- W empik go
Klangor i fanfary - ebook
Klangor i fanfary - ebook
Gawędy o ciekawych zakątkach Mazowsza – prowincjonalnych miasteczkach, wsiach i odludziach, które omija „masowa” turystyka. Autor, ceniony krajoznawca i miłośnik mazowieckiego krajobrazu, pięknym językiem opowiada o zawiłej historii tych ziem i ich mieszkańców, przywołując wiele nieznanych faktów i ciekawostek. Dużo miejsca poświęca również przyrodzie – znajdziemy tu opowieści o bobrach, łosiach czy żurawiach, pradawnych puszczach i malowniczych rzekach.
Notka z okładki książki:
Ta książka opowiada o prowincji mazowieckiej, o tym, co znajduje się poza rogatkami Warszawy. O wioskach i miasteczkach, zabytkowych kościołach i pałacach, o ludziach, którzy żyli w ich cieniu, lub swoim życiem dodawali im blasku, o zadziwiająco bogatej mazowieckiej przyrodzie, a większość z nas nawet nie podejrzewa Mazowsza o taką przyrodniczą rozpustę. Położone pośrodku Polski, nazbyt często lekceważone Mazowsze zasługuje na przyjaźń i umie się za nią odwdzięczyć. Osobom mu przyjaznym pokazuje miejsca wyjątkowe.
To, co najciekawsze, znajduje się zazwyczaj z dala od uczęszczanych dróg. A i przy tych uczęszczanych są miejsca, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi. O takich miejscowościach, miejscach i zabytkach, zdarzeniach historycznych i legendach opowiada ta książka:
– o Białym Słupie w pobliżu Jeruzala,
– o stópce Matki Boskiej i stópce jej kotka w Pieczyskach,
– o dolinie Dzięciołka koło Czaplowizny,
– o kościółku na Pokrytych Wodach,
– o tym, czy baron Bisping zabił księcia Władysława,
– o chałupie z orzełkiem w Rząśniku,
– o bździelach koło Zakroczymia,
– o najmniejszym mieście w Polsce,
– o ligawkach z Sadownego,
– o Janie Baptyście z Wenecji,
– o tym, kto chodził na ryzę w Kamieńczyku,
– o gwieździe upadłej,
– o tym, czy Kampinos jest w Kampinosie,
– o ruinach pałacu Poniatowskiego w Górze,
– o Upartym Mazurze w Młocku,
– o tym, gdzie darł się po czarnych szczelinach poeta,
– o tym, jaką wieś polubiła Maria Dąbrowska i czemu,
– o nigdy nie zamarzającym źródle w Osiecku,
– o świętym, co ma trzy ucha,
– o tym, co rzekł łoś łosiowi na temat ryb,
– o pięknej Renie, co nago Bug przepłynęła,
– o wsi Daltrozów na ziemi grójeckiej,
– o ogromnym głazie w Zawadach,
– o sposobie fotografowania typów,
– o napoleońskich traktach,
– o okopach i śmiercionośnym gazie nad Rawką,
– o karawakach przy mazowieckich drogach,
– o konwaliach majowych i werblach dzięciołów,
i o wielu jeszcze innych ciekawostkach.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0241-0 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzrastałem wśród wzgórz oraz gór małopolskich i tamte krajobrazy były moimi krajobrazami. Na Mazowsze przybyłem ponad pół wieku temu. Nim zrozumiałem nizinność tej krainy, jej całkowitą inność, odrębność, indywidualność, nim nauczyłem się ją czytać i odczuwać, upłynęło sporo czasu. Później jednak z każdym rokiem coraz bardziej zanurzałem się w Mazowszu,i tak już zostało. Całymi garściami czerpałem z tych nizin pośrodku Polski. Odkryłem niezwyczajne bogactwo. Mówiąc o Mazowszu, najczęściej ma się na myśli Warszawę, ale nie ona decyduje o oglądzie Mazowsza, acz na nim wyrosła, jest jego stolicą i żywi się jego sokami.
Przez pół wieku włóczyłem się po drogach i bezdrożach tej niziny, przedzierałem przez leśne gąszcze, zaglądałem za wiejskie opłotki, między parterowe domki małych miasteczek, do dworów i wiejskich kościółków, tropiłem ślady historii i zagłębiałem się w łosiowych matecznikach oraz podglądałem ptaki w gniazdach. Przewracałem stronice starych dokumentów w archiwach i zszywki stuletnich tygodników. Rozmawiałem z ludźmi. Gromadziłem to wszystko, układałem, aż wreszcie zebrał się stosik akuratny, aby złożyć z niego książkę.
Pomieściłem w niej opowieści (eseje? gawędy?) o tym, co najbardziej mnie zafascynowało. To, co najciekawsze, znajduje się zazwyczaj z dala od uczęszczanych dróg i szlaków. A i przy tych popularnych są miejsca, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi, a dla rasowego krajoznawcy one właśnie są solą ziemi.
Krajoznawstwo było ważną dziedziną zainteresowań polskiej inteligencji w czasach zaborów i jeszcze potem w niepodległej Polsce. Pierwsi krajoznawcy wnieśli poważny wkład w znajomość polskiej geografii, przyrody, historii, zabytków i kultury ludowej. Nazwiska wielu, takich jak autor Encyklopedii Staropolskiej Zygmunt Gloger, zapisały się złotymi zgłoskami w historii Polski. Założyciel Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, Aleksander Janowski, spoczywa w alei zasłużonych Polaków na warszawskich Powązkach. Nieopodal jest grób ważnego dla polskiego krajoznawstwa Mieczysława Orłowicza, autora niezliczonych przewodników i publikacji.
W pierwszych latach Peerelu krajoznawstwo połączono z turystyką. Jeszcze przez wiele lat trzymało się nieźle. Na fali polskiego Października dużą rangę zyskał redagowany przez Przemysława Burcharda miesięcznik krajoznawczy „Ziemia”, wydawany w Krakowie w latach 1956-1958, który zgromadził świetnych autorów, pisywali tam Tadeusz Chrzanowski, Marian Kornecki i wielu innych. Tomasz Chludziński i Janusz Żmudziński wskazywali krajoznawcze ścieżki przez Mazowsze, również autorowi tej książki. Z czasem jednak ruch krajoznawczy począł usychać, aż został niemal zupełnie przytłoczony przez rozkwitającą dziś powszechnie turystykę komercyjną.
Mam niekiedy poczucie, iż należę do ostatnich dinozaurów tak dzisiaj niemodnego krajoznawstwa. W epoce, w której zainteresowania czytelników kierowane są ku opisom egzotycznych krajów, dalekich lub bliższych babadagów, takie krajoznawcze opowieści z ziemi mazowieckiej wydają się nie do pogardzenia. Książka ta opowiada o prowincji mazowieckiej, o tym, co znajduje się poza rogatkami Warszawy. Ukazane tutaj wioski i miasteczka, zabytkowe kościoły i pałace ze swoją historią, z ludźmi, którzy żyli w ich cieniu lub swoim życiem dodawali im blasku, znajdują się pośród zadziwiająco bogatej mazowieckiej przyrody, a, jak się zdaje, większość z nas nawet nie podejrzewa Mazowsza o taką przyrodniczą rozpustę. To wspaniała dekoracja do tego, co ten region zawdzięcza człowiekowi.
