawała się Carmeli całkiem dorosła.
Carmela znalazła się w małym, ciemnym korytarzyku i usłyszała, jak Felicity rozmawia z panią Cooper.
Z sercem w gardle weszła do pokoju, spodziewając się potoku zrzędliwych złorzeczeń poirytowanej pani Cooper.
Jednak, ku jej zdziwieniu, żona pastora się uśmiechała.
— No, no, szczęściara z ciebie — rzekła, zanim Carmela zdołała cokolwiek powiedzieć. — Lady Felicity właśnie mi opowiadała o planach, jakie ma wobec ciebie; niezawodnie będą dla ciebie wielce korzystne.
— Pani Cooper jest bardzo uprzejma i mówi, iż nie będzie przeszkodą w ich realizacji — powiedziała Felicity.
Carmeli wystarczyło jedno spojrzenie na przyjaciółkę, by zauważyć błysk w jej oczach, któremu towarzyszył delikatny, przesłodzony głosik, pojawiający się zwykle wtedy, gdy Felicity kimś manipulowała, chcąc osiągnąć własny cel.
— To... To bardzo... bardzo uprzejme z pani strony — wyjąkała Carmela.
— Będzie mi ciebie brakowało, uwierz mi — powiedziała pani Cooper — ale lady obiecała przysłać mi z zamku dziewczynę do pomocy.
— O tak. Niezwłocznie każę jej przybyć — skinęła głową Felicity. — I jeszcze raz dziękuję pani za jej uprzejmość. Proszę pozdrowić ode mnie pastora. A jako że nie będę mogła uczestniczyć w niedzielnym nabożeństwie, ponieważ udajemy się z Carmelą w podróż, może byłaby pani tak łaskawa i złożyła w moim imieniu skromną ofiarę na tacę? — Mówiąc to, Felicity otworzyła śliczną satynową torebeczkę, która do tej chwili spoczywała przewieszona przez jej ramię, i wyjąwszy sakiewkę odliczyła z niej pięć złotych gwinei prosto na wyciągniętą dłoń pani Cooper.
— To bardzo uprzejme z pani strony — powiedziała z nie ukrywanym zadowoleniem pani Cooper. — Bardzo uprzejme.
Przełożyła pieniądze do drugiej dłoni, by pożegnać się z Felicity.
Wsiadły do karety i kazały stangretowi ruszyć, jeszcze przez chwilę obserwując panią Cooper machającą do nich z ganku.
Ledwie kareta minęła wąską bramę, Carmela spytała:
— Czy naprawdę mnie oswobodziłaś?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.