Nazbyt często lekceważone, Mazowsze zasługuje na bliższą przyjaźń. Umie się za nią odwdzięczyć. Do osób mu przyjaznych prawdziwie uśmiecha się i pokazuje im miejsca wyjątkowe i czułości oczekujące.
Warszawa-Krzywa Góra, 15 lipca 2011 r.Sielsko, wiejsko, anielsko
W pejzażu polskim przez długie stulecia dominował krajobraz, który uczenie jest zwany krajobrazem kulturowym, to jest taki, w którym dzieła rąk ludzkich są harmonijnie wkomponowane w naturalne środowisko przyrodnicze. Taki, gdzie „umiejętne usytuowanie elementów architektonicznych może prowadzić do znacznego podniesienia walorów krajobrazowych” – pisał w 1980 roku świetny znawca naszego krajobrazu profesor Stefan Kozłowski.
O urodzie polskiego krajobrazu decydowały trzy główne dominanty: dwór, wieś i kościół. Niekiedy wieś zastępowało małe miasteczko, wszystko jednak pozostawało jak u Mikołaja Reja: między panem, wójtem i plebanem. Dzisiaj ten rodzaj pejzażu, zwłaszcza w sąsiedztwie dużych ośrodków miejskich, ulega znacznej degradacji. Miałem możliwość przyjrzenia się okolicom podstołecznym z góry w czasie lotu helikopterem: wrażenie bałaganu urbanistycznego jest miejscami porażające. Szczęściem, nie całkiem i nie wszędzie krajobraz mazowiecki został tak bardzo zniszczony.
Byłoby smętnie w podwarszawskiej ziemi, „gdyby nie wrodzone człowiekowi poczucie piękna, które stara się przyozdobić najuboższą nawet siedzibę, a w najmniej efektowne krajobrazy potrafi tchnąć ducha i cisnąć w nie jasne promienie piękna” – zanotował w roku 1910 Aleksander Janowski, jeden z twórców polskiego krajoznawstwa. To się nadal sprawdza, czasem nawet stosunkowo blisko Warszawy. Na to, co ocalało, winniśmy chuchać i dmuchać, gdyż jest to wartość bezcenna, pierwsza i bodaj najważniejsza wizytówka narodu: sposób „uprawiania” przezeń swojej ziemi ojczystej.
Takich miejsc jest na Mazowszu wiele. Jest jeszcze taki pejzaż w okolicach Popowa Kościelnego nad Bugiem. Już z daleka, z wysokiej skarpy nadbużańskiej, widać kościelną wieżę, naczelny akcent wioski położonej nad rozlewiskami rzeki ogromnej urody. Po jednej stronie wioski zaczynają się lasy Puszczy Białej. Można nimi iść niemal nieprzerwanie ponad sto kilometrów, aż w okolice Broku. Po drugiej rzeka i łąki nadrzeczne, w połowie maja rojące się od rzadkich i chronionych rarytasów ornitologicznych, pełne krzyku rycyków, brodźców, sieweczek, terkotania derkaczy, pokwakiwania krzyżówek, krakw i płaskonosów.
Popowski kościół z czerwonej cegły zbudowano według projektów Józefa Piusa Dziekońskiego na samym początku wieku XX. To jedno z bardziej udanych dzieł tego architekta, twórcy dziesiątków kościołów w Polsce, z zakopiańską farą włącznie, owego „Kraszewskiego architektury sakralnej”, jak się go żartobliwie nazywa. Przed kościołem ogromny plac w centrum wsi przeznaczony dla pielgrzymów, którzy odwiedzali licznie miejsce, w którym według tradycji ukazała się Matka Boska na drzewie gruszy. Dwór jest o dwa kilometry od kościoła. W końcu XIX wieku przebywał tam u Skarżyńskich pisarz Adolf Dygasiński, który miał wielką ochotę zamieszkać w tej okolicy. „Raz osiadłszy, nie ruszyłbym się krokiem ze wsi. A po co? Warszawa wcale mi nie pachnie, użyłem jej dosyć” – pisał w liście do żony.
Lubię błąkać się po okolicy, niespiesznie wyjść na krawędź doliny, odwiedzić jeden z wąwozów na wschód od kościoła, pobłądzić po łąkach, zasiąść na długie minuty nad wodą, pożyczyć łódź od miejscowych gospodarzy, wpłynąć nią na starorzecza bużańskie. To nie jest miejsce „urządzone”, „upiększone”, poszukiwane przez turystów. To jest pejzaż dla znawców.
W niektórych parkach pałacowych, na przykład w mazowieckim Nieborowie, wybiegająca od ogrodowej fasady pałacu oś parkowa, hen ku głębi parku, jest zakończona miejscem zwanym „ach” albo „aha”. Patrząc z oddali, nic nie zapowiada końca alei, więc goście pałacowi, przybywszy w to miejsce, musieli wykrzyknąć: ach! A tam, za granicami parku rozciągał się zazwyczaj sielski anielski pejzaż łąk, pól i zagajów, barwny sylwetkami żeńców latem, kolorami listowia drzew jesiennych, ginący w mgłach wieczoru.
W wielu krajach, zwłaszcza na zachodzie Europy, szczególniej jednak w Stanach Zjednoczonych, zwiedzający niemal zawsze oczekują takiej aranżacji terenu, w której aż się prosi, aby krzyknąć z podziwu: Wonderful! Niemcy wyspecjalizowali się w tego rodzaju zabiegach. Wodospad Kamieńczyk nad Szklarską Porębą, w czasach gdy Karkonosze zwały się Riesengebirge, był przegrodzony deskami, a woda płynęła bokiem. Gdy zbliżyli się zwiedzający, gdy już uiścili opłatę, wtedy deski usuwano, woda rzucała się w dół, wszyscy krzyczeli: Wunderbar! Góry były zresztą wyjątkowo atrakcyjnym terenem do tworzenia takich miejsc przystosowanych do „zwiedzania”. Gorzej z nizinami, przecież jednak i tutaj mnóstwo można uczynić, o czym może się snadnie przekonać każdy, kto wybierze się w podróż bawarską Romantische Strasse.
Na Mazowszu takich wyreżyserowanych miejsc płatnego, najczęściej, oglądania krajobrazu nie ma. Jest natomiast bardzo wiele miejsc takich, gdzie nie można się powstrzymać od tego okrzyku radości. Na przykład gdy się patrzy od zachodu na stojący na wyniesieniu nad Wkrą drewniany kościółek w Królewie, o rodowodzie sięgającym roku 1630, otoczony wiekowymi, wyniosłymi lipami. Nad dopływem Wkry, Raciążnicą, rzeczką raczej niż rzeką, znajduje się Sarbiewo. Raciążnica płynie leniwie w płaskiej, szerokiej dolinie, lecz w okresie wiosennym potrafi wystąpić z brzegów i zalewać okoliczne, wyżej położone pola. Wioskę po raz pierwszy wymieniono w dokumentach z roku 1403. Tu było gniazdo rodzinne Sarbiewskich herbu Prawdzic. Tutaj w roku 1585 przyszedł na świat Maciej Kazimierz Sarbiewski, najznakomitszy ze wszystkich poetów polskich piszących po łacinie. Znał i czuł swoją ojczyznę ten jezuita i nadworny kaznodzieja króla Władysława IV. Czuł i kochał swoje Mazowsze rodzinne. „O pieszczoto macierzystej ziemi” – pisał.
Znam takie miejsce na wschodzie Mazowsza, memu sercu szczególniej bliskie. To dolina Dzięciołka w pobliżu Czaplowizny. Tam właśnie narodził się pomysł utworzenia Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego, co, dzięki zachęcie i pomocy wielu szlachetnych ludzi, udało się po dwudziestu latach starań doprowadzić do szczęśliwego końca.
Modne stało się ostatnio nazywanie różnych miejsc magicznymi. Jest jednak prawdą, iż są miejsca, które otacza niezwykła aura. Dolina Dzięciołka pod Czaplowizną do takich miejsc na pewno należy. Ta wąziutka struga o uroczej nazwie w niektóre lata niemal wysycha, a w inne rozlewa się szeroko na łąki od wsi ciągnące się ku południowi i okolone lasem. Krajobraz tej okolicy to przykład pejzażu wyjątkowo harmonijnie ukształtowanego. Jest to również znakomity przykład dobrej architektury krajobrazu. Nad Dzięciołkiem bardzo ładne jest niemal naturalne wkomponowanie elementów antropogenicznych w dziką przyrodę. Powstał w rezultacie krajobraz wiejski o charakterze parkowym i dużych walorach estetycznych. I to pomimo wcale intensywnego użytkowania przez ludzi, łąki są bowiem koszone i wypasane, a lasy je otaczające są eksploatowane. Jest to pejzaż, w którym przybywający tu mieszczuch nieźle może wypocząć, bo czuje się swojsko. Jednocześnie, i to jest najbardziej zadziwiające, doskonale się mają tutaj zwierzęta dziko żyjące w okolicznych lasach.
Dolinka Dzięciołka nie jest łatwo dostępna, a jej krajobraz ma zapamiętałych admiratorów. Powiadomił mnie ostatnio zaprzyjaźniony teatrolog, który raz na kilka lat tam się pojawia, aby smakować tę okolicę, że teraz Dzięciołek jest „elegancko i poglądowo zbobrowany; mijałem chyba sześć tam, jak katarakty na Nilu, żeremia, podgryzki na prawo i lewo. Na którejś z łąk wlazłem na trzy zagapione żurawie, zerwały mi się niemal sprzed nosa. Było wspaniale, choć straszliwie obficie wyroił się owad: komary cięły, mrówki łaziły, meszki dokuczały. Masakra, jak mawia naród”.
Bobrów na Mazowszu nie było przez wiele dziesiątków lat. Od trzydziestu są ponownie i ślady ich działalności widać niemal wszędzie. Zobaczyć zwierzątka jest trudniej, jako że prowadzą zdecydowanie nocny tryb życia. Jednym z największych osiągnięć współczesnej ochrony przyrody w Polsce jest przywrócenie bobrów. W odległej przeszłości arystokracja polska chętnie nosiła kołpaki, czyli czapki z czarnego bobra. Bobrowe futro kosztuje niemało również i dzisiaj: okaz średniej wielkości osiąga cenę przeszło tysiąca dolarów! Dawniej bardzo był poszukiwany strój bobrowy: lepka i gorzkawa wydzielina gruczołów z okolic odbytu, o dużej zawartości ciał aromatycznych. Odpowiednio spreparowana była uniwersalnym lekarstwem, do tego stopnia, że bobra zwano chodzącą apteką. Mięso bobrowe ma doskonały smak. Za szczególny rarytas uważano wątrobę i ogon przerośnięty tkanką tłuszczową. Zabawne, że ten ostatni był uznawany za potrawę postną jako „ogon rybi”, który bóbr „rad miewa w wodzie częstokroć; ten ma smak osobliwy, więc w wierze chrześcijańskiej w post zażyć go może, albowiem część tego ogona stanie za rybę tłustą”. Trzeba też wspomnieć, że bóbr był niegdyś związany z obrzędami religijnymi, na przykład plemiona germańskie składały z niego ofiarę bogom. Zęby powszechnie noszono jako amulety przeciw chorobom.
Pierwszym znanym nam zarządzeniem z dziedziny ochrony przyrody w Polsce był zakaz polowania na bobry wydany przez Bolesława Chrobrego w początku XI wieku. Wszystkie miejsca, w których znajdowała się większa liczba „gonów bobrowych”, były strzeżone przez specjalnie do tego powołanych łowczych. Z rejestru, podanego w roku 1229 przez Jaśka z Makowa mazowieckiemu księciu Konradowi, widać, jak starannie prowadzone były bobrownie, czyli hodowla bobrów na Mazowszu już w XIII wieku, i jak dobierano maść futra przy rozpłodzie. Statut litewski z 1558 r. zabraniał „doorywać pola bliżej od żeremia jak kijem dorzucić, a jeśliby pod żeremia podorał, a tym bobry wygonił, ma płacić dwanaście rubli, a temu żeremiu dać pokój”. Nad Narwią pod Pułtuskiem była osada czarnych bobrów. Słynęły z obfitości tych zwierząt gony na Mazowszu i Podlasiu. A jednak, mimo takiej ochrony, ich liczba stale się zmniejszała. Na Mazowszu ostatni bóbr został ubity w 1835 r. w majątku Góra nad Narwią. Następne pojawiły się dopiero w roku 1980. Przywiezione z północno-wschodnich kresów Polski zwierzęta osiedlono w Puszczy Kampinoskiej i jeszcze kilku innych miejscach. Bobry dzisiaj są już praktycznie wszędzie, gdzie tylko znajdą dobre warunki do bytowania. Nawet w granicach Warszawy.
BOBROWA ROBOTA
Bobry są wielkimi dobroczyńcami środowiska. Urozmaicają krajobraz, tworząc rozlewiska i jeziorka. Ich tamy hamują spływ wód roztopowych i opadowych oraz erozję gruntów przybrzeżnych, a w terenach podgórskich i wyżynnych tworzą naturalne zbiorniki retencyjne, ograniczając powodzie. Dzięki bobrom jest szansa na podwyższenie obniżającego się systematycznie od wielu lat poziomu wód gruntowych. Prócz tego, a nie jest to rzecz bagatelna, zwierzę to samą swoją obecnością znacznie podnosi wartość emocjonalną terenu.
W dolinie Dzięciołka o szarówce świtu i zmierzchu można czasami dostrzec łosie wędrujące pod lasem. W początkach pachnącego wiosną maja białym i silnie pachnącym kwieciem pokrywają się krzewy czeremchy zwyczajnej rosnące nad strugą i przy drodze. Od wczesnej wiosny do pełni lata otoczenie doliny Dzięciołka zamienia się w królestwo wielkich ptaków. Już przy końcu zimy rozpoczynają się nad łąkami godowe loty kruków. Kruki widuje się przez cały rok. O przedwiośniu o samice walczą samce myszołowów. Czasem o gniazdo staczają boje z krukami, a niekiedy z jastrzębiami. Myszołów lubi wzlatywać wysoko w niebo, bardzo często z piskliwym krzykiem obezwładniającym potencjalne ofiary. Jastrząb jest skryty. Na niebie pojawia się rzadko, chętniej przemyka nisko, nad koronami drzew.
Około południa w dni szczególnie pogodne, wykorzystując korzystne o tej porze dnia prądy powietrzne, często tylko dla samej przyjemności latania, na nieboskłonie pojawiają się wielkie, puszczańskie ptaki, mające gniazda w bliskiej okolicy czarne bociany, kryjące się zazwyczaj po lasach bardzo płochliwe krewniaki pospolitego bociana białego. Te wszystkie zwierzęta są żywymi pomnikami przyrody, wobec których człowiek staje pełen zdumienia i podziwu. Dlatego że istnieją i że są tak wspaniałe. Że są tutaj, tak blisko ludzkich sadyb i szlaków, że ich obecność bardzo wzbogaca ziemię, po której i my stąpamy.
Koło wioski Młock w Ciechanowskiem rośnie potężny dąb zwany Upartym Mazurem. Nie zobaczyć tego drzewa jest grzechem. Dąb ma siedem i pół metra obwodu na wysokości piersi, jego pień jest ogromny, a konary rozpościerają się szeroko i są imponująco rozłożyste. Z kształtu korony Upartego Mazura widać, iż od bardzo dawna rósł w otwartym terenie, że nie musiał wspinać się w górę, ku światłu, a jego gałęzie mogły swobodnie rozrastać się wszerz.
DĄB UPARTY MAZUR Z MŁOCKA KOŁO CIECHANOWA
Bardzo piękną ma nazwę to wspaniałe drzewo. Mieszkańcy Mazowsza zwani byli w przeszłości Mazurami. To właśnie Mazurzy kolonizowali olbrzymie puszcze porastające pełną jezior ziemię pogańskich plemion bałtyjskich Prusów, Galindów, Jaćwingów wyrzynanych przez zamieszkujących miasta i zamki Krzyżaków. Nie od Krzyżaków jednak, lecz od tych twardych, krępej budowy i upartego charakteru Mazurów wzięła potem nową nazwę tamta ziemia położona na północ od Mazowsza.
„Nosił djabeł po świecie wór Mazurów” – w „Dzienniku Warszawskim z 1855 r. pisał nieoceniony Julian Bartosiewicz – „i chcąc ich zbyć, za lada co przedawał; ludzie tylko dla ciekawości różnemi szparami do worka z tyłu zaglądali, tak że owemi dziurkami powoli wypadali Mazurowie, to na Wołyniu, to na Podolu, to w Litwie; owo djabeł nie postrzegł swojej szkody, aż pod Ciechanowem; a tam rozgniewawszy się, uderzył worem o ziemię, z którego ono powyłaziwszy, już tam cale osiedli”. Jednym z nich jest zapewne Uparty Mazur spod Młocka.
Stwierdzał Oskar Kolberg, iż wyrażenie Mazur, a w liczbie mnogiej Mazury lub Mazurzy, czasem zaś Mazurowie, uważane było dawniej za pospolite i prostacze, więc też, gdy chciano wyrazić się delikatniej lub bardziej urzędowo, zastępowano je określeniem: Mazowszanin, Mazowszanie. Byli uważani za krzepkich do roboty, wytrwałych, odpornych na burze i deszcze oraz bitnych. Jak i Litwini, byli uważani za bacznych i ostrożnych, acz mniej od innych przebiegłych. „Namyślają się i ociągają z sądem o rzeczy dość długo, wszakże raz powzięte postanowienie lubią szybko i stanowczo załatwiać. Mniej ruchliwi i uczynni, a bardziej szorstcy w obejściu niż Krakowiacy, są jednak w danych razach równie jak tamci szczodrzy, a w gniewie równie popędliwi (nawet gwałtowni) i do bójki skorzy. Zagon swej po ojcach oddanej im lub odziedziczonej ziemi uprawiając pilnie i skrzętnie, mają też doń przywiązanie” – dodawał Kolberg.
Z Mazurów kpili,i to solidnie, mieszkańcy innych regionów, zwłaszcza Małopolski i Wielkopolski. Potwierdzał to przed ponad wiekiem zmarły w 1871 roku pisarz i wydawca Franciszek Salezy Dmochowski.
Sami bowiem Mazurzy zawsze mieli się za coś lepszego, mówiąc że to Bóg „utworzył ich plemię ze czterech wielkich żywiołów: powietrza, ognia, wody i ziemi, a więc że wysiadywać ich djabeł na jajach (i to nie swoich), nie miał potrzeby ani mocy”.
Ile ma lat ten dąb spod Młocka? Zapewne był już dorodnym młodzieńcem, gdy w roku 1337 kniaź Gedymin pustoszył ze swymi Litwinami nad Łydynią położony gród ciechanowski. Sporo lat od tamtego czasu upłynęło, a Uparty Mazur wciąż trwa i ma się wcale dobrze. Widno, co bardzo jest on upartym Mazurem…
Są takie miejsca na Mazowszu, takie łąki ogromniaste, od horyzontu po horyzont, oprawione w towarzyszące im lasy. I takie wsie są malownicze, wiejskie jak trzeba, z drewnianymi chałupami, ze żwirową drogą pomiędzy opłotkami, z bocianimi gniazdami co kilkadziesiąt metrów. Polne pejzaże z kapliczkami, ukrywającymi świętych strzegących tych pól zbożem malowanych, o urodzaj na nich dbających.
Są miejsca, w których naoddychać się można do woli tym, co w polskim, mazowieckim krajobrazie najlepsze. Niełatwo w dzisiejszych czasach znaleźć sielskie, wiejskie i anielskie pejzaże. Są takie z krowami i wsią w tle, z kwitnącymi już grzybieniami na starorzeczach, z szalejącymi nad wodą rybitwami i z tragankiem, rozchodnikami i macierzanką w murawach nadrzecznych piaszczysk… Są takie miejsca, i to wcale liczne. Trzeba tylko umieć do nich trafić. To ani trochę nie jest trudne, jeśli kierować się będziemy ku nim sercem. Jak Teofil Lenartowicz, a to dobry przewodnik w tych naszych poszukiwaniach. Bardzo dobry. Bo są takie miejsca…
Pola, gdzie żniwa w plony obfite
Stajami świecą, jak dojrzy okiem,
I łąki, wonnym kwieciem pokryte,
Wody, szumiące jasnym potokiem,
Słońce, co złotem gaje powleka,
Pełne uroku jak przyjaźń człeka:
Tam zeszedł błogo życia początek,
Tam jest mój luby rodzinny kątek.
Pod skrzydłem dębu, topoli piórem…Ziemia niebanalna
Mazowsze, jakiego się nie zna, przecież jest, i to niekiedy bardzo blisko stołecznej Warszawy, oddalone o godzinę jazdy od centrum hałaśliwego miasta, w którym czasem tak trudno jest żyć w środku upalnego lata. W okolicy, o której teraz chcę opowiedzieć, rośnie las niespecjalnie wielki, lecz bardzo ładny, niebanalny, bo wśród lasów mazowieckich dominują bory sosnowe, a ten las tutaj jest liściasty. Pośrodku niego wije się płytka rzeczułka o krystalicznie czystej wodzie, z piaszczystym, miejscami kamienistym dnem, okolona bujną zielenią roślinności. Wokół panuje niczym niemącona cisza. Tylko cichutko szemrze woda, śpiewają tęsknie kosy, gdzieś wysoko, nad lasem, słychać pokrzykiwanie drapieżnego myszołowa zataczającego kręgi w poszukiwaniu zdobyczy. W koronach starych olch ukryte przed ludzkim wzrokiem płaczliwie wołają swoją matkę młode jastrzębie.
Rzeczkę odkryłem już bardzo dawno. Nazywa się Korczunek i jest dopływem Pisi Tucznej, do której wpada w pobliżu niewielkiej wioski Skuły, niemal tuż obok drewnianego kościółka zbudowanego przed trzystu laty, nad którym wznoszą się wiekowe, niemal równe modrzewie. Cała okolica wokół Skuł winna być objęta szczególną pieczą, a plan przestrzenny tej wsi i wiosek okolicznych winien w najwyższym stopniu uwzględniać konieczność zachowania tego pejzażu, rodzaju i gęstości zabudowy, zaś architektura musi być zharmonizowana z otoczeniem; pożądane jest wypracowanie indywidualnej bryły wiejskiego budynku, skomponowanej z krajobrazem tej okolicy.
Drewniany skulski kościółek postawiono w roku 1678. Jest budowlą orientowaną o zrębowej konstrukcji wzmocnionej lisicami, zbudowaną na planie prostokąta staraniem kolatorów: Seweryna Skulskiego i księży misjonarzy od Świętego Krzyża w Warszawie. W latach 1774-1775 dobudowano zakrystię, a ściany wewnątrz obito płótnem. Na nim wymalowana została cenna iluzjonistyczna polichromia przedstawiająca sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Rokokowe ołtarze oraz barokowa ambona i chrzcielnica pochodzą z drugiej połowy wieku XVIII. Dzwonnica jest również drewniana, o słupowej konstrukcji, lecz późniejsza od świątynki, bo z lat 1892-1893.
KOŚCIÓŁEK W SKULACH
Na cmentarzu grzebalnym o kilkaset metrów od kościoła znajdują się groby ośmiu mieszkańców Bartoszówki, Skuł i Petrykoz zamordowanych przez hitlerowców w latach 1943-1944. Po zachodniej stronie cmentarza są pozostałości cmentarzyka prawosławnego; po powstaniu styczniowym w roku 1863 władze carskie w ramach rusyfikacji ziem polskich rozpoczęły akcję osiedlania w Prywislanskim Kraju kolonistów z Rosji, między innymi na terenie Bartoszówki koło Skuł. Ich potomkowie nadal mieszkają w okolicy i od dawna są spolonizowani.
Płyną w okolicy dwie Pisie, jedna jest Gągolina, a druga Tuczna. Rzeczki niewielkie. Obie łączą się poniżej Żyrardowa i tam już płynie ku Bzurze tylko Pisia. Jest już trochę większa, lecz również niewielka. Nazwa rzeczki ma dla nas wesołe brzmienie, nie jest jednak mianem żartobliwym. Podobną nazwę ma rzeka Pisa płynąca od mazurskiego Pisza do Narwi, do której uchodzi przy kurpiowskim skansenie w Nowogrodzie. Nazwa tamtej rzeki pochodzi z języków bałtyjskich: od łotewskiego wyrazu pisa oznaczającego bagno porośnięte małymi brzozami i sosnami lub litewskiego bądź pruskiego pisa, oznaczającego także rzekę o trudno dostępnych, bagiennych brzegach. Koło Białej Podlaskiej leży w podmokłym, nizinnym terenie dawne miasto, dzisiaj wieś o nazwie Piszczac. I ta nazwa ma podobną etymologię. Według Stanisława Rosponda podstawa „pisk-”, „piszcz-” oznacza właśnie teren podmokły i bagienny. Podobne nazwy występowały nie tylko nad Bałtykiem. Warto wiedzieć, że np. w języku serbochorwackim „pistalina” oznacza mokradła.
Pisia Tuczna swoje wody „toczy”, stąd najpewniej jej nazwa, a skąd – Gągolina? Jest niewątpliwie związana z nurkującą dziką kaczką, gągołem. Obecnie jest to ptak rzadki, a na Mazowszu praktycznie nienotowany. Prócz głębokich jezior zamieszkuje także rzeki z czystą wodą, w otoczeniu wysokich lasów, gniazda bowiem zakłada w dziuplach drzewnych nad wodą. Podobnego pochodzenia jest nazwa miejscowości Gogolin na Śląsku, do której „poszła Karolinka” w popularnej śląskiej piosence.
W co najmniej dwóch miejscach Pisia Gągolina przedstawia się nadzwyczajnie. Jedno znajduje się poniżej Radziejowic, zaczyna się nieopodal ośrodka wypoczynkowego w Hamerni. Wąska i wcale bystra rzeczułka fantastycznie tutaj meandruje, rozcinając krawędź wysoczyzny lodowcowej porośniętą przez nader dorodny drzewostan sosnowy, mieszany i liściasty. Przechadzka wzdłuż tej miniaturowej dolinki może zadowolić nawet najbardziej wybrednych znawców krajobrazu. Drugie miejsce znajduje się powyżej Radziejowic, w okolicach Kamionki i Grzegorzewic, gdzie rzeczka płynie w otoczeniu łagodnie pofałdowanych wzgórków morenowych, nawadniając aż trzy kompleksy stawów rybnych, bardzo urodziwych i obfitujących w ptactwo wodne.
Najładniejszy jest kompleks środkowy, otoczony lasem. Przy drodze wiodącej obrzeżem największego ze stawów stoi kapliczka z drewnianą figurą Matki Boskiej, mylnie uważaną za figurę św. Anny, jak głosi napis na kapliczce. Jest to kopia zniszczonej rzeźby osiemnastowiecznej, o charakterze ludowo-barokowym.
Na łąkach nad Pisiami zakwitają kwiaty i w pełni lata brzęczą owady. Jesienią wędruję do pobliskich lasów, do niedalekiego rezerwatu, który jeszcze nie był rezerwatem, gdym był tam po raz pierwszy, urzeczony jego urodą tak bardzo, żem szybko począł zabiegać o to, by rezerwatem został. Wiosną wspaniale prezentuje się tam leśne runo, pełne kwiecia, wśród którego można spotkać kwitnące jak małe, złote słoneczka okazy pełnika europejskiego, florystycznego rarytasu ziemi mazowieckiej, a przedwieczorne koncerty ptaków są niezrównane. Jesienią jest tam najładniej. Wtedy zaczynają żółcić się liście grabów, złocić liście dębów, czerwienić liście buków. Wtedy też najlepiej ocenić urodę tego lasu. Wtedy można zobaczyć ogrom skalskich dębów, gdy listowie otaczającej je leśnej młodzieży już ich nie przesłania.
Potężne dębowe pnie wspinają się wysoko ku niebu, na ponad trzydzieści metrów, strzeliste, „gonne” – jak określają to przyrodnicy, dopiero gdzieś tam, pod chmurami, niosąc swoje korony. To przez ten las płynie Korczunek, nadzwyczaj urodziwy dopływ Pisi Tucznej o wizerunku przeczącym wszystkim stereotypowym obrazom Mazowsza, strumień o czystej wodzie ze żwirowym lub kamienistym dnem, meandruje pośród bardzo naturalnych fragmentów lasu łęgowego z zalegającymi w nim głazami narzutowymi. W Skulskim Lesie również ma swoje źródliska rzeka Utrata; gdy rok bardziej mokry – w samym lesie, a suchszymi latami – pośród łąk i wioski Pieńki Zarębskie na wschód od rezerwatu.
To na wschodzie. Na zachodzie jest inny las, a pod tym lasem rozłożyły się wodne tafle stawów, w pogodne, letnie dni odbijające błękit nieba. Na stawach pokrzykują perkozy, zaś na płyciznach, jak egzotyczne marabuty, stoją na warcie czarne bociany, mające swoje gniazda w lasach okolicznych. Przepływa przez te stawy inna rzeczułka, Pisia Gągolina. Nim dopłynie do Radziejowic, będzie meandrować wśród krzewów i liściastych drzew, wśród mokrych łąk i bagiennych zagajników. Niedawno po raz pierwszy w tej okolicy usłyszałem niosący się znad rzeczki hejnał żurawi, których przez ostatnie kilkadziesiąt lat tutaj nie było. W dolince Pisi Gągoliny znajduje się trzeci rezerwat okolicy, utworzony na stawach Gnojna, ważna w skali regionu ostoja ptaków. Stwierdzono tu występowanie aż stu różnych gatunków ptaków, z czego pięćdziesiąt pięć ma swoje miejsca lęgowe, trzy spośród nich figurują w Polskiej Czerwonej Księdze Zwierząt.
Pisia Gągolina nawadnia położone między stawami Gnojna a Skulami stawy grzegorzewickie, największe w okolicy i niezwykle ją urozmaicające. To stawy hodowlane, w których prowadzona jest tradycyjna gospodarka rybacka, i niewątpliwie jest to dodatkowy element wzmacniający atrakcyjność kulturową okolicy. W położonym nad stawami gospodarstwie rybnym dają pyszne, smażone ryby. Kto chce, może sobie je sam złowić. Za stosowną opłatą.
Oto Mazowsze, jakiego się nie zna. Łagodnie pofałdowany teren polodowcowej wysoczyzny, na stokach opadających ku dolinkom rzeczek brzęczą kosy żniwiarzy, terkoce traktor na polnej drodze, w Grzegorzewicach białe bociany z tegorocznego przychówku próbują już swoich skrzydeł na gnieździe. Wśród wyniosłych drzew zabytkowego parku bieleje grzegorzewicki pałacyk, dokąd na wypoczynek zjeżdżali warszawscy adwokaci i gdzie tak miło było usiąść na tarasie, by zaspokoić pragnienie czarną kawą i owocowym sokiem, nim pójdzie się na dalszą przechadzkę, może ku leśnym stawom, na których można spotkać znajome łabędzie.
DWÓR W PETRYKOZACH KOŁO MSZCZONOWA
Zaś nieco dalej na południe, za pasmem zagajników przetykanych łąkami i polami znajdują się Petrykozy ze stupięćdziesięcioletnim dworkiem, w którym frasują się drewniane świątki, pieczołowicie od lat zbierane przez gospodarującego tam, niestety już nieżyjącego, Wojciecha Siemiona, i gdzie obok dworku stoją drewniane wiatraki z rozpostartymi szeroko skrzydłami. Gdy zachodziłem do Petrykoz, on także szeroko rozkładał ramiona na powitanie, niemal zawsze we wzorzystej kamizelce i z fontaziem zawiązanym fantazyjnie u szyi. Wyglądał jak dziedzic z dziada pradziada, on, syn wiejskiego nauczyciela z Krzczonowa na Lubelszczyźnie, człowiek o chłopskiej urodzie. Kto wie, czy nie była to najlepsza rola znakomitego aktora, w którą wkładał moc serca. A serce miał ogromne.
WOJCIECH SIEMION WSRÓD SWOICH ZBIORÓW
Dla swoich gości był gościnny po polsku. Z dumą oprowadzał po dworze, objaśniał swoje zbiory szczegółowo i ze znawstwem. Jego objaśnienia były jak mały teatr, przetykany obszernymi cytatami poezji najwyższego lotu. Pamięć miał fenomenalną. Całą swoją karierę oparł na tej pamięci. Całą karierę podporządkował swojej pasji kolekcjonerstwa, nawet to, że przez długie lata sprzedawał się jako sztandarowa postać polskiego komunizmu. Czy mam mu to za złe? Nie do końca. To temat na osobne rozważania, życie bowiem – jak wiadomo – nie składa się tylko z obrazów czarnych i białych. Są barwy pośrednie.
W dworku zgromadził imponującą kolekcję doskonałych grafik i obrazów, których autorami są pierwszorzędni polscy malarze, z górnej półki, Malczewski, Witkacy, Czapski, Lebenstein, Gielniak. To na parterze. Natomiast w piwnicy stworzył rewelacyjną galerię sztuki ludowej. Nim zaprosił tam gości, pomiędzy ludowymi świątkami ustawiał zapalone świece. Spektakl był urzekający. Wychodziło się stamtąd pod wielkim wrażeniem.
Ostatnim razem, gdy tam byłem, zapadła już noc, sylwetka dworu rysowała się na tle granatowego nieba, okna jarzyły się światłem, nagie, jeszcze bezlistne drzewa wyciągały konary ku płonącej nad Petrykozami wieczornej gwieździe, nie chciało się odjeżdżać, lecz zamknąć ten obraz w dłoniach i przycisnąć do serca.
Na warszawskich Powązkach odwiedziłem jego grób. Spoczywa pośród zasłużonych, marmury, granity, wymyślne kompozycje. To prawda, należało mu się tam miejsce, spoczął pośród dobrego towarzystwa, lecz przecież jego grobek powinien być maleńki, jeno trawą obsiany, tylko z prostym drewnianym krzyżem u głowy i na pewno gdzieś na wiejskim cmentarzu pośród mazowieckich pól i zagajników, najlepiej w Żelechowie koło Nadarzyna, na tym samym cmentarzu, na którym pochowany został Józef Chełmoński. Na pewno obaj mieliby sobie wiele do powiedzenia…
Ukochanym malarzem Siemiona był Chełmoński. Ukochanym poetą – Norwid. Dziesiątki jego wierszy znał na pamięć. Recytował je wspaniale. Opowiadał o nich, komentował. Norwidem żył. Był jego duchowym bratem.
Wieś i niebo – dwa pojęcia,
Które ranny brzask umila,
Były dla mnie, dla dziecięcia,
Jak dwa skrzydła dla motyla.
Wsią i niebem żyłem cały,
O nich skrzydła mi szumiały,
A kłos zloty biorąc z ziemi,
I kłos słońca, promień złoty,
Wierzchołkami złączonemi
W tajemnicze wiłem sploty,
I bujałem nieugięty,
I bujałbym tak na wieki.
Pod Petrykozami najładniej pachnie późne lato, nigdzie na Mazowszu nie pachnie tak jak tutaj. Żaden to park narodowy – choć szkoda – i żaden park krajobrazowy – choć żałować należy. Ot, po prostu, zwyczajne Mazowsze. Mazowsze, jakiego się nie zna.Bździel z propinacyą na bełchu
Na północ od Warszawy, koło Kazunia i Starych Grochal na wydmowych piaskach rośnie Bór Kazuński i jest to jedyne miejsce, w którym Kampinoski Park Narodowy styka się bezpośrednio z Wisłą. Na rzece w tym miejscu utworzono rezerwat przyrody. Niemal wszędzie wycięto lasy nad naszą polską królową rzek. Las Boru Kazuńskiego dlatego ocalał, że rośnie na piachach. Skoro zaś wydmy, w najpopularniejszym tego słowa znaczeniu, są nieużytkiem, bo nie są terenem zdatnym dla rolnictwa, przeto oddano je w pacht lasowi i ten rósł tutaj przez wieki, to wycinany, to sadzony. Dlatego też, że te wydmy nie były zalewane powodziowymi wodami, nimi poprowadzono bezpieczną dla podróżnych drogę.
To właśnie tędy jechano konno, kolaskami i karetami, z Warszawy do Gdańska. Wtedy, gdy nie wybierano podróży rzeką, oczywiście. Ta droga była bardzo ważną i istniała przez całe wieki. Chociaż dzisiaj prawie już nie ma znaczenia, jest wciąż czytelna i w większej części wyasfaltowana. To właśnie tutaj, obok Starych Grochal, gdzieś koło przysiółka Sady, dochodził do rzeki stary szlak handlowy, z Warszawy prowadzący przez Buraków, Kiełpin, Łomnę, Cząstków i Czosnów, a potem przez Dębinę i skrajem wyższego terenu nad mokradłami Kazuńskich Łąk do istniejącej tutaj przeprawy. Przewóz „przy Zakroczymiu” utrzymywany był przez posesorów, którymi byli psałterzyści warszawscy, legitymujący się „konfirmacyą króla Zygmunta de data Cracoviae feria 6 ante dominicam Iudicam a. 1539 przywileju Bolesława Książęcia marco civi Varsoviensi na ten przewóz danego A.D. 1474”; wg lustracji dóbr królewskich województwa mazowieckiego z roku 1617.
Tutaj zresztą stał również most, zapewne niedługo, zachował się jednak jego wizerunek pochodzący z czasów siedemnastowiecznych najazdów szwedzkich na Polskę, z okresu powszechnie zwanego „potopem”. Na miedziorycie, wykonanym podług rysunku Erica Dahlberga z roku 1657, pomieszczonego w wydanym czterdzieści lat później w Norymberdze dziele Samuela Pufendorfa Histoire du regne de Charles Gustave, wyraźnie widać zabudowania Zakroczymia na wysokim, północnym brzegu Wisły, oraz koryto rzeki, nad którym ten most jest zbudowany. Dostrzec też można błonia nadrzeczne, które i dzisiaj roziągają się pomiędzy rzeką a sośninami Boru Kazuńskiego na wydmach, kryjąc wiele interesujących osobliwości florystycznych. Miedzioryt ukazuje przydrożny, drewniany krzyż na grocholskim brzegu i od krzyża na pierwszym planie, aż po horyzont wszędzie pełno wojska, koni, taborów. To armia Karola Gustawa z terenów puszczy wycofująca się ku Zakroczymiowi.
Pod grodem zakroczymskim koło Modlina stali Szwedzi obozem przez dwa lata, stamtąd czyniąc wypady do wsi wokół puszczy położonych. Rabowali, palili, mordowali, pozostawiali po sobie ruiny i pustkowia. Lustracja z 1661 r. przekazała obraz straszliwy. We wsi Głusk: „Kościół przed woyną szwedzką w tey wsi drzewiany, który nieprzyiaciel spalił”, pobliska Mała Wieś: „funditus przez Nieprzyiaciela spalona, a grunt tey wsi pusto leży”, także i „Młyn na rzece Rostoce z dawna nazwaney w Puszczy (…) przez nieprzyiaciela spalony”, również niedaleka wieś Rybitew uległa zagładzie. To był prawdziwy potop, po którym zostawała tylko pustka. W lasach Puszczy Biskupiej pod Pułtuskiem, zwanych dzisiaj Puszczą Białą, przez prawie wiek tereny po wioskach porastały krzami i lasem, a zarosły do tego stopnia, iż trzeba było zacząć powtórną kolonizację, na surowym korzeniu. Tam kolonizowano teren osadnikami kurpiowskimi z Puszczy Myszynieckiej. Tutaj po kilkudziesięciu latach rozpoczął się okres kolonizacji „olenderskiej” na terenach zalewowych nad Wisłą i w głębi puszczy.
Wróćmy jednak do okresu sprzed szwedzkich najazdów i do lustracji z 1617 roku. Mieszkańcy Grochal jeszcze nie przeczuwali, że ich wieś spalą Szwedzi za pół wieku. Na jej gruntach słabych i piaszczystych – a wtenczas zwano wioskę Grochole, a nie jak dzisiaj Grochale – „na jednej włóce siedzi rybaków nro 13, nie idzie z nich pożytek inszy, jeno robota na wodzie” – zapisano w lustracji. Robota na wodzie nie była byle jaka i trzeba się było do niej przyłożyć. W zamian za zwolnienie z czynszu rybacy grochalscy – zresztą, nie tylko tutejsi – byli zobowiązani do czynienia posług. Więc musieli podejmować się przewozu „w czółniech do Warschewy, do Seroszcza, do Wiszogroda, do Zakroczimia i kędy potrzeba”. W wolnych chwilach pletli maty, którymi otykano zboże na przewożących je szkutach, tak aby nie zawilgotniało w czasie spławu. Gdy szkuty stawały przy brzegu, ciż rybacy musieli powylewać wodę, dokonać fachowego przeglądu statku, „jakoby szkoda w nich nie była”. Aż trudno zrozumieć, kiedy znajdowali czas, by trudnić się rybołówstwem.
Rybacy nie byli jedynymi mieszkańcami Grochal w tym okresie. Zanotowano bowiem w lustracji, co następuje: „Na drugiej włóce siedzą dwa karczmarze za przywilejem od Jana Starszego, książęcia mazowieckiego, de data et actu in Zakroczym in vigilia ss. Simonis et Iudae apostolorum a. 1420”. Stały wtedy na rzece koło Grochal dwa młyny łodne. Natomiast „przy Zakroczymiu jest młynów łodnych na ten czas nro 12. Każdy z nich ma młynarza dziedzicznego”.
Należałoby tutaj wyjaśnić, co to były owe młyny łodne, przez Samuela B. Lindego w jego znakomitym Słowniku języka polskiego nazywane młynami łodźnymi, bo łodźny to łodziany, a łodziany dlatego, że od wyrazu łódź pochodzi. Ich wizerunki można oglądać na namalowanym w 1770 r. obrazie Bernarda Bellotta zwanego Canalettem. Widok ogólny Warszawy od strony Pragi znajduje się w galerii malarstwa polskiego warszawskiego Muzeum Narodowego. Dodać trzeba, iż w tym samym czasie, co młyny przez Canaletta malowane, pływały podobne na paryskiej Sekwanie, a za najstarsze ich wizerunki uznaje się te, które na widokach miast z 1493 r. umieścił w swojej kronice Hartman Schedel.
Polski poeta renesansowy, Sebastian Fabian Klonowic, tworzył w ostatniej ćwierci XVI w. Był człowiekiem uczonym, podobno znajomością Pisma Świętego i greckich autorów nie ustępował Kochanowskiemu, a - jak określił to w latach międzywojnia nasz znakomity literaturoznawca, profesor Ignacy Chrzanowski – „talentu poetyckiego niepodobna mu odmówić”. Klonowic umiał podchwycić drobne rysy życia codziennego i najbardziej nas interesujący jego utwór jest mniej poezją, a więcej wierszowaną książką podróżniczą: Flis, to jest spuszczanie statków Wisłą i inszymi rzekami do niej przypadającymi. Utwór ujrzał światło dzienne w 1595 roku i jest to rzecz niezwykle interesująca. Szczególnie jeden fragment tego poematu, tyczący się właśnie tej okolicy, koło Grochal i Zakroczymia.
Tu masz Zakroczym, nie uchybić wzroku
Na prawym boku.
Tu bździelów ujrzysz długą procesyją,
Co się na bełchu ze wszystkich stron wiją,
Usłyszysz młyńskich (achcież mnie już na nie)
Kół narzekanie.
Zygmunt Brocki w „Ziemi” z roku 1957 określa utwór Klonowica – po stokroć słusznie – jako swego rodzaju przewodnik krajoznawczy i powieść reportażową, ale też podręcznik fachowy dla flisów zawierający również słownik terminologii flisackiej. Tak więc znajdziemy u Klonowica wyjaśnienie tej dziwnej i dla niektórych – niesłusznie – lekko nieprzyzwoitej jakby nazwy: bździel. Pisze na przykład Klonowic, że ścieżkę flisacką zwać trzeba „trelem, a młyn pobrzeżny na Wiśle… bździelem”.
W 1899 roku w swoją drugą już wędrówkę łodzią w dół biegu Wisły udał się z Warszawy Zygmunt Gloger, a napisany przezeń krajoznawczy reportaż z tej wyprawy dostarczał czytelnikowi jego czasów wiadomości sensacyjnych i niepomiernie egzotycznych. Dla nas dzisiejszych nie przestały być egzotyczne, chociaż oddalone w czasie nabrały wartości już nie krajoznawczego, lecz historycznego reportażu. Wspomina Gloger, iż pierwsze młyny na łodziach widywał w 1875 roku pod Cząstkowem, nieopodal Łomny. Bździele nazywane są u Glogera „pływakami”i wielce zabawne jest, że obyczajność końca XIX wieku nakazała wykropkować tę nazwę, bowiem to, co w czasach Klonowica nikogo nie raziło, stało się nie do przyjęcia w pruderyjnym, mieszczańskim świecie. Tak więc w 1903 roku, gdy cykl glogerowskich reportaży pod tytułem Dolinami rzeka został wydany w formie książkowej nakładem osławionego „Esika z Ostendy”, czyli Ferdynanda Hoesicka – tak przyjemnie złośliwie opisanego przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego – tekst Klonowica, przez Glogera cytowany, wymienia jakieś tajemnicze „b…le”.
Młyny łodne były stawiane podobno już przez starożytnych Rzymian. Ponownie zacytujmy Zygmunta Brockiego: „Jak wynika z wiadomości, zawdzięczanych Prokopowi, żyjącemu na dworze bizantyjskim – młyny pływające miały być «wynalezione» jakoby w 543 r. w czasie oblężenia Rzymu przez Gotów, którzy unieruchomili młyny miejskie, odciąwszy akwedukty. Z konieczności zbudowano wówczas młyny na łodziach, które zakotwiczono na Tybrze”. Toż zupełnie jak w starym przysłowiu: potrzeba matką wynalazków. A może, jak w innym porzekadle: jeśli nawet nie jest prawdziwe, to dobrze wymyślone?
Zatem znamy już znaczenie określenia „bździel” i nie ulega wątpliwości, że jest pochodzenia, co tu ukrywać, aby bardziej naukowo rzecz nazwać: onomatopeicznego. Zaś bełch, cóż bełch znaczy? To również określenie dźwiękonaśladowcze. Jest w Garwolińskiem na Mazowszu struga Bełch w pobliżu Osiecka. Wąska, o dość dużym spadku i kamienistym oraz żwirowym dnie wypływa z mocno wyerodowanej i bardzo malowniczej dolinki, z kilku niewielkich wywierzysk. Rzeczka skacze po głazach i „bełkoce”, płynąc po kamienistym dnie. Bełch to również stara nazwa rzecznego nurtu. Zrozumiałe więc, że bździele trzeba było stawiać na bełchu, gdyż tylko on, bystry, silniejszy, gwarantował lepszą pracę koła młyńskiego.
Stojąc kiedyś nad brzegami Wisły, właśnie tam, obok Grochal, w pobliżu zagród Sadów, gdzie były owe karczmy przy przewozie, za przywilejem mazowieckiego księcia Jana Starszego anno 1420 postawione, rozmarzyłem się, gdy pomyślałem, jak wielki walor historyczny mieć by mogły i jakąż ogromną atrakcją najbliższych okolic Kampinoskiego Parku Narodowego mogłyby być spływy tratwami flisackimi od Kazunia i Modlina po Czerwińsk. Albo też zrekonstruowane i starożytnym sposobem postawione przy historycznej przeprawie karczmy i młyny łodne, zwane bździelami, oczywiście stojące na bełchu i oczywiście koniecznie z propinacją, która – jak napisał to Zygmunt Gloger w Encyklopedii Staropolskiej – „znaczyła szynkowanie, czyli sprzedaż wódki, piwa, miodu, a przytem soli, pokarmów dla ludzi i obroków dla koni”.Letniskowy Liwiec
Tak jak Świder, tak i Liwiec jest rzeką będącą synonimem podwarszawskiego wypoczynku. Któż nad jego brzegi nie przyjeżdżał na letnisko! Liwiec jest lewobrzeżnym dopływem Bugu. Wypływa w okolicach Łosic, płynie w pobliżu Siedlec i obok Liwu oraz Węgrowa, a po niemal stu dwudziestu kilometrach uchodzi do Bugu nieopodal Wyszkowa. Nazwa pochodzi od wierzby iwy, gwarowo zwanej liwą. Dawna nazwa rzeki tak właśnie brzmiała – Iwiec. Jeśli tak, może więc warto o przedwiośniu nad brzegami rzeki poszukać wzrokiem krzewów iwy, na których bezlistnych jeszcze gałązkach masowo pojawiają się srebrzyste kotki. Gałązki iwy często są sprzedawane w miastach jako pierwsze zwiastuny wiosny.
MAZOWIECKIE PRZEDWIOŚNIE